Noc jest osobna. Wilgoć ulic lustrem spisuje kroki. Idę
w przestrzeni wolnej od mierzenia. Realny ból jest i olśnienie
błyskiem sztuczności rozpryśniętej na iskry złota w śliskiej tafli
wody, asfaltu, nieba, okien. Latarnie spiskujące w mafii
pajęczych motań i powiązań łudzą wspólnotą. Jestem alien.
Jestem bez światła. Bez nasycania twojego myślenia wstydem.
Na placu, gdzie przeciągi miasta wzruszają drzew bezlistnych szkielet
tłum stoi. Czyta tablice porządkowe. Czyta rocznicę.
Czyta życiorys swój i jeszcze co się zdarzyło i co będzie.
Jestem nieszczęściem nocy szaleństw. Jestem wypadkiem wszelkim wszędzie
tam, gdzie być nie chcę. Noc wciąż rozwarstwia szlak podróży. Kresu ulicę
ogarniam pchana twoim nieobyciem. Twoją ciszą. Dźwięk to szelest
jedynie. Tramwaj nocny zmienia na moście bieg i skręca w lewo.
A rzeka pisze powtórzenie. Zamek i most, i girland przęsła,
i ta kobieta, która czeka. Uśmiecha się, gdy mijam blisko.
To powtórzenie w czarnej tafli zlewa się z niebem. Już tak blisko
na wyciągnięcie dłoni. Na rozerwanie ściany. Na zwycięstwo
nad uwięzieniem. Więc cię widzę? Kształt ciemny tylko. Tylko drzewo
majaczy w pustce. Stąd się cofam i wracam w rynek Kazimierza.
Muzyka zrosi studnię wtrąceń w stan tłumnej zewsząd izolacji:
kawiarnie skwierczą świeczek drganiem w rytm oddychania słów rozmowy.
Ich głowy pochylone żarzą się jeszcze śmiechem dzwoneczkowym
i błogi stan jak uniesienia dłoni w przyjaznym geście racji,
że może jesteś w nich. Spacer jest kołem krat z dziedzińca więzienia.