Dziennik amerykański (17)

7 października 2010 czwartek. To jedyny dzień w Seattle, kiedy muzea są free i syn nas zawozi wcześnie pod SAM, na Pierwszą. Wchodzi z nami, by porozmawiać o biletach na Picassa, bo wprawdzie uroczyste otwarcie tak dużej i kosztownej wystawy odbędzie się dopiero jutro, ale za biletami już ustawiła się kolejka. Ustalają, że najlepiej kupić je przez Internet, wraca szybko do niezaparkowanego samochodu, a my idziemy oddać rzeczy do szatni i przechodzimy dużym holem z wiszącą pod sufitem instalacją ilustrującą katastrofę samochodową. Podobno takie awangardowe „dzień dobry” zawdzięcza Muzeum młodym siłom kuratorskim, które cały czas walczą o jego nowoczesny wizerunek z konserwatywnym skrzydłem prawicowego głosu miasta. Wprawdzie Muzeum zostało zalane darami sztuki Afryki, Azji i Oceanii, to sztuka współczesna, szczególnie artystów reprezentujących poszczególne państwa w pawilonach na Biennale w Wenecji jest tutaj eksponowana.
W instalacjach artystów współczesnych zawsze zastanawia dosłowność, jak w pornografii, gdzie używa się zbliżeń bardziej przecież nieobecnych w samym akcie miłosnym, niż na ekranie. Kiedy ubiegłe wieki w sztuce starały się dociec istoty problemu poprzez analogie i alegorie, dzisiejsza dosadność jest językiem próbującym oznaczyć zawsze kres poznania i pozbawić go tajemnicy. Za tą przedstawieniową warstwą już nic nie ma. Dziewięć faz znieruchomiałego, białego Forda Taurusa sławnego współczesnego artysty chińskiego Cai Guo-Qiang zawieszonych u sufitu holu, to dzieło wieloznaczne, odwołujące się i do Mao, i do samobójstw, i do zamachów politycznych, i do wypadków na drodze. Napięte linie diod wystających z nich, jak dymki komiksów miotają na przemian czerwonym, zielonym, niebieskim światłem. Czytałam na jakimś internetowym forum po odwiedzinach Muzeum dwa lata temu, że samochody te wiszą na dzień dobry tutaj dlatego, by przyciągnąć do muzeum dzieci.
I tak chyba rzeczywiście jest. Ale infantylizm sztuki współczesnej, niepokojący swoją niedojrzałością, jest kosztowny. Te samochody, przywiezione z Nowego Jorku, z Musem Googenheima, krążą po świecie w momencie, gdy sławny Chińczyk ma wystawę retrospektywną. Na razie ta droga instalacja, która przecież nosi w sobie marzenie o posiadaniu jakiegokolwiek chociaż jednego pojazdu w swoim ubogim życiu, wisi tutaj i wabi. I zwabia. Rzeczywiście, nim oddałam do szatni torebkę, pojawił się u wejścia korowód przedszkolaków zblazowanych, jak każde dziecko w tym wieku, dla których wspólnym hasłem są jedynie teletubisie, toteż ten ogonek dzieci, trzymający specjalne, pluszowe uchwyty długiego, czerwonego węża, który ich spajał i tworzył jeden stonogi organizm, zareagował sporadycznie na migające samochody usytuowane nie tam, gdzie zawsze, czyli w garażu ojca. Niektóre popatrzyły, inne zajęte były w dalszym ciągu obserwowaniem tej dziwacznej stonogi, którą się nagle stały.
Poczekaliśmy z mężem, jak dwaj śliczni chłopcy pracujący jako przedszkolanki, asekurując swoich podopiecznych z obu stron, wprowadzą ich na schody ruchome. Dzisiaj w Muzeum jest zatrzęsienie zwiedzających i darmowe bilety mają jak widać w tym obrzydliwie bogatym mieście jednak powodzenie.
Stajemy na trzecim piętrze (pierwsze to sklep i restauracja) przed „Janem Chrzcicielem” Jeffa Koonsa, którą to powitalną rzeźbę piękne chłopaki ze swoją stonogą omijają, zatrzymując się przed monumentalną czarną myszą. Fakt, skandaliczny Koons, który nic innego nie mówi, tylko powiela równie skandaliczny gest z obrazu Da Vinci w Luwrze, do dzisiaj budzi w Ameryce protesty (Robert Hughes „Princeling Of Kitsch.”).
Jednak duchowość twórczości Koonsa w naszym świecie jest jak najbardziej realna. Porcelanowy „fakor” wzniesiony w niebo przez świętego, czystego człowieka, to przecież nic innego, jak przyzwolenie na bunt zabawowy i pogodzenie się z brakiem sprzeciwu niebios i tym samym nie ma sensu, ani miejsca na cierpienie w świecie wszechpanującego hedonizmu. Rzeźba Koonsa nie odbiega jakością wykonania od arcydzieł sztuki renesansu i pewnie wydzielające się z tego kiczu piękno staje się przez perfekcję i kunszt rzemiosła, metafizyczne. Koons przekracza melancholię Andy Warhola, witalność i wesołość jego prac ma zawsze firbankową perwersję. Tak jest tutaj.
Ale cóż, przedszkolakom funduje się mysz. Instalacja Kathariny Fritsch „Człowiek i mysz” to gigantyczna czarno biała rzeźba gdzie mysz jest czarna, a trupio biały śpiący w łóżku człowiek jest jej negatywem. Rzeźba zrobiona z żywicy może i jest lekka, jednak sprawia wrażenie ciężaru niebywałego, który przysiadł na klatce piersiowej potwornym snem. Koszmar jednak nie bardzo wzrusza dzieci, rozglądają się wokół sali rejestrując swoim trafnym zmysłem obserwacyjnym to, czego żaden dorosły nie jest w stanie zauważyć. Bardziej sterroryzowane przedszkolaki poddają się jednak presji nagabywań i rezolutnie odpowiadają dręczone pytaniami.
Zostawiamy edukację dziecięcą, ponieważ orientujemy się już, że idą szlakiem „zwierzęcym”, ustalonym specjalnie dla dzieci, które w zbiorach muzealnych tropią tylko wizerunki zwierząt. Przechodzimy do sąsiednich sal, gdzie pokazano klarownie historię modernizmu step by step, od abstrakcji do surrealizmu po ekspresjonizm symboliczny i abstrakcyjny, Pop i minimalizm. Wysmakujemy jeszcze tę gigantyczną suknię Do-ho suhna nazwaną „some/one”(termin obowiązkowej służby wojskowej w południowej Korei) reprezentanta pawilonu Korei na Biennale w Wenecji w 2001. Podłogę pokrywa tysiąc wojskowych identyfikatorów z niklu. Przypominają, że indywidualny żołnierz jest częścią większego oddziału lub organu wojskowego, które pęcznieją, tworząc pustkę wydrążonego tradycyjnego stroju koreańskiego.
W salach na podłodze siedzą dzieci szkolne, przerysowują eksponaty lub opisują je, wiele sal na parkiecie gromadzi też wsłuchanych w nauczyciela grupy młodzieży. Są sale fotografii, sale grafik.
Zachwycają mnie delikatne ryciny Jamesa Ensora, chyba jeszcze bardziej obrazoburcze niż jego ekspresjonistyczne malarstwo. Wśród płócien wisi jeden mały obrazek w błękitach, „Celebration” Georgii O’Keefe, którą bardzo lubię i która poprzez swoje naiwne, pulchne formy jest natychmiast rozpoznawalna. Jest „Sea Change”, Jacksona Pollocka, nazwa bez znaczenia, ale ten obraz Peggy Guggenheim podarowała Muzeum Sztuki w Seattle w 1958 roku i jako samotny, nie robi takiego wrażenia, które pamiętam z MoMA, całą salę gigantycznych obrazów Pollocka, która zwalała z nóg swoją cudownością gorącej abstrakcji, gdzie się wchodziło w królestwo magii, siarkowych śladów przypominających ni to owady, ni rośliny, ni płatki śniegu, i to wszystko rozlewające się, rozedrgane, mające plany, głębie i powidoki wskutek sąsiedztwa kolorów, a wszystko zrobiła ręka ludzka, a nie maszyna. Uwolniona energia, totalna i kosmiczna, ruch obrazów działa tylko na żywo i nie odda ich żadna reprodukcja, toteż spotkanie z Pollockiem zawsze jest dla mnie przeżyciem, nawet, jak to taki niewielki i słabo działający Pollock. Jeśli Pollock jest, jak wielu twierdziło, Waltem Whitmanem sztuki amerykańskiej, to jego nowoczesność połowy ubiegłego wieku, zrywająca definitywnie z realną formą jest jedynie w energii nawarstwiających się barwnych plam, jak u Whitmana w żarliwym języku.
