Dziennik wiejski (2)

8 lipca 2011. Kiedy zbliżamy się do gliniaka, dużego jeziora powstałego po dziurze, skąd wydobyto już glinę do pobliskiej cegielni i wywieziono (nie wiadomo gdzie, bo Warszawę podobno odbudowano rabunkowo rozbierając w całej Polsce nie zniszczone przez bombardowania przedwojenne kamienice), zapach koni staje się coraz intensywniejszy. Od kiedy latem na gliniaku życie wakacyjne zamarło, od kiedy zlikwidowano namioty z piwem i discopolową muzyką, a gliniak przejęła stadnina koni zaczęło być tu ujutno i sielsko, natomiast odór alkoholowy zastąpił przyjemny zapach końskich kup. Od kiedy Kwaśniewscy wyłożyli swój dom styropianem, zaroił się od kotów którym pozwolono się zaroić w obawie, by myszy nie zjadły im styropianu, który chroni dom przez niskim i temperaturami w zimie. Koty po śmierci Podzwona zaanektowały też i nasz, sąsiadujący z nimi domek i nie pozostawiły mi ani jednej myszy, których Podzwon się bał, a koty bały się jego. Dlatego każdy zapach zwierzęcy chłonęłam z przyjemnością, natomiast pięcioletnia dziewczynka zaczęła się nim niepokoić i przeskakiwała  kupy, które wcale na naszej drodze do wody nie leżały, ale dowiedziawszy się, że to zapach końskich odchodów, z obrzydzeniem nadmiarowo skakała zadając mi kłopotliwe pytania: – A czemu ty do mnie mówisz Pimpuś, podczas gdy moja mam nazywa mnie całkiem inaczej? – Pimpuś, Pimpelek – tak nazywałam Podzwona. Bardzo go kochałam… Wyjaśniałam zawstydzona przyłapaniem, bo może ona nie chce zajmować miejsce w czyimś sercu tuż po psie. – A czemu tam maszyna zmieliła Podzwona? – dopytywało się dziecko przeskakując z siebie na psa i mając nadzieję, że odpowiedź wyjaśni to szczególne miejsce w moim sercu. – No… Maszyna nie zmieliła żywego Podzwona. Rok wcześniej Podzwon zdechł, bo był stary i martwego Podzwona pochowaliśmy pod orzechem włoskim. Na wiosnę rozpoczęto na wsi prace kanalizacyjne i ogromna maszyna amerykańska najnowszej generacji technologicznej wjechała do ogrodu i taka wielka dysza ryjąca pod ziemią zmieliła Podzwona, bo akurat grób Podzwona wypadł w tym miejscu, w którym robotnicy mieli wyznaczone, że muszą ryć. – A jakiego koloru była ta maszyna? Pewnie biała. – Nie, żółta. – I gdzie teraz jest Podzwon? Czy Nutka też zostanie zmielona? – Nie, Nutka przecież żyje… – Babcia daje Nutce jabłuszko i ona wszystko zjada. A jak ja jem, to tak na mnie patrzy (dziewczynka stanęła na baczność twarzą do mnie i postawiła oczy w słup). A jakie oczy miał Podzwon, jak go zmielili? – Twoja babcia nie pozwala karmić Nutki, bo jamniki są bardzo łakome, a nie mogą dużo jeść bo łamią się na połowę gdyż wydłużają się wskutek obżarstwa, dlatego babcia ma rację, że nie pozwala. – Może podejdziemy zobaczyć konie? – próbowałam rozpaczliwie skierować rozmowę na konie, bo wiedziałam, że Nutka ma tyle samo lat co Podzwon i wkrótce też zdechnie. – Jak nazwiemy tego konia? Dziecko raczej rozmawiało o koniu wyobrażeniowym, bo nie chciało podejść do ogrodzenia w obawie rzekomych kup, a odległość do boksów, skąd faktycznie dwie dziewczyny wyprowadziły czarnego konia była zbyt duża, by go można było jeszcze oswajać jak Mały Książę, imieniem. – Ach, szkoda, że dzisiaj nie pasają koni wokół jeziora! – powiedziałam wymijająco biorąc dziecko za rączkę i kierując się w stronę wody roztoczyłam opowiadając sielankowy obraz końskiego życia nad jeziorem. – Kiedy właściciel stadniny wyprowadza konie by się pasły na łąkach wokół jeziora, to bierze za uzdę tylko klacz. Za nią natychmiast podążają jej małe źrebaczki, potem końscy ojcowie, wujkowie, ciotki z kuzynami i kuzynkami. Całe stado swobodnie skubie trawę i często wchodzi do jeziora, by się wykąpać. Ale najczęściej, jak ktoś, tak jak my dzisiaj, też się chce wykąpać i siedzi na brzegu na piasku na kocu przed wejściem do wody, to wszystkie zbiegają do niego, otaczają go kołem i chcą, by każdego konia pogładzić i one potem odwzajemniają pieszczotę liżąc szorstkim językiem twarz i ręce siedzącego. Bardzo lubią takie spotkania. Ale nie trwa to długo, bo one są bardzo ciekawe wszystkiego i jak właściciel stadniny idzie oglądać Internet, to one przeskakują ogrodzenie i uciekają do lasu. Kiedy właściciel stadniny zauważy brak koni, po nie tam idzie, to po chwili wyłania się z lasu prowadząc za uzdę klacz i wszystko rozpoczyna się od nowa: przychodzą na brzeg i liżą tam siedzących. Pimpuś słuchała tej opowieści z pełnym zrozumieniem, tak, jakby życie końskie było dla niej wiadome od zawsze i w poszanowaniu jej prawdziwości dodała jeszcze do stada kilku krewniaków domagając się ode mnie, byśmy ich wszystkich ponazywali. Ale nim zbliżyłyśmy się do wody która po deszczach w piasku wyżłobiła liczne strumyki, wysypałam z siatki kilkanaście plastikowych łódeczek i tych wyciętych z kory oraz nurka i to odwróciło uwagę Pimpusia od koni. Nurek natychmiast podryfował w kierunku jeziora, reszta zahaczyła o przywleczone przez wiatr gałęzie. Pimpuś wesoło skacząc wokół tego kolorowego zjawiska drżącego i kołyszącego się wodnym zakolem obserwowała uważnie nurka, ale nie odważyła się włożyć nogi w wyżłobienia w piasku zlecając mi ratowanie nurka. Wkrótce jednak postanowiłyśmy się wykąpać i porzucić zabawę łódkami, a Pimpusiowi zachciało się sikać. – Gdzie mam sikać? – spytała zakłopotana i szeptem. – Sikaj nawet tu gdzie stoisz – albo nie, za tym pniem – poprawiłam, bo faktycznie, na horyzoncie majaczyły jakieś sylwetki ludzkie i być może mając lornetki zobaczyliby sikającą dziewczynkę, bo oprócz nas nie było tutaj nikogo. – To mnie zasłoń – powiedziała dziewczynka zdejmując majtki i ukrywając się za pniem sterczącym nad samą wodą w mokrym piasku. I nie mów o tym tacie! Potem weszłyśmy do wody, ale nie udało mi się przerobić żadnej lekcji pływania. – Chodź na rekach i bij nogami tak, by była piana – radziłam Pimpusiowi, która chodziła po brzegu na nogach wkładając do wody ręce udając że pływa, a raczej udawała, że wody tutaj nie ma. Zrezygnowałam więc z namów i postanowiłam, że będę ją naśladować i w miarę, jak będę powtarzać jej ruchy, zmodyfikuję je i powolutku wplotę takie, które będą prowadzić do nauki pływania. Dwie plażowe piłki, które przezornie zabrałam, miały rzecz ułatwić. – Weź piłkę i przytul się do niej – poprosiłam, sama zanurzając się w płytkiej wodzie i tak leżąc trzymałam oburącz piłkę, a ona wypychała moje ciało na powierzchnię. Ale Pimpuś zrobiła coś nieprzewidywalnego, na co bym nie wpadła torpedując ostatecznie moje wysiłki: chwyciła piłkę i jadąc nią po powierzchni wody wypięła grzbiet i siedzenie tak, że idąc brzegiem nie zanurzyła się wcale, natomiast tzw. jej koci grzbiet zwabił obserwatorów z drugiego brzegu jeziora, którzy całą młodzieżową grupą podeszli bliżej przypatrując się dwóm naszym sylwetkom: małej dziewczynce i starej kobiecie, które z wypiętymi siedzeniami trzymając różową i granatową piłkę z napisem Nivea, szły na kolanach wzdłuż brzegu jeziora.

Potem trzymając Pimpusia za rączkę, wykąpane i przebrane w suche ubrania wracałyśmy szybko uciekając przed zbliżającymi się, ciężkimi chmurami. I nagle z boku ścieżki, u wylotu łąki otaczającej jezioro, pojawili się jeźdźcy. Były to młode dziewczyny ubrane w stroje dżokejów, trzymając w rękach szpicruty. Wolno, koń za koniem dumnie przecinali nam drogę wielkopańsko nie patrząc na nas, jakbyśmy były chłopkami z czworaków. Pimpuś tego nie wytrzymała, odczuła to i spuściła wzrok, o nic nie pytając i niczego już nie komentując.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2011, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *