Po przeczytaniu na portalu „kumple”, że krytyka geriatryczna jest jak herbata o smaku selera naciowego z delikatną nutą kiełbasy krakowskiej podsuszanej (jolsko 2006-10-05 11:20:45), szybko pojechałam na festiwal literacki, odbywający się w wielkim centrum kulturalnym w naszym mieście, by doświadczyć na własnym ciele internetową blokadę między pokoleniami.
Nie będę wypominać młodym, że gmach goszczący tegoroczne literackie świętowanie, zwany przez tubylców „December Platz” z racji fundatora budowli, pierwszego I Sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Zdzisława Grudnia, pomysłodawcy wybudowania dla rządzących elit siedziby z własnym lotniskiem na dachu, jest jakimś metaforycznym pomostem między pokoleniami. Lekkie podretuszowanie architektoniczne wystarczy przy zamianie władzy na kulturę.
Z dyskusji trzech wydawców, którzy pracują najchętniej w młodym materiale artystycznym : Artura Burszty, Pawła Dunina – Wąsowicza i Piotra Mareckiego wynikało, że utracili władzę nad rynkiem wydawniczym kręcąc sobie bicz na siebie tym, że umożliwili dzieciom zabawę w literaturę. Proste urządzenie, jakim jest w tej chwili komputer nagle przestał służyć pierwotnemu szlachetnemu celowi gier komputerowych i zamienił się w niebezpieczne narzędzie.
Piotr Marecki skarżył się, że do jego wydawnictwa napływa dziennie 60 rękopisów powieści, a Paweł Dunin-Wąsowicz obliczył, że na jednego czytelnika przypada dwóch pisarzy. W najbardziej komfortowej sytuacji był Artur Burszta, twórca prawdziwego przemysłu poezji stojącej jakościowo najwyżej w porównaniu z innymi gatunkami literackimi. Przyciśnięty pytaniami z sali, kto komu i ile płaci w tym przemyśle, doszedł ku przerażeniu słuchaczy do wniosku, że jest to zajęcie hobbistyczne i że trzeba do niego dopłacać. Słuchacze zaniepokojeni próbowali w dalszym ciągu pozyskać cenne informacje, szczególnie, że byli to ludzie młodzi i od tych rozmów kwalifikacyjnych na poetę zdawali się decydować, czy w ten interes w przyszłości wejdą. Niestety, mimo, że padła nawet ogromna suma pięciu tysięcy, w dalszym ciągu nie wiadomo było (jak między kochankami o zróżnicowanym wieku, których spełnienie niestety trzeba potwierdzić jakąś sumą), kto komu.
Po tym dramatycznym wstępie wszyscy przeszli do podziemia komunistycznej budowli (gdyby się ustrój utrzymał, wybudowanego do dręczenia politycznych więźniów), na slam poetycki.
Wysmakowawszy siedzącą przy stolikach młodzież, jako osoba stara, a lubieżna, obfotografowałam przede wszystkim Gil Gillinga w zemście za internetowy maraton fotek.
Ze słów organizatorów wynikało, że jest niespodziewany deficyt poetów. Z szesnastu obmyślonych, którzy mieliby widzów nadmiarem nie zadręczyć, a jedynie wprowadzić ich w euforyczny stan greckiej, szlachetnej rywalizacji, zgłosiło się jedynie dziesięciu. Ktoś z sali naprędce napisał jednak wymagane cztery wiersze i impreza mogła się odbyć.
Niestety, musiałam wyjść, by nie słuchać cudzych wierszy, skoro nie życzę sobie, by słuchano moich. Jest to przecież nielojalne.