Związek

Już przed piątą ludzie wciekali wąskim strumieniem schodów, gdzie na półpiętrze rozpadali się na dwie ścieżki. Ci, co orientując się, że tutaj wydają katalog, stawali w kolejce, by pobrać kosztowne wydanie dwustu autorów uwieńczonych kolorowymi reprodukcjami ich plastycznych wytworów, obwieszonymi masą sponsorów i kilkoma esejami sławnych ludzi. Kto żyw tam chwycił za pióro, by w tym jubileuszowym wydaniu dać świadectwo prawdzie o Związku. Henryk Waniek, wprawdzie wśród ogólnej euforii tego cudownego zjawiska, jakim był i jest Związek, próbował chwilowo przemycić zdanie, że wprawdzie kto do Związku nie należał, artystą być nie mógł, ale w końcu uległ chwili natchnienia i rozpłynął się w smakowaniu ciepła związków międzyludzkich, które to na łonie Związku owocowały uczuciami wyższymi. Rektor UŚ, Tadeusz Sławek nie omieszkał zabłysnąć szeregiem nazwisk z górnej, europejskiej półki, powołując się na „Creo ergo sum”, przecząc „końcowi sztuki” i angażując do tego celu Ericha Fromma, Marcela Duchampa, i wiele jeszcze innych nazwisk mających na celu udowodnić, że liczy się twórczy gest. Dlatego też, pozostała część przybyłych owego popołudnia na wernisaż, natychmiast wykonała gest w kierunku długiej kolejki do darmowego piwa, które nagle zmieniło napuszony charakter francuskiego vernissage z winem, w swojską imprezkę gillową. To, co wisiało na ścianach i stało na postumentach w postaci rzeźb, było gestem, jak na tak olbrzymią salę wystawową, i wagę przedsięwzięcia, niesłychanie ambitnym i wypracowanym. Twórcy dokonywali ekwilibrystyki pędzla, dłuta i przemiany materii w drogocenne płaszczyzny, zdawałoby się, zwykłych chemicznych związków. I cały ten Związek, który dokumentnie pokrył ściany i podłogę, nagle przyszedł w jednej chwili, zszedł się razem, by w tyglu wzajemnych spotkań, konfrontacji, wzajemnego oglądu degradacji ciał przez czas, ożywić i ocieplić sobą zastygłe, twórcze wytwory. I tak całując się ze Staszkiem, zapewniam go, że lubię go najbardziej z całego Związku, nie przyznając się, jaki jest mój prawdziwy stosunek do pozostałych jego członków. Chwytając z tyłu nagle za ramiona niemodną, wywatowaną marynarkę Adama, w którą palce wtapiają się czując lekkość gąbki wszytej w ramiona, chłonę jego agresję i zażenowanie. Chłód zaskoczonego profesora na mój widok przemienia się w hamowaną pogardę. Ostatkiem woli uśmiecha się oddając uścisk ręki, zaznaczając jednak, że zgłoszenie mojej wystawy w zimie niekoniecznie będzie zaakceptowane. Tadzio, który posłusznie robi mi zdjęcie na tle Mojego obrazu, jest bardziej przymilny wiedząc, że jest tylko licealnym nauczycielem. Halinka, której przypadkowo nawet wysłałam pocztówkę na imieniny obsługując właśnie siedem innych Halin, nie wstaje nawet z fotela umiejscowionego blisko piwa, uważnie rejestrując jednak moje czerwone buty. Marian, którego zdążyłam spytać, czy na plener została zaproszona żona Adasia, na której bardziej mi zależało, niż na Adasiu, bo to uniwersytecka bibliotekarka, zdążył tylko rzucić, że nie, że z powodu swojej przemądrzałości ma dożywotni szlaban na plenery Jasia, zanim nie porwała go jakaś kolejna pytająca. Bowiem Marian zalicza więcej plenerów w roku, niż jest miesięcy i ciągle jest zaczepiany. Helena, która zakazała mi mówić na temat śmierci, jako o temacie według niej nieetycznym przy obiadowym stole, teraz przesuwała się od koleżanki do koleżanki, gdzie farbowane, nie zawsze liczne włosy, przepalone papierosami twarze i kanapowe, poklimakteryjne piersi, bardziej niż u mężczyzn dawały sygnały niechybnego już końca. A wszyscy ci producenci artystycznego, twórczego gestu rozmawiali, pili piwo, przechadzali się między sobą, a w drugim końcu, otoczeni wianuszkiem posłusznych i zainteresowanych, odbywała się część oficjalnego rozdawnictwa medali, podziękowań dla władz miasta i głosy poszczególnych prelegentów. Na koniec pożegnałam Franka, który stał niemo i z nudów zabrał mi katalog i zaczął nerwowo kartkować. Nie masz? A, jeszcze nie zabrałem, chciałem zobaczyć, jak wydany. To ja zadzwonię – rzucił, jakby chciał, bym sobie poszła, a ja rzeczywiście chciałam już iść.

W podziemnym przejściu były znowu rozrzucone ulotki, agitujące do autonomii Śląska.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2006. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *