6 października 2010, środa. Trasą rowerową Burke-Gilman dochodzi się do kampusu Uniwersytetu Waszyngtona, toteż, po zobaczeniu filmu o światowej wystawie Alaska-Yukon-Pacific Exposition w Seattle w 1909 chcę zobaczyć, co zostało z tego wielkiego, widowiskowego pokazu sprzed stu lat. Na terenach targowych zostały w kampusie University of Washington trwałe ślady po światowym zachłyśnięciu się nowoczesnością. Mimo, że większość budynków ekspozycji zaprojektowano jako tymczasowe konstrukcje – jedynie na czas trwania targów – to kilka z nich jest używanych dzisiaj (np. wydział sztuk pięknych).
No i pozostał ten sam widok na Mount Rainier, najpiękniejszy widok w Seattle…
Podążamy więc Burke w kierunku kampusu, idziemy prawie godzinę, ja idę, mąż jedzie na rowerze, co w jakiś sposób nawiązuje do zdarzeń sprzed stu lat, kiedy dwaj młodzi chłopcy przejechali na rowerze 1000 mil z Santa Rosa w Kalifornii do Seattle na wystawę AYP, a Evelyn McDaniel Gibb, córka jednego z nich, opisała to w książce i opublikowała w 2000 roku.
Nasz dzisiejszy wyczyn jest niewspółmierny do ich wyczynu, toteż na luzie przesuwamy się wolno, jemy po drodze ostrężyny z krzewów pasa zieleni skutecznie oddzielającego zabudowania od trasy rekreacyjnej Burke, tworzącego z rosnącymi drzewami po drugiej stronie wąskiego asfaltu zielony korytarz. Wzdłuż, na ziemi, przeziera czarny wąż gumowy nawadniający właśnie posadzone drzewa, ich niewielkie sadzonki oznakowane są różnokolorowymi chorągiewkami z opisanymi czarnym flamastrem cedrami, grabami, platanami, miłorzębami, tulipanowcami, bukami, klonami i kasztanami jadalnymi. W runie pod drzewami, w brusznicach, poziomkach i mchu, w nawarstwiających się teraz spadłych liściach i szyszkach leżą włochate osłony kasztanów jadalnych, przeszukuję je, ale nie ma tam ani jednego kasztana, chętnie bym go zjadła na surowo, wszystko wyzbierały biegające wiewiórki, skaczące po drzewach z ptakami, których nigdy i nigdzie nie widziałam wcześniej.
I tak, skręcając schodami w prawo przed wiaduktem, gdzie powieszono ksero informujące o zgubionej kurtce, zahaczamy jeszcze o należące do Uniwersytetu tereny ogrodu botanicznego, pełnego długich tuneli, ze sterczącymi na zewnątrz ogromnych wentylatorach. Sala wykładowa jest pusta i nie ma żywego ducha tutaj, na osuszonych kanałach brzegu jeziorem Washington, w dużej jeszcze odległości od miasteczka studenckiego, ale już na drodze, z tej zupełnie pustej placówki naukowej – jakby najazd kosmitów usunął wszystkie organizmy myślące i zostawił tylko rośliny – u wylotu ścieżki, pojawiają się biegnące dziewczęta w krótkich spodenkach, zziajane i spocone. Dziewczęta parami biegną po udeptanej ścieżce, słońce się żarzy, one ociekają potem, a my mijamy ich uśmiechy jakiegoś zawstydzenia z powodu widocznego zmęczenia i wysiłku. I idziemy w przeciwnym kierunku, mijamy ogromne gniazdo niczym bocianie, ale na wysokości zaledwie metra, najprawdopodobniej czapli, skręcamy w Wahkiakum Lane. Tablice z mapkami terenu mówią też o akcji przywracania pierwotnego składu roślin nad jeziorem, który musi być oczyszczone z agresywnego powoju polnego i jeżyn. Lecz świat w ten przepiękny, słoneczny dzień biegnie leniwie, nikt tu nie pracuje, przekraczamy torem Wahkiakum, mostek prowadzący nas wprost do kilku boisk, a na każdym rozgrywają się jakieś mecze, słychać zza szczelnej obudowy okrzyki, świst piłki, klapnięcie rękawicy. Wszystko