W niewielkich salach wyjątkowo szczodrze oświetlonych światłem naturalnym zamknięte są przepiękne eksponaty sztuki starożytnej i starochrześcijańskiej, i właściwie ta historia sztuki kontynuuje się dalej, ale wszelkie cudowności w szklanych gablotach promieniują doskonałością. Szczególnie sztuka egipska, w nawet niewielkich figurkach jest wielka. Są arcydzieła malarstwa olejnego sztuki europejskiej, przepiękny Paolo Uccello w swojej obowiązkowej tematyce militarnej, „Sąd Parysa” z charakterystycznymi, sinymi ciałami kobiet Lucasa Cranacha. Jest cała sala włoskiej porcelany, którą wyeksponowano tak, że świecą poszczególne eksponaty w czerni pokoju samą scenerią wprowadzając w klimat dziewiętnastowiecznego, ekskluzywnego sklepu. Ogromna sala poświęcona jest sztuce amerykańskiej, a dobór tego zestawu jest wyjątkowo wartościowy, niestety, nie znam tych nazwisk, nie ustępują niczym w artyzmie naszym realistom szkoły monachijskiej, jak i petersburskiej.
W pasażu blisko schodów ruchomych perfekcyjne sitodruki Andy Warhola. Wielkość tych prac budzi podziw i szacunek, zwłaszcza dla kogoś, kto uprawiał tę technikę. W komunistycznej Polsce, gdzie chronicznie brakowało papieru toaletowego, ta zaawansowana technika nie miała szans się rozwinąć ze względu na brak siatek nylonowych, emulsji sitodrukowych itp., a kiedy możliwość kupienia na zachodzie narzędzi i materiałów pojawiła się w osiemdziesiątym roku i sitodruk w chwil kilka dynamicznie zaczął się rozwijać w różnych branżach, od reklamy przez drukarstwo bezdebitowe po sztukę, to stan wojenny natychmiast to skonfiskował, jak zresztą wiele innych przedmiotów stanowiących zagrożenie dla władzy.
A ten perfekcyjny dwumetrowy, „Double Presley” na srebrnym tle wykonany jest w 1963!
Jest akcent polski, wielki fotogram Anety Grzeszykowskiej, znanej z sieciowego „Rastra” i „Obiegu”.   Praca polskiej młodej artystki, portret preparowany elektronicznie – podobno postaci nieistniejącej – uhonorowany jest sąsiedztwem po obu stronach zdjęciami sławnej Diane Arbus i Garryego Winogranda.
Jest George Segal, którego gipsowe scenki pamiętam jeszcze z lat siedemdziesiątych z Paryża, a tu już klasyk i pewnie bardzo trudny w transporcie, bo nie stosował jeszcze polichlorku winylu, tylko prawdziwy gips. I faktycznie, oglądam potem w domu na YouTube transport „Blue Woman on a Black Bed”.
Całe niemal czwarte piętro to sztuka Dalekiego Wschodu, Afryki, Azji, Oceanii, Ameryki, są Indianie są totemy, maski, filmy z Japonii, Chin, święta, rytuały, inscenizacje. W jednej z sal stoi biała trumna w kształcie Mercedesa Benz Kane Quaye z Ghany, utrzymana w konwencji sztuki naiwnej, tworzonej metodą chałupniczą, czym jeszcze bardziej wzrusza jako coś, co zostało stworzone tylko dla jednego człowieka, coś, o czym całe życie marzył i co w konsekwencji wreszcie otrzymał. Na ławce rzeźba naturalistyczna kobiety o woskowej cerze i krwistych paznokciach z głową nieruchomo przechyloną do tyłu. Podchodzimy bliżej, by ją pooglądać i okazuje się zwykłą zwiedzającą, która właśnie odpoczywa.
Zaniepokojeni omamami po tak potężnej dawce artefaktów schodzimy amfiladą, gdzie stoją potężne kamienne posągi azjatyckich bogów i wśród nich siedzą na schodach zgubione przez nas dzieci, z którymi rozpoczęliśmy zwiedzanie. Na kolanach trzymają tekturowe tacki z lunchem, czyli marchewką i maleńką kanapką i kubkiem napoju. Siedzą zadowolone na schodach, ich piękni opiekunowie troskliwie stoją czekając, aż dzieci skończą posiłek.
Wychodzimy na słoneczną Pierwszą. Idąc wzdłuż muzeum i mijając witryny sklepu muzealnego pełnego wysmakowanych przedmiotów i albumu o nadchodzącej wystawie Picassa, spotykamy jego ogromne zdjęcie, jak jest już wewnątrz Muzeum, jak zagląda przez szybę, jak wychyla się z czarno białej rzeczywistości starej fotografii, a jego łysa, wyrazista głowa i marynarski podkoszulek bawełniany, który za naszych czasów w demoludach produkowała tylko Bułgaria, jest jakąś kpiną z wszystkich wysiłków artystów zamkniętych w tym Muzeum.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *