Była ósma wieczór, więc punktualnie weszłam do Caffe Bunkier, pierwszej kawiarni, jaka przyszła mi do głowy.
Podałam w formie propozycji, a on na to skwapliwie przystał i powiedział, że będzie z niedawno poznaną dziewczyną.
Rzeczywiście, niedługo pojawił się, jak bezradnie przeczesywałam wiklinowe fotele, szukając kogoś podobnego do internetowego wizerunku. Był wysoki i nad wiek poważny, wręcz stary w dwudziestoletnim ciele, zatroskany.
Kobieta, równa mu wiekiem, nie przyszła jeszcze, chociaż, jak zaręczał upewniając się powtarzaniem, że znała miejsce i godzinę.
Wybraliśmy stolik i zamówił kawę.
Rozmowa nie kleiła się.
Wiercił się i ciągle wychodził w oczekiwaniu na tę dziewczynę pod pretekstem, że chyba też będzie miała problem, tak jak ja, w rozpoznaniem go, wśród wyjątkowo zatłoczonej kawiarni.
Mimo, że byli już po pierwszych doświadczeniach seksualnych i lody międzyludzkie zostały definitywnie przełamane, a znajomość jego ciała zdawało się, na okoliczność odnalezienia go tego wieczoru w siedzącym tłumie – wystarczająca, to jednak widocznie nie było to łatwe, gdyż rzeczywiście po którymś tam odejściu od stolika wrócił z nią, drobną, ładną brunetką.
Był, jak się okazało z rozmowy, wiecznym studentem, rozpoczynającym ciągle nowe kierunki. Ona konsekwentnie była już na trzecim roku i równocześnie pracowała w Gazecie Wyborczej.
Ponieważ, jak w oszczędnej wypowiedzi można było wywnioskować, o wiele więcej uczy się w pracy, niż na studiach, udzielała mi, widocznie zgodnie z wytycznymi gazety, odpowiedzi skąpych, nadzwyczaj grzecznych, miękko tonowanych życzliwym, nic nie mówiącym uśmiechem.
Nerwowość wzrastała więc w miarę dziennikarskiej strategii utrzymania spotkania w karbach przyjętej teraz na świecie konwencji.
Dlatego już po chwili rozmowa przemieniła się w mój monolog, gdyż nie tylko świeczka, która stała na wprost moich ust ciągle, gorliwie zapalana szarmancko przez niego zapalniczką, gasła.
Wyraźnie nie mieli ochoty mówić, zapalali jedynie papierosy.
Milcząco podsuwał mi paczkę Marlboro, wiedząc, lub zapominając, że nie palę i że nie paliłam nigdy.
Astronomiczna, jak na moją kieszeń, cena kawy w tym, w końcu elitarnym miejscu Polski, gdzie za rogiem właśnie Wajda kręcił film o Katyniu, Bereś pali na Rynku ogniska Miłości i Przyjaźni, a w salach wystawowych Bunkra też nie wystawia byle kto, mogła zostać wydana niepotrzebnie.
Jako osoba skąpa, a zarazem racjonalna, próbowałam więc w ciągu tych dwóch godzin w skondensowany i przejrzysty sposób przedstawić mój program życiowy, dzisiejsze intencje i przemyślenia.
Byli zdruzgotani.
Milczenie, które na wstępie spotkania stanowiło jedynie lenistwo szkolnego marazmu, teraz przemieniło się w grobową, definitywną odmowę.
Kobieta dyskretnie kopała go nogą pod stołem, by już szli. Była zmęczona.
Panicznie próbował walczyć z milczeniem i pokryć je cienką plewką gadatliwości. Jako ktoś, kto z pewnością w przyszłości będzie uprawiał, jak się wyraził w internetowym liście, beletrystykę, doznał właśnie dekonstrukcji wszelkich mitów, jakie zdołał przyswoić.
Wiedział już, że nie będę dla niego ani jak Lou Anders dla Rilkego ani podstarzałą lady Lady Melbourne, powiernicą Byrona. Ani żadną z arystokratycznych dam, starszą przyjaciółką Prousta. Dyskwalifikowały mnie nie tylko buty i brak jakichkolwiek perfum.
Nie będę przydatna do niczego. Nawet, jak za kilka lat dostanę emeryturę, będzie minimalna. Jako artystka, nie kolaborująca ze starym reżimem, a więc absolutnie wolna nie tylko od zobowiązań, ale też korzyści, siedziałam teraz naprzeciwko nich, młodych, wchodzących w świat, zdawało się łatwy i przystępny.
Społecznie więc znajdowałam się o wiele poniżej ich możliwości, a przeciwny kierunek wsparcia był przecież nie do przyjęcia.
Dekonstrukcja dekonstrukcją, artyzm artyzmem, idee ideami, ale mitu kobiety ustosunkowanej, posiadającej bogatego męża, odmładzającej się młodymi kochankami, nie da się obalić.
Nie udało mi się też zwrócić mu pieniędzy za kawę. Podobno to na poczet przyszłego spotkania. Wtedy ja mu mam postawić.
Wyszliśmy więc wszyscy na wilgoć roziskrzonego, tętniącego życiem miasta, gdzie jeszcze bardziej odpadliśmy od siebie.
– To my idziemy w prawo – powiedzieli.
Ja też miałam w prawo, ale po pożegnalnym uścisku ręki skierowałam kroki w lewo.
Przecież Planty to koło.