Twa walka z czasem, mieszkanie trzeba dokładnie umyć i posprzątać, usterki naprawić, a właściciele wracają z Kanady nazajutrz samochodem ze swoim dobytkiem i będą w nim od razu mieszkać. Całe szczęście jest przepiękna, upalna pogoda, rzadkość duża w Seattle przy kilkakrotnych nawet w ciągu dnia deszczach i kursujemy samochodami między starym mieszkaniem a nowym domem i wydaje się, że to się nigdy nie skończy. W przerwach przynosimy dużą pizzę z Mama’s Pizza, gdzie w witrynie od ulicy Pine zawsze przez szybę widać stojącego pracownika, jak gołymi rekami miesi ciasto w małej misce, zawsze okolczykowany, w punkowym stroju i czapce włóczkowej. Jeśli jest to dziewczyna, to ma pełno warkoczyków i wszyscy obowiązkowo w uszach mają słuchawki z muzyką, ale i tak ich rozdzielczość uwagi pozwala na powitanie uśmiechem wchodzących.
Więc miło, po tych wszystkich uśmiechach, iść potem ulicą Olive w dół niosąc kwadratowe pudło pizzy, które wraz z naszymi cieniami zmienia się i wydłuża bądź skraca, a jak skręcamy na Melrose cień przechodzi różne przekształcenia rombów. Jeszcze idę pożegnać się z basenem, wchodzę do kabiny prysznicowej nieodmiennie pachnącej cynamonem, jeszcze mąż windą wjeżdża na najwyższe piętro, by z góry w pełnym słońcu zrobić mi zdjęcie, jak pływam sama w maleńkim, turkusowym basenie na podwórku apartamentowca na Melrose. I potem zbieram te moje amerykańskie nabytki, ogromną torbę lukrecji, które syn mi kupił na powitanie i kilkukilogramowy słoik jelly bean, z 49 rodzajami kolorowych fasolek o smakach wszystkich owoców świata i wszystkich smakołyków, i ogromny śpiwór- tygrys, który nigdzie się nie mieści. To już jest definitywne pożegnanie z Melrose, jedziemy już czteropasmową autostradą pozostawiamy za sobą po lewej stronie Zatokę Elliotta roziskrzoną słońcem, a w tyle połyskujące wieżowce.
– Traffic – mówi Susan przez komórkę, ale trafik będzie już zawsze, bo kończą się pasma uprzywilejowane dla samochodów wiozących pasażera i coraz częściej stoimy w korkach. Dopiero po dłuższej jeździe wyłania się z horyzontu wysoki gmachu Uniwersytetu Washington z brązową stylową czcionką napisu na najwyższej kondygnacji, który ma klimat hooperowskich obrazów nieludzkiej Ameryki ubiegłego wieku w barwie zgniłozielonego ugru, i ten smak starych fotografii z ich przyżółceniem i nostalgią. Mijamy go, wjeżdżamy w świat nie uczelni, ale permanentnych wakacji, bo jak już pojawiają się na horyzoncie zanurzone w błękicie Góry Kaskadowe i pojawi się tafla jeziora Washington, to już jesteśmy w innym Seattle.
Do nowego domu na Sand Poincie zjeżdża się stromą ulicą i przy wjeździe widać całe, jak na dłoni jezioro, otoczone szlachetną roślinnością. Po obu stronach ulicy ciągną się osobno stojące, lekkie domki o bardzo zróżnicowanej architekturze dostosowanej do terenu, czyli zawsze zbudowane kaskadowo. Wejście od ulicy najczęściej jest na poziome wejścia, najczęściej ściany są oszklone, składaj się tylko z połączonych ze sobą dużych okien i oszklonych drzwi – sprawia wrażenie parterowego niskiego domu, który od strony ogrodu ma już trzy kondygnacje i mocno przylega do terenu wtapiając się w ziemię drewnianymi palami, żwirowanymi ścieżkami i krzewami rododendronów, pnących glicynii, winogron i bluszczu. Klimat sprzyja roślinności, te kilka dni bezchmurnych powoduje natychmiastowe bieganie mieszkańców z konewkami, zarówno właścicieli małych sklepików, jak i domków mieszkalnych.
Podjedziemy jeszcze do małego bistra na kawę, bo w tych zwożonych paczkach nie da się znaleźć ani kawy, ani czajnika i będziemy czekać, aż młody śliczny chłopiec ją nam przygotuje. Trwa to dobrą chwilę, bo chłopiec opuszcza na dół różne dźwignie z ekspresu zajmującego swoją wielkością całą ścianę kawiarni i bezskutecznie podstawia papierowe kubki i nic w dalszym ciągu nie leci, więc ponawia próby, syn mówi, że pederaści zawsze mają kłopoty z techniką i kiedy ten chłopak jest bliski płaczu, to podchodzi do niego znudzona kelnerka i jednym ruchem powoduje to brązowe ciurkanie z wylotu jednego saturatora. Dostajemy swoje kubki, ja jeszcze próbuję dopełnić je śmietaną i miodem z sąsiedniego stolika, ale nie mieści się, chłopak nalał do pełna i tak zatykamy te kubki papierowymi nakładkami z miejscem otwartym tylko na usta lub na słomkę. Syn wraca jeszcze na Melrose, a ja zostaję, bo już zbliża się noc, a oni na Melrose wykonają jeszcze dwa kursy, zanim o piątej rano ukończą przeprowadzkę.
Ewo, mam nadzieje, ze podoba się Tobie nowe miejsce.
W pierwsze czwartki miesiąca jest w Seattle na Pioneer Square i przelewa się to lekko na sąsiednie ulice Art Walk. Bylas na tym kiedys? Galerie mają wtedy zazwyczaj odwarcie nowych wystaw, jest sporo ludzi, zwlaszcza jak jest ladna pogoda. Mozna przyjemnie pochodzic od galerii do galerii. Posyłam Ci link, choć chyba to opónia pokazanie się komentarza.
http://www.firstthursdayseattle.com/
Moze przejdź się z męzem, jaknie byłaś? Nawiasem mówiąc to zdjęcie o którym pisałaś, Ciebie pływającej w pustym basenie, zrobione z wysokiego piętra, moze być rewelacyjne. Bardzo obrazowe.
O, co do Nike – chciałabym to przeczytać, a antysemickim liternetem i jego przyległościami naprawdę się teraz, na wakacjach, nie przejmuj. Po prostu odpocznij sobie i naciesz oczy obrazami Seattle… Zbieraj siły 🙂
Hanno, właśnie piszę kolejne odcinki dni, bo przeprowadzka mi trochę to opóźniła i poprzesuwała, w sobotę syn może będzie mógł wygospodarować trochę czasu i zawiezie nas do Portland, który znam tylko z przejazdu w nocy i ze śródlądowania, zawsze miałam przesiadkę w Portland, jak leciałam z Polski i tam małym śmigłowcem do Seattle. Więc chcę trochę dogonić ten czas, którym żyje obecnie i wstawię chyba dzisiaj kilka odcinków na raz. Szkoda mi czasu, bo pogoda przepiękna i świat wzywa, tak tu jest przepięknie, a ja już nocami nie potrafię pisać – za stara jestem i mam natychmiast jakieś problemy z sercem.
Hanno, dzięki za namiar, ale jutro syn zawozi nas do muzeów, bo w pierwszy czwartek muzea w Seattle są za darmo, na naszą dwójkę to oszczędzamy czwartkiem około 200 dolarów na wstępy. Ja w nich już byłam, ale teraz muzea są bardzo aktywne, zawsze są nowe rzeczy, instalacje, monografie, tak jak w trwa Jimi Hendrix w Science Fiction Museum.
Pioneer Square znam dokładnie, bo syn tam w podziemiach, w tych pracowniach – galeriach wynajmował atelier fotograficzne i ja tam miałam dwa lata temu wystawę indywidualną właśnie w tym dniu otwartym, o którym piszesz. Mimo atmosfery tzw. artystowskiej, bo tak jak piszesz, ludzie chodzą tłumami i oglądają (co w Polsce dla plastyka jest niezmiernie pocieszające, bo na wernisaże trwa zawsze łapanka, obraza, jeśli znajomi z rodzinami nie uświetnią), to nie sprzedałam absolutnie nic, i nikt też z tych sąsiadujących obok mnie artystów nic nie sprzedał. A byli naprawdę artyści na lokalnym topie, pamiętam malarza z Tacomy, którego obrazy widziałam potem na zbiorowej wystawie w muzeum w Tacomie. Poznałam tam starzejącą się Chinkę, która robiła naprawdę piękne rzeczy, i lubieżnego fotografa, częstującego wszystkich winem, pokazującego ogromne port folio i fotogramy czarno-białych aktów kobiecych. I wiesz Hanno, syn po roku zrezygnował z tej pracowni chyba ze względu na ten destrukcyjny dekadentyzm, który cechuje całą tą hipisowską dzielnicę bez widoków na przyszłość. I nic dziwnego, że księgarnia Elliott Bay Book uciekła stamtąd. Wieczorem, jak tam był już festyn, grała uliczna orkiestra żydowska gorąco i sentymentalnie, a ja nawet i tańczyłam na ulicy upita winem i moim w końcu wernisażem, pojęłam w końcu, że jest to kanał jedynie, jedynie kanalizowanie aktywności twórczej, by tym ludziom nie opłacać psychiatryków, by ich getto trzymać zamknięte, by nie przedostawali się na zewnątrz. I w Polsce w tej chwili Sieć jest takim gettem, gdzie oficjalny ruch próbuje aspiracje literackie pisarzy Sieci definitywnie oddzielić. I już popadam w paranoję i naprawdę myślę, że te akcje antysemickie mające miejsce przecież wśród młodzieży wykształconej, tej jaśniejszej, to są chyba celowe działania, by ruch sieciowy ośmieszyć. Bo takich głupków jest przecież w Polsce, jak i w Ameryce cała kupa, byli, są i będą, bo tak samo jak mądrość ludzka, tak i głupota nie ma granic. I dobrze Ci Hanno pisać, nie wchodzić, nie śledzić nie interesować się… ale potem taki wchodzi mi na blog i mnie podejdzie, zamota, wciągnie w dyskusję, ja z nim jak z człowiekiem, jak z bratem, a tu krypto antysemita. I co wtedy począć? Sieciogodziny utracone, to co miałam napisać nienapisane bo ja dyskutuję z głupkiem, który podszył się pod mądrego. Więc śledząc portale literackie dzisiejszej sieciowej Polski mam już jakieś wyobrażenie o ludziach piszących w Sieci i dla Sieci.
Strasznie Hanno Ci dziękuję, że oddajesz swój czas mojemu blogowi, bo Twoje wpisy go uwiarygodniają i robią go żywym. No i zawsze, jak coś mylę, możesz naprostować. Wielkie Ci dzięki!
(zaraz wstawię zdjęcie z basenu, ale tylko w komentarzu, bo chciałabym utrzymać blog w konwencji książki literatury pięknej, a nie reportażowej)
pływam w basenie na Melrose Ave
Ewo, zdjęcie rzeczywiście rewelacyjne, trochę Hopper a jeszcze bardziej Hockney (choć z góry), fajne te cienie.
A jeszcze lepszy chyba niż zdjęcie Twój komentarz-odpowiedź. Tak, coś jest w Pioneer Square, ze artysta może tam się cieszyć i żyć w swojej artystycznej szklarni i nawet iść tańczyć na ulicy, tyle, że może jednak to jest ten kanał, tak jak Sieć.
Ja naprawdę staram się nie wplątać w tę Sieć. Dzisiaj czytałam w Nieszufladzie Dehnela i myślę sobie – o, jaki buńczuczny, żeby to jego proza była taka energiczna, ale nie, jakoś we własnych książkach się tak nie wykazuje. Moze zmeczony po pierepałkach w nieszufladzie.
Przyjemnych czwartkowych muzeów! Chyba Picasso nie będzie jeszcze dostępny.
Chyba Hanno zacznę bronić Jacka Dehnela na moim blogu, chociaż nam też uraz, bo jak wchodzi na mój blog to zachowuje się jak ostatni cham, ale przynajmniej swoją twórczością nie mąci tak, jak inni. Bo co powiesz o taki wierszu antysemity Łukasza Jasińskiego na Liternet pl.
„ (…)Biedaku manipulowany, posłuchaj uważnie:
życie jest śmiercią, a śmierć jest wolnością.”
[Ekran]
I ta fraza entuzjastycznie znajduje posłuch w komentarzach użytkowników tego portalu, ani jednego sprzeciwiającego komentarza. Przecież Jasiński rozwala tę polską młodzież od wewnątrz, to już chyba Towiański nie miał tak kretyńskich poglądów i tak złego wpływu na poetycką brać, takiej siły rażenia, bo nie miał Internetu. Jacek Dehnel nigdy by czegoś tak głupiego nie napisał i komentarzem nie wsparł.
Na Picassa niestety syn mi musi dać kasę osobno, bo nawet przy darmowych wstępach w pierwszy czwartek miesiąca takie wystawy są płatne. A chcę napisać na blogu o Picassie, bo bardzo Picassa lubię i będzie to pretekst do napisania, dlaczego to lubię.
Byłam tu wczoraj na plaży i mimo napisów o zakazie kąpieli olałabym je, olałabym wszystko i się poszła kąpać w jeziorze Washington, ale woda niestety piekielnie zimna. Ach, jak mi żal tego basenu… Nawet kombinowałam, by dorobić klucz na Melrose, ale cieć by mnie natychmiast namierzył. Widać, lubią jak tam absolutnie nikt nie pływa…
Jak trupy piszą poezję, to właśnie tak to wygląda, bo piszą o sobie. Rezonuje to w innych, bo ci komentujący to też trupy. Każda właściwie sekta religijna głosi coś podobnego. Dlatego domy polskie są martwe. Podoba mi się ta przeźroczystość szklanego domu amerykańskiego, o której piszesz. Tylko sekta ma coś do ukrycia.
Może nie zauważyłam, a może jeszcze nie było, ale dzisiaj, będąc w księgarni „Elliott”, był wystawiony najnowszy tomik Wisławy Szymborskiej “Here” w tłumaczeniu Clare Cavanagh i Stanisława Barańczaka.
Też stały – a trudno mi przypuszczać, bym nie zauważyła, dwa duże tomy Zbigniewa Herberta:
„The Collected Poems 1956-1998” w przekładzie Czesława Miłosza i ze wstępem Adama Zagajewskiego oraz „The Collected Prose 1948-1998”, tłumaczyli: Michael March, Jarosław Anders, John and Bogdana Carpenter, Alissa Valles.