miarowe, uporządkowane, jednostajne, porządne. Dziewczęta już wracają, przebiegają znowu obok nas, znowu się uśmiechają, ale są jeszcze bardziej mokre, bardziej zużyte biegiem i wysiłkiem, duże plamy na plecach od potu cieniują biel ich podkoszulków. Biegną teraz wzdłuż jeziora pełnego dzikich kaczek ich dzioby wystają z liści lilii wodnych, kaczki są zielone, w tym samym kolorze, co te liście. Na horyzoncie widać wioślarzy, ich sylwetki przekrzywiają się rytmicznie w takt wiosłowania, jak metronom. Na ostatnim planie fiołkowa szarość Gór Kaskadowych z ostrym rysunkiem szczytów ograniczających jednocześnie horyzont zamykają kadr i wreszcie wprowadzają nieruchomość.
Gra toczy się wszędzie – na tenisowych kortach, na kilku odkrytych boiskach i polach golfowych. Podbiegam do tych wydobywających się zza ogrodzeń odgłosów, często szczelnie zabudowanych boisk i zaglądam przez szpary, wspinam się na pozostawione przed płotami podesty, by popatrzeć na misterium gry, na zielony, idealnie położony tartan, na graczy w odczłowieczających strojach, zamaskowanych kaskami, stojących w rozkroku, pełnych napięcia i wyczekiwania. Gdy zbliżamy się do Stadionu Husky, ulegam jego monumentalności, jego wielopoziomowej konstrukcji wzorowanej na starożytnym Koloseum, złożonej z kilku kondygnacji elips, z której największy rozmiar umieszczony jest na samej górze tworząc lej trąby powietrznej, nagle stajemy się włączeni w jakąś obcą nam, niezrozumiałą religię, której świątynia nas przeraża. Idąc uliczką Snohmish, oglądam zza szyb wielkiego pawilonu ekrany wyświetlające mecze futbolowe, monumentalne wizerunki zamaskowanych graczy wraz z ogromnym łbem psa rasy Alaskan malamute, którego biel pyska i szparki nieprzystępnych, zimnych oczu dają do zrozumienia, że będąc maskotką tak groźnego pana – studenckiej drużyny Husky – staje się z nimi jednością. To jest panteon bóstw i świętych tej religii, w gablotach ich relikwie zamknięte szklanymi taflami, postawionymi na półkach futbolowymi piłkami, niejednokrotnie trofea meczów w kształtach nie tyle symboli, co realistycznych części futbolowego ekwipunku. Dużych rozmiarów kryształowa, przeźroczysta piłka futbolowa, połyskująca ręcznie ciętym grawerowaniem pierwotnych, skórzanych szwów, przypomina akcesoria i splendor katolickich mszy, przedmiotów używanych w liturgii. Namaszczenie i godność zamkniętego teraz pawilonu, otwieranego na czas trwania igrzysk, tchnie determinacją i przewagą nad takim jak ja, widzem. Jestem zmiażdżona monumentalnością zjawiska, ja, która nienawidzę sportu, zbliżam się nabożnie do tej świątyni. Przekraczam plac z pomnikiem guru, sławnego futbolisty Jima Owensa. On, starożytny wojownik dłuta podłego rzemieślnika klęczy, piłka w kształcie wrzeciona, którą trzyma w dłoni jest wielkości mojej głowy. Patrzy z miną człowieka mającego zawsze problemy z męczącym go zatwardzeniem, nie na mnie, ale na stojącego już przy ulicy psa huski wielkości cielaka. Huski, też odlany z brązu, stoi do niego tyłem, jakby wypatrywał autobusów, które już niedługo zwiozą tutaj ludzi, wypełnią swoją masą kilka poziomów stadionowych ławek. Mecz odbędzie się, jak będzie już ciemno, mrok rozświetlonej nocy doda mu grozy, nieprzeliczona ilość fanów drużyny Husky wysypie się z autobusów, które jak niekończący się pociąg, ustawią się jeden za drugim wzdłuż ulicy, a za bramą stadionu będzie rozlegał się ze wszystkich głośników głos boga sportu, który wprowadzi w misterium.
Jednak nim to nastąpi, gracze trenują na boisku. Siłownia w wielkim hangarze stoi teraz pusta, oddaje swoje wnętrze stadionowi. Stoją więc w napięciu, w grupie, w strojach śnieżnobiałych, w srebrnych kaskach na głowie, głowy są obce, przyklejone do korpusów w kształcie obróconych równobocznych trójkątów ich sylwetek, drobią małymi kroczkami po boisku wsłuchani w słowa trenera, anonimowi, pozbawieni rysów twarzy i osobowości.
Wychodząc z terenów sportowych, przecinając szosę, wchodzimy schodami na teren miasteczka studenckiego przypominającego ogrody wersalskiego pałacu. Rainier Vista, pozostałość po wielkiej wystawie światowej 1909 roku wyznacza przestrzeni symetrię, otwiera ją na ogromne koło fontanny bijącej wysokim strumieniem w niebo. Studenci, zarówno na białym brzegu fontanny, jak i na marmurowych ławkach przesiadują ze skryptami, lub rozmawiają, leniwie przechadzając się ścieżkami. Fontannę i ścieżki okalają kwitnące teraz krzewy najwartościowszych gatunków róż. A w dali budynki uniwersyteckie, ustawione po obu stronach alei prowadzącej do fontanny, wtopione fasadą w zieleń, z dostojnymi ozdobami neogotyku lub neorenesansu, zawsze idealnie utrzymane, wewnątrz wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt.
Dochodzimy do monumentalnego pomnika Jerzego Waszyngtona i wkraczamy na Red Square, pod którym podobno znajduje się kilka pięter garaży. Kolor kostki brukowej daje placowi nazwę, czerwona wykładzina ceramiczna jest równocześnie garażowym dachem, a nie aluzją do placu Czerwonego w Moskwie. Zresztą studenci, którzy właśnie wylegli ze wszystkich budynków na lunch, nie są nastawieni ani rewolucyjnie, ani awangardowo. Na zawsze też widząc ich szczupłe i wysportowane sylwetki można zapomnieć, że kiedyś, dawno, dawno temu student był biedny. Oblegają właśnie stoisko pod parasolem klubu futbolowego Husky, zabierając bilety na nadchodzący mecz. Stają przy kilku stoiskach, gdzie sprzedawane są z okienka przyczepy hot dogi, hamburgery, kawa, ale to niewielki odłamek studentów stołujących się w ten sposób. Każdy budynek – czy to biblioteki, których naliczyłam około dwudziestu, czy wydziału – ma na parterze ogromne sale, gdzie się je, pije i czyta. Studenci z tackami zabierają sałatki spod oszklonych gablot, podstawiają tekturowe kubki pod saturatory, wybierają klawisze z nazwami kilkunastu rodzajów płynów, a wszystko to robią zamknięci w sobie, ich ruchy są celowe i racjonalne, nie automatyczne, tylko właśnie wsobne, oszczędne, tak, by nie uronić żadnego ruchu i z nim energii. Ta młodzież, najczęściej o skośnookich oczach ludzi Dalekiego Wschodu jest milcząca i tajemnicza, wypełnia też korytarze budynków, gdzie będą odbywać się zajęcia, gdzie się czeka w przerwach na fotelach ciągnących się długimi holami, z których odchodzą odnogi do innych pomieszczeń, a gdzie zawsze w końcu znajduje się biblioteka. Zwłaszcza, jak wejdę w ogromne, ozdobne pomieszczenia czytelni zabytkowej biblioteki Henry Suzzallo, czy Charlsa Odegaarda, których brązowe popiersia stoją przy wejściu, zawsze zobaczę te nieprzebrane masy młodzieży siedzącej przed ekranami monitorów w bibliotece pełnej świetlików i ogromnych okien . Umiłowałam licencjacką bibliotekę Odegaard, której pałacowe schody po obu stronach pozwalają się wspinać na coraz wyższe kondygnacje zawsze otwartych przestrzeni budynku nie dzielonego piętrami, tylko poszczególnymi płaszczyznami zastawionymi tysiącem komputerowych stolików i regałów z książkami. Światło zalewa każdy kąt biblioteki, a studenci zanurzeni w nim jak w wodzie, nieobecni, wtopieni w swoje zajęcia, nie reagują na moją obecność jak przechodzę między stolikami niemal ich dotykając, podchodzę do ogromnych okien, z których, w miarę, jak wspinam się coraz wyżej, roztacza się widok na cały kampus, widzę parasole na Placu Czerwonym, małe postacie przechodzące placami, torami, ścieżkami, ulicami…
I potem wracamy Quadem, gdzie wiosną kwitną japońskie wiśnie, a teraz czerwienieją ich liście, zasypują trawniki wypielęgnowane i cały czas wiosennie zielone, na którym dwaj Chińczycy grają w jakąś grę, rzucają małą piłeczkę, ale reszta młodzieży podąża w górę lub wraca, zamyślona i niezwracająca na nic uwagę, ubrani w proste, nierzucające się w oczy swobodne ubrania, często w sportowe krótkie spodnie. Czasami przejdzie zakwefiona w czarnej sukni do ziemi muzułmanka, ale raczej wszyscy są ujednoliceni w swym nieznacznym zróżnicowaniu panującej swobody.
I wracamy już do domu, po obu stronach mijamy uniwersyteckie budynki jak bajkowe, disnejowskie pałace, gdzie nawet wśród gotyckich ozdób wkomponowano napisy nazw wydziałów i katedr krojem szwabachy, gdzie ich kolor prószonego różu w słońcu natychmiast kojarzy się z lukrem i słodyczą.
I przychodzi na myśl ta wystawa sprzed stu lat, która ściągnęła tu cały świat ciekawskich, gdzie nieprzeliczone tłumy oglądały w klatkach świeżo przywiezione husky z Alaski, gdzie Eskimosów trzymano za ogrodzeniem jak w zoo w sztucznie wybudowanej scenerii koła podbiegunowego i gdzie główną wygraną na loterii było sieroce dziecko, a inkubatory dla niemowląt, jako najnowszą zdobycz medyczną eksponowano wraz w włożonymi w nie niemowlętami. Idąc aleją Quadu plączą mi się imiona najbogatszej na świecie rodziny Gatesów, którymi ponazywano poszczególne budynki, miesza mi się czas, a ta dziewczyna, która podrzuca właśnie na nodze “zośkę”, nieustannie powtarzając ten ruch, przykuwa uwagę innością zajęcia, ale na podstawie obserwacji tych kilkudziesięciu jej kopnięć widać, że robi to coraz lepiej.
O Ewie
Ewa Bienczyckalistopad 2024 P W Ś C P S N 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 -
Ostatnie wpisy
Najnowsze komentarze
- czytelnik - Osip Mandelsztam “Aleksander Giercowicz” tłumaczyła z rosyjskiego Ewa Bieńczycka
- EWA BIEŃCZYCKA - Lluís Llach – ” Pal ” spolszczyła Ewa Bieńczycka
- Filip Łobodziński - Lluís Llach – ” Pal ” spolszczyła Ewa Bieńczycka
- Robert Mrówczyński - Dziennik katowicki (1)
- Ewa - 2022
Kategorie
Archiwa
- lipiec 2024
- luty 2023
- styczeń 2023
- sierpień 2022
- maj 2022
- kwiecień 2022
- marzec 2022
- styczeń 2022
- listopad 2021
- czerwiec 2021
- maj 2021
- kwiecień 2021
- marzec 2021
- luty 2021
- styczeń 2021
- grudzień 2020
- listopad 2020
- marzec 2020
- luty 2020
- styczeń 2020
- grudzień 2019
- listopad 2019
- październik 2019
- czerwiec 2019
- marzec 2019
- styczeń 2019
- grudzień 2018
- listopad 2018
- październik 2018
- wrzesień 2018
- lipiec 2018
- maj 2018
- kwiecień 2018
- marzec 2018
- luty 2018
- styczeń 2018
- grudzień 2017
- listopad 2017
- październik 2017
- wrzesień 2017
- sierpień 2017
- maj 2017
- kwiecień 2017
- marzec 2017
- luty 2017
- styczeń 2017
- grudzień 2016
- listopad 2016
- październik 2016
- wrzesień 2016
- sierpień 2016
- lipiec 2016
- czerwiec 2016
- maj 2016
- kwiecień 2016
- marzec 2016
- luty 2016
- styczeń 2016
- grudzień 2015
- listopad 2015
- październik 2015
- wrzesień 2015
- sierpień 2015
- lipiec 2015
- maj 2015
- kwiecień 2015
- marzec 2015
- luty 2015
- styczeń 2015
- grudzień 2014
- listopad 2014
- październik 2014
- wrzesień 2014
- sierpień 2014
- lipiec 2014
- czerwiec 2014
- maj 2014
- kwiecień 2014
- marzec 2014
- luty 2014
- styczeń 2014
- grudzień 2013
- listopad 2013
- październik 2013
- wrzesień 2013
- sierpień 2013
- lipiec 2013
- czerwiec 2013
- maj 2013
- kwiecień 2013
- marzec 2013
- luty 2013
- styczeń 2013
- grudzień 2012
- listopad 2012
- październik 2012
- wrzesień 2012
- sierpień 2012
- lipiec 2012
- czerwiec 2012
- maj 2012
- kwiecień 2012
- marzec 2012
- luty 2012
- styczeń 2012
- grudzień 2011
- listopad 2011
- październik 2011
- wrzesień 2011
- sierpień 2011
- lipiec 2011
- czerwiec 2011
- maj 2011
- kwiecień 2011
- marzec 2011
- luty 2011
- styczeń 2011
- grudzień 2010
- listopad 2010
- październik 2010
- wrzesień 2010
- sierpień 2010
- lipiec 2010
- czerwiec 2010
- maj 2010
- kwiecień 2010
- marzec 2010
- luty 2010
- styczeń 2010
- grudzień 2009
- listopad 2009
- październik 2009
- wrzesień 2009
- sierpień 2009
- lipiec 2009
- czerwiec 2009
- maj 2009
- kwiecień 2009
- marzec 2009
- luty 2009
- styczeń 2009
- grudzień 2008
- listopad 2008
- październik 2008
- wrzesień 2008
- sierpień 2008
- lipiec 2008
- czerwiec 2008
- maj 2008
- kwiecień 2008
- marzec 2008
- luty 2008
- styczeń 2008
- grudzień 2007
- listopad 2007
- październik 2007
- wrzesień 2007
- maj 2007
- kwiecień 2007
- marzec 2007
- luty 2007
- styczeń 2007
- grudzień 2006
- listopad 2006
- październik 2006
- wrzesień 2006
- sierpień 2006
- lipiec 2006
- czerwiec 2006
- maj 2006
- kwiecień 2006
- marzec 2006
- luty 2006
- styczeń 2006
- grudzień 2005
- listopad 2005
- październik 2005
- wrzesień 2005
linki