Dziennik amerykański (23)

13 października 2010, środa. Susan przylatuje z Teksasu po południu, syn postanawia teraz pojechać do Centrum Handlowego i kupić stół pingpongowy, na którego zakup złożyli się z Bryanem i postawią go na zadaszonej werandzie najniższego poziomu domu.
Syn montuje na dachu samochodu bagażnik i wyjeżdżamy w ten kolejny, upalny dzień, ja w swojej kretonowej sukience drukowanej w buzie dziecięce, kupionej w Portlandzie, z którą nie mogę się rozstać, pomagam mu. Jedziemy już słoneczną, czteropasmową autostradą do kolejnego molocha sklepowego, do całego kwartału handlowego Seattle, gdzie w krytych pasażach wielopiętrowych mieszczą się sklepy Aeropostale, Ann Taylor, Banana Republic, Bath & Body Works, Bed, Bath & Beyond, Burlington Coat, Eddie Bauer, Old Navy, Adidas, Ann Taylor, Banana Republic, BCBG Max Azria, Burberry, Calvin Klein, Coach, Gap Outlet, Guess, J. Crew, Kenneth Cole, Nike, Polo Ralph Lauren, Tommy Hilfiger i wiele innych, i nasz – Sports Authority – do którego jedziemy kupić stół.
Parkujemy w podziemnym garażu, windą jedziemy na wyższe kondygnacje poziomów betonowych, jest ich osiem, ale Sports Authority znajduje się zaledwie na trzecim. W windzie dużo kobiet ubranych w zakutane wschodnie stroje, długie spódnice i chusty, więc moja długa sukienka nie robi na nikim wrażenia. Kobiety wożą windami plastikowe, czerwone wózki, krążą wśród tych pięter i sklepów jakby nikomu nie przynależne, zostawiane dopiero na dole w garażu. Mąż z synem zostawiają mnie w ogromnym sklepie sieci Ross, gdzie są markowe ubrania, kosmetyki i różnorakie przedmioty w cenach o ¾ niższych, ponieważ nie sprzedają się dobrze, bądź końcówka serii, lub mają uszkodzone opakowania, są olśniewające i wspaniałe, jednak i tak w moim pojęciu bardzo drogie, nic tam nie kupuję, pozostaję przy kontemplacji Barbie i Kena, mają teraz nogi, które można zginać, wydają też odgłosy, te przebrane za postacie disnejowskie mają mrugające ubrania wmontowanymi żaróweczkami i nagrania w brzuchach całych melodii filmowych sygnalizujących dziecku to, że zaraz odbędą się czary. Jest ascetyczny nurt lansujący małą czarną, która w latach sześćdziesiątych była problemem dla mojej mamy, bo mała czarna musiała być szyta z czystej, cienkiej wełny, której nie można było dostać nawet na ubranka komunijne, obowiązkowe na Śląsku w tym kolorze. Kilkadziesiąt Barbie nosi tylko czarną, krótką sukienkę w różnych wariantach, Ken natomiast wraca do garniturów z szorstkich, o przytłumionych barwach materiałów, a obok są jedynie barwne ich cienie, przebrane karnawałowo i halloweenowo. Ten sztywny podział jest może zapowiedzą lat nadchodzących, kiedy wróci sztywna elegancja, na razie Amerykanie na ulicy chodzą w dalszym ciągu w luźnych, wygodnych i różnorodnych strojach i dzięki temu wszyscy stają się jednakowo ważni, barwni i witalni.
Syn z Markiem idą kupować stół, tak duża rzecz jest w czeluściach magazynowych na najniższej kondygnacji, musimy czekać, wchodzę tymczasem do hali Sports Authority przypominającej bardziej hangar samolotowy niż sklep. Na dodatek jest zupełnie pusto, toteż odprowadzona pytającymi spojrzeniami obsługi czuję się nieswojo oglądając to, co jest mi tak duchowo obce, czego z całego serca nie lubię. Już jako dziecko stawiałam opór przymusowemu oglądaniu Wyścigu Pokoju, co należało do sakralnych obrzędów, nie tylko polskiego domu, ale osiedla, szkoły, państwa. Ktoś, kto nie kibicował Królakowi nie miał czego szukać w żadnej wspólnocie, a ponieważ nie było też żadnej alternatywy do tego patriotycznego zrywu, kumulowano w ten ostatni odcinek wjazdu kolarzy na Stadion Dziesięciolecia w Warszawie wszystko, co Polak zdołał jeszcze z przedwojennego entuzjazmu zachować. Wymykałam się wtedy sama z mieszkania, cicho, by mnie nikt nie zauważył, zresztą i tak nikt by nie zauważył, ale tak chciałam wierzyć, że jednak by zauważył, że robiłam to cicho, brałam skakankę i skakałam sama na zupełnie pustym, majowym podwórku, gdzie żadne dziecko nie ośmieliło się przyjść, wyłamać i nie uczestniczyć w patriotycznym misterium.
Tu też jest tak samo cicho, widocznie wszyscy są gdzieś indziej, ja zostałam sama, wydana na pastwę tym wszystkim przedmiotom, których przeznaczenia nigdy nie odkryję, tych narzędzi tortur psychicznych i fizycznych, a jednak tak zachwycających formą, kolorem i materiałem. Stoją tu w koszach piłki wszelkiego kształtu, od tych wrzecionowatych do amerykańskiego footbolu, do włochatych piłeczek tenisowych, i śliskich golfowych. Golf ma tutaj specjalne kwatery, nie wiedziałam, że potrzebuje ta, zdawałoby się, prosta gra, aż takich kosztownych akcesoriów, aż takiego zużycia szlachetnych drzew. Pod sufitem sterczą kajaki, rowery, dziwne pojazdy, wózki. Całą ścianę zajmuje sprzęt zimowy. Nie kończą się szeregi wieszaków różnych strojów, butów, nakryć głowy, okularów, rękawiczek i butów.
Wychodzę oszołomiona i zmęczona inwazją takiego nadmiaru, siadam na ławce i rozmyślam nad tym fenomenem ping- ponga, w którego nigdy nie lubiłam grać. Jak kupiłam pole na wsi i założyłam pasiekę, do remontu zajętego, małego domku nie udawało nam się nic kupić. Podobno w latach osiemdziesiątych były jakieś przydziały na cement, drewno, ale nikt nie wiedział, czy to jest prawda. Myśmy więc domku nie remontowali, poprzestając na tym, co kupić było można. A można było kupić tylko paździerz. Płyty paździerzowe nie nadawały się do remontu, ponieważ w nieogrzewanym w zimie pomieszczeniu paździerz pęczniał i pleśniał, natomiast idealny był na stół pingpongowy. Pomalowane na zielono płyty z białą obwódką emulsją, bo białego lakieru też nie można było dostać, stawiane na nasz stół ogrodowy przyciągnął całą dzieciarnię wsi, i całe wakacje w naszym ogrodzie odbywały się mecze ping-pongowe.
Nie mam pojęcia, jak doświadczenie tego okresu wpłynęło na dzisiejszą potrzebę posiadania przez syna profesjonalnego stołu ping-pongowego, w każdym razie zobaczyłam ich, syna i męża, rozradowanych, nadchodzących schodami, z daleka dających znaki, że już kupili. Trzymali w rękach sandwicze kupione w sieci Jimmy John’s, od na czarno ubranych chłopaków w białych fartuchach i czarnych, bejsbolowych czapeczkach z czerwonym haftem dwóch liter JJ. Wątpię, by ulegli reklamie: „Twoja mama chce jeść w Jimmy John’s!”, co jest zupełną nieprawdą, bo za te pięć dolarów od kanapki chcę kupić sobie Barbie. Byli po prostu głodni i im nie wypadało, kupili mi też dziesięciocentymetrową bułkę francuską faszerowaną tuńczykiem zmieszanym z selerem, cebulą, kiełkami lucerny, ogórkiem, sałatą, pomidorem. Na to ser Provolone oddzielony awokado, majonezem, musztardą Dijon, polane olejem, octem i oregano, czyli sosem vinaigrette.
Poszliśmy z kanapkami do windy, by wsiąść do samochodu i pojechać do doku, czyli kolejnej gigantycznej hali, gdzie odszukaliśmy w jej mroku i ziemnej wilgoci szarych, betonowych słupów i przęseł napis Sports Authority loading only, rozjarzony światłem prostokąt wejścia magazynu sklepu, gdzie dwaj ubrani w czerwone podkoszulki chłopcy już na nas czekali. Kiedy mąż z synem pomagali im wciągnąć na dach samochodu dwie płyty stołu ping-pongowego w tekturowych pudłach i je tam umocować, obserwowałam rozpoczynający kołowanie po pustej przestrzeni hangaru białego tira z namalowanym cynobrem kołem firmy Target Corporation. Logo czyli czerwona, oszczędna tarcza strzelnicza i słowo TARGET w niemal japońskim znaku, w szarości, przy monumentalnym, powolnym rozpoczynaniu jazdy zwalistego samochodu oszczędnie, by jego długi odwłok mógł się zmieścić w za małej dla niego w dalszym ciągu przestrzeni – miało coś z wojny, z bitwy samurajskiej i jej precyzji.
Gdy tir wyjechał i zrobiło się całkiem pusto, a ja jeszcze w lusterku samochodu zobaczyłam oddalające się dwie plamki czerwieni pleców chłopców sklepowej obsługi, ruszyliśmy niepewnie asekurując bagaż na dachu.
Mąż z synem nie zdążyli już zagrać, bo w trakcie montażu stołu syn pojechał po Susan na lotnisko, toteż pierwszy mecz Marek rozegrał z Bryanem bijąc jego sprawność i młodość 4:0.
Zrobiło się ciemno, Bryan poszedł coś zjeść, a my pogrążyliśmy się w pokoju w swoich laptopach, kiedy nagle w drzwiach stanęli Susan i syn z okrzykiem, że się pali, i że nawet, jakbyśmy się spalili, to byśmy nie zauważyli. Zapach pieczenia odczuwalny od jakiegoś czasu i dym poczytywaliśmy, jako dochodzące z kuchni smażenie kiełbas przez Bryana, bo już od kilku dni z kurczaków przeszedł na kiełbasę.
Wybiegliśmy z domu, gdzie stało już pięć samochodów strażackich. Widok był wspaniały. Ich mrugające, czerwone, żółte, niebieskie i białe światła odbijała mokra ulica, oświetlała krwawe karoserie, roziskrzał nikiel drabin, tłoczenie pomp rytmizowało i energetyzowało akcję ratunkową. Łuna ognia z sąsiedniego domu biła w niebo. Mieszkający tam narkomani, którzy przeznaczali kredyt na remont domu na inne cele byli nieobecni. Płomienie ogarniały już cały dach przesuwając się na domy sąsiednie. Po całej ulicy jak węże, ciągnęły się brązowe szlauchy, które co jakiś czas biegający nerwowo strażak przesuwał i prostował, by nie ograniczać wody płynącej do sikawek trzymanych przez kilku stojących strażaków. Stanowiły złotawą, połyskującą plątaninę. Biegły równolegle do srebrnego potoku płynącego wzdłuż krawężnika i kończyły się w klapach gulików pootwieranych na całej, piętrzącej się w górę ulicy. Kiedy ogień zamienił się w syczący dym, a bijący sztywno strumień nagle opadł i ledwo zakapał, cały stojący tłum sąsiadów, wyległy w piżamach i strojach domowych jakby odetchnął w milczeniu z ulgą i zamarł. Nikt się nie odzywał. W tej ciszy, uzbrojony w kask i ognioodporny mundur strażak, asekurowany przez kolegów, kopnął w drzwi, które bez oporu puściły i wyleciała z nich kolejna porcja dymu.
Ludzie powoli rozchodzili się, karetki straży pożarnej opuszczały ulicę, a jeden wóz strażacki czekał, aż ekipa strażaków dokona wstępnej ekspertyzy w środku domu.
Kiedy mąż, syn i Bryan rozgrywali mecze z Susan, która jest bardzo dobrą tenisistką, lampom na werandzie towarzyszyły, niczym świetliki, latarki strażaków, fruwające po czerni sąsiedniej posesji, krążyły, wracały, penetrowały i ten świetlny nocny język mieszał się z bielą piłeczki ping-pongowej, która co i raz wlatywała w rododendrony, gdzie kot Adams się krył, bo się bał i piłeczek, i zagadkowych świateł latarek.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *