14 października 2010, czwartek. Czekam na panią Aleksandrę, ma po mnie przyjechać na umówione spotkanie do restauracji Sunlight Cafe. Jestem sama w domu, Susan już chyba od siódmej rano jest w pracy, mąż pojechał gdzieś na rowerze, a syna i Bryana też dzisiaj nie widziałam, pojechali kręcić film do szpitala. Gdy rozlega się dzwonek, właśnie jestem w trakcie odpisywania Profesorowi na mail, ale szybko zamykam laptop i wychodzę schodami w górę, by otworzyć. Z Hanią, pomysłodawczynią ponownego spotkania przeszłam na ty w trakcie rozmów na blogu, Pani Aleksandrze podaję oficjalnie rękę na powitanie. Wkładam buty, zapominam torebki, wracam w dół schodami, wrzucam w torebkę aparat fotograficzny i szminkę do ust. Pani Aleksandra tymczasem rozgląda się po domu zdezorientowana, bałagan jest tu astronomiczny, w holu stoją nierozpakowane walizki i zrzucony sprzęt fotograficzny leży na podłodze tak, że trzeba przeskakiwać. Gdy już jedziemy jej czerwonym samochodem przyznaje się, że jednak wchodząc do domu była i tak mile zaskoczona, bo była pewna, że mieszkamy w tym domu, który się wczoraj spalił, a który dzisiaj wygląda jak melina. Jedziemy w górę, w obszar ulicy Roosevelta, w północne Seattle, widocznie Hania wybierała tę knajpę ze względu na odległości naszych domów, jednak Franklin Delano Roosevelt zawsze będzie kojarzył się z Jałtą i jego wielką nieskrywaną miłością do Stalina, Polska dla Roosevelta była tyle co nic, nic go nie obchodziła nasza niepodległość, nasz los, jak nas przehandlowywał ubóstwianemu Stalinowi, jak robił z nas mu prezent, jak nas mu dawał na pożarcie. Widocznie masochistycznie to nasze babskie, pokoleniowe spotkanie musi się odbyć na tej wspaniałej ulicy, która była podobno zwyczajną ulicą Dziesiątą i którą przemianowano by tego fatalnego dla Polski prezydenta uhonorować.
Pani Aleksandra parkuje przed restauracją, wrzuca w bankomat monety, wchodzimy do lokalu o dużych oknach, ścianach wypełnionych malarstwem lokalnych artystów, wystrój jest prosty, stoły mają drewniane, ekologiczne blaty. Na blogu restauracji przeczytałam, że jest najstarszą wegetariańską restauracją w mieście prowadzoną przez hipisów z lat siedemdziesiątych.
Pojawia się już Hania z Panią Leną, Hania przyjechała z córką, ale zostawiła ją w sklepie przy tej samej ulicy, wybiera tam koraliki, jest teraz zafascynowana biżuterią. Pani Lena pokazuje z dumą bransoletkę z bursztynów zrobioną przez córkę Hani. Nie mam pojęcia, w jakim wieku są te kobiety, ale ponieważ ja w każdym towarzystwie czuję się jakbym miała 300 lat, więc jako najstarsza z miejsca proponuję przejście na ty, co zostaje od razu zaakceptowane. Wznosimy bruderszaft wodą z lodem w oszronionych zimnych szklankach, śliczny kelner od razu uzupełnia je, równocześnie przynosząc karty dań. Nie mają tutaj mojego ulubionego szejka, widocznie nie jest to napój wegetariański, chłopiec przynosi mi w zamian koktajl owocowy, skład i nazwy owoców wymienia przez kilka minut. Dziewczyny zamawiają zupę wegetariańską i jakieś skomplikowane dania, których zawartości ani składników nie identyfikuję, a nie chcę się tak wścibsko dopytywać. Lena na razie – nim kelner przyniesie jedzenie i spyta po raz kolejny, czy nam jest dobrze – podsunie mi przyniesiony album wydany przez Muzeum Śląskie w Katowicach, gdzie upamiętniono jej brata. Brat Leny, żołnierz AK zmarł 14 lat temu w Polsce, był w wieku mojej mamy, nazywał się Zdzisław Stanek. Jak czytam w albumie, to jeden z mniej znanych członków grupy St-53, a jednocześnie jeden z wierniejszych uczniów jej patrona – Władysława Strzemińskiego. Dalej Julian Przyboś ogłasza go za najzdolniejszego i najbardziej utalentowanego z całej grupy. Znam wszystkich artystów, którzy w czasach szalejącego stalinizmu zakładali tajne stowarzyszenia i grupy artystyczne na Górnym Śląsku, ponieważ co jakiś czas odbywają się w naszym regionie wystawy upamiętniające ich heroizm, ale niestety, brata Leny nie znałam i nie pamiętałam. Faktycznie, w tym albumie, który sobie po powrocie dokładniej zobaczę w Bibliotece Śląskiej lub w sklepie Muzeum Śląskiego, brat Leny Zdzisław Stanek jest, jak to zazwyczaj bywa z najzdolniejszymi i najwartościowszymi, mało eksponowany. Gdy ja już miałam roczek – tylko dzięki refleksowi mojej mamy zawdzięczam, że urodziła mnie w Przemyślu, a nie w Stalingradzie – Zdzisław Stanek zakładał z Konradem Swinarskim i innymi sławnymi potem ludźmi kultury polskiej grupę malarzy, której możność zaistnienia zawdzięcza nazwie ST-53, która aparatczykom od kultury mogła wydać się apologią nowej nazwy Katowic, wymyślonej przez sławnego pisarza śląskiego, Gustawa Morcinka. Wewnętrznie – nazwa mogła odnosić się do nazwiska Strzemińskiego, też do samego Stanka, założyciela Grupy, zewnętrznie – do Stalinogrodu.
Oddaję album Lenie, by go nie poplamić, już wnosi nasz śliczny kelner dania. Krępuje mnie to stawianie mi jedzenia, szczególnie, że własnych pieniędzy nie mam, jak uda mi się przechwycić jakieś dolary między płatnościami kartą płatniczą syna, jak on coś kupuje, to przeznaczam na upatrzony strój Gucia wyprodukowany przez firmę Disneya dla dwuletniego synka mojej bratanicy. W końcu ja też miałam brata.
Nie wiem, jak wyrazić Lenie swój zachwyt i podziw dla odległej działalności jej brata. Tacy utopiści – a przecież Władysław Strzemiński to utopista, zapłacił za utopię wysoką cenę – to jednak wartość jedyna, w konsekwencji tylko ona po nas zostaje. Jedynie te idee. Brat Lena Wrożyńskiej pół wieku temu robił zupełnie coś innego niż mu kazali, niż było modne, knował właściwie w jakiejś abstrakcyjnej sprawie, w kompletnie nie rokującej beznadziei, a jednak tylko ten sprzeciw wtedy był ważny, bo co można było zrobić jak Państwo zniewoliło w socrealistycznej, obowiązującej doktrynie wszystkich obywateli, granice zamknięto? Ola, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie opowiada o czasach nowszych, z rodziną opuściła na zawsze Polskę w stanie wojennym, mówi, że nie mieli innego wyjścia. Emigracja polityczna, to był wybór w jedną stronę. Mówi, że obiecali im roczną naukę języka angielskiego i było tak dużo emigrantów, że nie sposób było się dostać, czekali następny rok na ten kurs… Wszystko chyba w sumie było trudniejsze, niż dla emigracji politycznej w Europie. Przenosimy się teraz z rozmową do Seattle, do Radia Wisła, które grzecznie chwalę za to, że pomaga tym, którzy przyjeżdżają, że też można tam dawać ogłoszenia, szukać pracy, korzystać z doświadczeń rodaków, czuć ich przychylność, wsparcie. Ale Radio ma ambitniejsze założenia, częścią Radia jest Klub Książki Hanny Gil, ponieważ ona na fali radiowej też o swojej działalności w nim opowiada. A mówi o najnowszych dokonaniach polskiej literatury. Radio jest dla bardzo dużej części Polaków w Seattle, więc musi być bardzo otwarte na różne potrzeby. Aleksandra Monk w Klubie „Oko” przypomina tam polskie filmy stare i najnowsze. Czytanie dobranocek dla dzieci, wierszy Tuwima, to przecież nie konkurencja dla dostępnych już audiobooków, ale przypominanie Polakom, by hodowali dzieci dwujęzyczne. Rozmawiamy więc o Radiu jako o czymś sygnalizującym, czymś społecznym, publicystycznym, a nie artystycznym. A jednak żal mi tego miejsca, które musi być takie, jakie jest, bo przecież nawet charytatywna, społeczna praca tych tu siedzących przy stoliku Polek, mówiących najczystszą polszczyzną nie zdoła wpłynąć na całą Polonię i na jej bardziej intelektualny charakter, ponieważ przeznaczone jest dla wszystkich członków wspólnoty mówiącej tym samym językiem, ale o różnorakich zainteresowaniach.
Piję swój pyszny koktajl przez szeroką słomkę tak, by kawałki owoców mogły być wessane i już na nic nie nalegam, bo wiem, że nie ma jak dla Chrystusa, miejsca na moją głowę na tej ziemi, tak i nie ma w Radiu Wisła. Lena mówi, bym pisała „Listy z Polski”, najlepiej nagrywała i słała pliki, ale obie wiemy, że jest to niemożliwe. Ja mam słać? O czym? Mam opisać mój cmentarz, który faktycznie na Wszystkich Świętych wygląda ładnie w nocy, ale tylko wtedy, jak nie widać tych potwornych pomników z lastrico w kształcie łóżek. Literatura? Nie mam co szukać w Klubie Książki Polskiej Hanny Gil, ponieważ nic nigdy nie wydam, a tam w bibliotece publicznej w Seattle omawia się książki na polskim topie, książki wydane i nagrodzone. Mój sprzeciw dzisiejszej sztuce, a szczególnie literaturze, jest nikomu niepotrzebny, ponieważ książek uznanych jest tak dużo, poziom samozadowolenia i zachwytu tak ogromny, że przelewa się nawet na ostatnie przyczółki artystycznej wolności, na portale sieciowe. Portalom literackim, startującym z wielką energią po polskich przemianach zdawało się, że Internet w przejściu z artzinów do Sieci pomógł i nagłośnił, tymczasem powoli wchłania ich ruch oficjalny, by z roku na rok wszystko umartwiać. W tej chwili na portalach literackich wszelki głos wolnościowy jest natychmiast uciszany i paraliżowany. Dąży się do deprecjonowania Sieci, ośmieszania jej najszlachetniejszych przejawów. Pogląd, że sprzeciw wobec słabizny poetyckiej może pochodzić jedynie od słabego poety jest już powszechny i utrwalony.
Zresztą Polonia, kultywująca w kółko opłatek wigilijny i Święto Niepodległości, nie ma pojęcia, co tu się tak naprawdę dzieje. Bo co taki Polak może wiedzieć w Seattle o tym, że pójdzie na manifestację w tym najbrzydszym miesiącu roku 11 listopada 23 pochody, które trzeba w Warszawie osłaniać, asekurować, a i tak wszystko zakończy permanentną awanturą i tak to świętowanie wygląda, w dalszym ciągu jest to jakiś sado masochizm, a nie radość i wolność. Co Polak w Seattle ma ze świadomości przynależności plemiennej do wspólnoty, która się samo unicestwia. Przecież i tak nigdy nie pojmie, co się w Polsce dzieje, ponieważ nawet Polacy nie są tego świadomi doświadczając swojego absurdalnego żywota, na co dzień. Jeśli, jak napisał w swoich książkach Profesor Kazimierz Poznański pożarliśmy już majątek kilku pokoleń Polaków, to teraz pożeramy samych siebie nie korzystając z tego, że świat jest otwarty i zupełnie inny, niż im się wmawia.
Ale rozmawiamy już o czymś innym, nasze spotkanie staje się coraz żywsze i przyjemniejsze, nie mówimy już na tematy poważne, śmiejemy się, kończymy obiad, kelner robi nam zdjęcia aparatami Leny i Oli, dziewczyny płacą rachunek, Lena obiecuje, że jak będzie w Polce w maju, to mnie odwiedzi. Idziemy jeszcze do sklepu Alexander’s Bazaar Bead, gdzie czeka na mamę szczupła dziewczynka, córeczka Hani i trzyma tackę z wybranymi koralikami.
Sklep jest imponujący, oprócz wiszących na niekończących się regałach sznurów korali, niezliczone kaszty z przegródkami stoją pod nimi z kamieniami szlachetnymi, w gablotach za szkłem widać prawdziwe perły i klejnoty, wszystko to albo do hobbistycznego nizania, albo do wyszywania strojów, lub zamawiania gotowej biżuterii według własnych projektów. Stoimy w tym nadmiarze, ulica Roosvelta jest zalana światłem, wpada tu przez oszklone witryny, sączy się ze wszystkich kinkietów i białych paneli sufitowych na iskrzące się, barwne wspaniałości, a my wkładamy dłonie w tę gigantyczną, stojącą po środku skrzynię wypełnioną szlachetnymi, szlifowanymi minerałami tak, jakby sezam z Baśni tysiąca jednej nocy otworzył się na nasze hasło, nam tylko znane.
O Ewie
Ewa Bienczyckalistopad 2024 P W Ś C P S N 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 -
Ostatnie wpisy
Najnowsze komentarze
- czytelnik - Osip Mandelsztam “Aleksander Giercowicz” tłumaczyła z rosyjskiego Ewa Bieńczycka
- EWA BIEŃCZYCKA - Lluís Llach – ” Pal ” spolszczyła Ewa Bieńczycka
- Filip Łobodziński - Lluís Llach – ” Pal ” spolszczyła Ewa Bieńczycka
- Robert Mrówczyński - Dziennik katowicki (1)
- Ewa - 2022
Kategorie
Archiwa
- lipiec 2024
- luty 2023
- styczeń 2023
- sierpień 2022
- maj 2022
- kwiecień 2022
- marzec 2022
- styczeń 2022
- listopad 2021
- czerwiec 2021
- maj 2021
- kwiecień 2021
- marzec 2021
- luty 2021
- styczeń 2021
- grudzień 2020
- listopad 2020
- marzec 2020
- luty 2020
- styczeń 2020
- grudzień 2019
- listopad 2019
- październik 2019
- czerwiec 2019
- marzec 2019
- styczeń 2019
- grudzień 2018
- listopad 2018
- październik 2018
- wrzesień 2018
- lipiec 2018
- maj 2018
- kwiecień 2018
- marzec 2018
- luty 2018
- styczeń 2018
- grudzień 2017
- listopad 2017
- październik 2017
- wrzesień 2017
- sierpień 2017
- maj 2017
- kwiecień 2017
- marzec 2017
- luty 2017
- styczeń 2017
- grudzień 2016
- listopad 2016
- październik 2016
- wrzesień 2016
- sierpień 2016
- lipiec 2016
- czerwiec 2016
- maj 2016
- kwiecień 2016
- marzec 2016
- luty 2016
- styczeń 2016
- grudzień 2015
- listopad 2015
- październik 2015
- wrzesień 2015
- sierpień 2015
- lipiec 2015
- maj 2015
- kwiecień 2015
- marzec 2015
- luty 2015
- styczeń 2015
- grudzień 2014
- listopad 2014
- październik 2014
- wrzesień 2014
- sierpień 2014
- lipiec 2014
- czerwiec 2014
- maj 2014
- kwiecień 2014
- marzec 2014
- luty 2014
- styczeń 2014
- grudzień 2013
- listopad 2013
- październik 2013
- wrzesień 2013
- sierpień 2013
- lipiec 2013
- czerwiec 2013
- maj 2013
- kwiecień 2013
- marzec 2013
- luty 2013
- styczeń 2013
- grudzień 2012
- listopad 2012
- październik 2012
- wrzesień 2012
- sierpień 2012
- lipiec 2012
- czerwiec 2012
- maj 2012
- kwiecień 2012
- marzec 2012
- luty 2012
- styczeń 2012
- grudzień 2011
- listopad 2011
- październik 2011
- wrzesień 2011
- sierpień 2011
- lipiec 2011
- czerwiec 2011
- maj 2011
- kwiecień 2011
- marzec 2011
- luty 2011
- styczeń 2011
- grudzień 2010
- listopad 2010
- październik 2010
- wrzesień 2010
- sierpień 2010
- lipiec 2010
- czerwiec 2010
- maj 2010
- kwiecień 2010
- marzec 2010
- luty 2010
- styczeń 2010
- grudzień 2009
- listopad 2009
- październik 2009
- wrzesień 2009
- sierpień 2009
- lipiec 2009
- czerwiec 2009
- maj 2009
- kwiecień 2009
- marzec 2009
- luty 2009
- styczeń 2009
- grudzień 2008
- listopad 2008
- październik 2008
- wrzesień 2008
- sierpień 2008
- lipiec 2008
- czerwiec 2008
- maj 2008
- kwiecień 2008
- marzec 2008
- luty 2008
- styczeń 2008
- grudzień 2007
- listopad 2007
- październik 2007
- wrzesień 2007
- maj 2007
- kwiecień 2007
- marzec 2007
- luty 2007
- styczeń 2007
- grudzień 2006
- listopad 2006
- październik 2006
- wrzesień 2006
- sierpień 2006
- lipiec 2006
- czerwiec 2006
- maj 2006
- kwiecień 2006
- marzec 2006
- luty 2006
- styczeń 2006
- grudzień 2005
- listopad 2005
- październik 2005
- wrzesień 2005
linki
okazuje się, że nie Zabrze jest, jak powiedział gen. Charles de Gaulle, najbardziej polskim z polskich miast, ale Bytom!
Dzisiejszy pochód, świętujący ten radosny dzień odzyskania niepodległości przez Polskę po 123 latach od rozbiorów dokonanych przez Austrię, Prusy i Rosję przez bytomski rynek, to pochód ogólnopolski!
http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35019,8641230,Setka_faszystow_przemaszeruje_11_listopada_przez_Bytom.html
To pojedź tam Rysiu z dworca Zabrze i zdaj relację. Tu okropna pogoda, nie mam tych lat, co Yoani Sanchez, która jeździ na pochody i opisuje to na swoim blogu. Często wraca pobita.
Ja też mam swoje lata. Może pojedzie przeciwny marszowi ktoś z Gliwic i opisze tu lub gdzie indziej. Ale takie oglądactwo, to wzmożenie jeszcze tego arcy nieciekawego rytuału świętowania, jak widać, umiłowanego przez stu procentowych Polaków, bo odbywającego się rok rocznie. W tym bilansie to komunistyczne pochody pierwszomajowe były jedynie radosne, jak widać z Polskiej Kroniki Filmowej lat wielkiego zaangażowania artystów w politykę kraju. Teraz to chyba pójdą jedynie w Bytomiu poeci…
Widocznie poeci to taki ponury naród.
Ciekawa jest ta odradzająca się w dwudziestym pierwszym wieku ciemnota, a wydawałoby się, że ludzkość już wszystko do wyrzygu przerobiła. To nie dusza jest nieśmiertelna, jak naucza katechizm, a głupota. Dusza jest jak najbardziej śmiertelna. Moja mama mówi, że księża na ambonach teraz apelują o społeczną harmonię. Co za mistyfikacja! Jakieś powierzchowne odwoływanie się do prywatnej duchowości, do jakiś zasłyszanych rytuałów boskości, tej narzuconej plewki obowiązkowych międzyludzkich zachowań, a na zewnątrz szaleje barbarzyństwo, zerwanie z przeszłością, odwrócenie się od racjonalizmu, od nauki, od oświecenia. I mamy takich wyszczekanych niedouków, jakiś guru manipulujących masą, reprezentantów bezwzględnej chytrości i nie liczeniem się z ogólnym dobrem. Już nie to, że rozum śpi, a rodzą się potwory, tylko że rozumu wcale nie ma. Przecież ta młodzież nic nie ma oprócz swego buntu, nawet rozumu nie ma, tam nie ma się co budzić, nawet potwory są zwykłą mistyfikacją. Jak w tych wierszach na literackich portalach nic, permanentne nic.
11 listopada 2010 – blokada Marszu Niepodległości skrajnie prawicowych Obozu Narodowo-Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej i pobity Robert Biedroń. Czytam w Gazecie Wyborczej:
„(…)Biedroń został w czwartek zatrzymany podczas demonstracji, które przeszły ulicami Warszawy w dniu Święta Niepodległości. W piątek postawiono mu zarzut naruszenia nietykalności cielesnej funkcjonariusza. Grozi za to do trzech lat więzienia.
Biedroń na piątkowej konferencji prasowej nazwał ten zarzut “kuriozalnym”. Jego zdaniem to on został trzykrotnie pobity przez funkcjonariuszy; miał być m.in. bity przez policjanta w radiowozie, gdy był już skuty kajdankami. To właśnie przeciwko temu funkcjonariuszowi Biedroń złożył zawiadomienie w śródmiejskiej prokuraturze rejonowej.(…)”
Winien zamordowany?
Tak, to typowe zachowania w życiu publicznym dzisiejszej Polski. Zawsze winien zamordowany.
Wracam właśnie z literackiego portalu Liternet.pl ludzi wydawałoby się, jaśniejszych. Oni tam kilka miesięcy w swojej portalowej wspólnocie tolerowali antysemickie zachowania poety pod nickiem Łukasz Jasiński, który w niewybredny sposób pisał o Żydach. Tam dyskutowano z nim, podlizywano się mu, nie protestowano, w najlepszym razie milczano, był ujęty w profilach jako znajomy, czyli akceptowany.
A teraz, jak Maciej Kaczka zrobił bardzo śmieszny filmik nawiązujący do holokaustu i wydarzeń historycznych ubiegłego wieku, to święte oburzenie. Typowa polska obłuda (zaznaczam, że jestem niepaląca, nigdy nie paliłam).
http://maciej-kaczka.liternet.pl/tekst/hymn-tytoniowego-getta-teledysk
Roberta Benigniego w „Życiu jest piękne” przecież nie można posadzić o antysemityzm, mimo, że ryzykowne i nie lubię tego filmu. Nie wiadomo, czy w Polsce się świadomie nie rozróżnia tych spraw, czy z wygody wrzucania wszystkiego do jednego wora. Film Macieja Kaczki faktycznie bardzo śmieszny i fajny.