Jeśli Jean Baudrillard, badając współczesne społeczeństwa konsumpcyjne dochodzi do paradoksalnego wniosku, że nadprodukcja, obfitość w erze, zdawałoby się powszechnej szczęśliwości w zaspokojeniu potrzeb tak ogromnej liczby ludzi, wzmaga światowe ubóstwo, to coś podobnego dzieje się właśnie z polską poezją, której zaistnienia w takiej obfitości nasz kraj nigdy nie doświadczył i zarazem takiego jej upadku. Na dodatek szał wydawania całego swojego dorobku poetyckiego w jednym opasłym tomie i przedstawiania go do oceny jurorom dorocznej prestiżowej nagrody literackiej znokautuje nawet najwytrwalszych i najuczciwszych urzędników, a co dopiero dobrowolnego czytelnika, który podobno czyta dla przyjemności.
Przyznam się ze skruchą, że ze „Zdartymi okładkami” walczę już od trzech miesięcy i wczoraj kończąc powtórne czytanie całości, zaobserwowałam dziwne zjawisko znikania we mnie tekstów, i gdyby nie posłowie autora po ukończeniu szóstej setki wierszy i wyłuszczeniu, przez Matywieckiego, o co mu chodzi, zniknęłyby nieodwracalnie.
Sam tytuł sugeruje, że miłośnik poezji nie rozstaje się z tym tomem ani minuty, że obwozi go po tramwajach, czyta w kolejkach, czekając na otwarcie kiosku z piwem i podczas jego picia. Świadczy o tym również okładka tomu, wytłuszczona i wyszmelcowana, w stanie rozpadu i kompletnego zaczytania. Ale to tylko efekt pracy grafika Biura Literackiego, marketingowo wyśmienity, by czytelnik uległ złudzeniu, że zanim tomik trafił do niego, przeszedł przez tysiące rąk, należących do wszystkich grup społecznych i zawodowych.
Niestety czytając ten tom dochodzę do wniosku, że Piotr Matywiecki odważając się po napisaniu biografii Tuwima, kontynuować pisanie poezji, zachowuje się jak uparty nudziarz, który nie spocznie, póki wszyscy słuchacze nie ogłoszą go największym poetą świata, byleby tylko już zakończył wieczór autorski. Jak u każdego nudziarza, bardzo trudno uchwycić istotę tkwiącego w nim uporu i artystowskiego zacięcia, ale spróbuję na podstawie kilku wybranych wierszy to udowodnić.
„(…)A ponieważ wiersze są we władzy czytelnika (to przez Ciebie chcę być widziany, poznawany na wskroś i osamotniany) – wyznaję Tobie, Czytelniku, moją pokorę.(…)”
napisze Matywiecki w posłowiu.
Ach, Panie Piotrze, ja Czytelnik, 100% masochistka, na mnie Pan, jak na niewolnika, jak na podtrzymywacza w orgiach seksualnych u de Sade’a, nakłada to brzemię, ten ciężar niewyobrażalny i mówi Pan jeszcze o pokorze?
W cytowanym posłowiu Piotr Matywiecki zapewnia, że główną inspiracją jego poetyckiej twórczości jest Biblia, nie omieszkując przy tym narzucić na Czytelnika kolejne obowiązki:
„(…)Przez długie lata czytając Biblię i pisząc wiersze inspirowane Biblią chciałem się zagubić w Świętych Mrokach. Obrazy biblijne są macierzyste dla najczystszego patrzenia – widzi się je, a one karmią oczy widzeniem całego świata, z Biblii wydobywa się wzrok nad wzrokami. A przecież Pismo Święte jest też Księgą paradoksalnych, samozaciemniających się egzystencji, mędrców wzajemnie doprowadzających się do szaleństwa. Chciałbym, żeby czytelnicy odczuli w moich wierszach bojaźń – drżenie obrazu i drżenie myśli(…)”
Z dwóch wywiadów, jakie znalazłam w Sieci z poetą Matywieckim jednoznacznie wynika, że jednak cała jego praca poetycka nastawiona jest na własne poetyckie przeżycie, co sprawdza się, czytając tę poezję, właściwie nigdy nie uwolnioną od autora. Matywiecki mówi, że jego idolami słowa poetyckiego jest Rilke i Apollinaire, a jednak nigdy nie dokonuje artystycznego przerwania pępowiny – jak dzieje się u tych geniuszy – łączącej artefakt z twórcą. Na przestrzeni tych około siedmiuset wierszy, kompilacji jedenastu tomików, zbiorowi luźnych wierszy drukowanych w prasie, pisanych specjalnie do tej edycji i także starych, przerabianych na nowo w zużyciu poetyckiego impulsu, który zaistniał w młodości, można w dowolnym miejscu zakończyć lekturę, nuda jak w wypadku przebywania w jednej celi z człowiekiem i wielkość wyroku jest już bez znaczenia.
Matywiecki szczerze pisze o powiązaniach swojej twórczości z duchem narodu żydowskiego, o tragiczności losów jego rodziny, o gettcie warszawskim, o miłości do Warszawy, a jednak nic z tych rzeczy do wierszy Martywieckiego nie przenika. Są cały czas zbieraniną poszarpanego, słownego zapisu na przestrzeni lat, z której nigdy nie rodzi się poeta, z której przy niesłychanej pracowitości i skuteczności wydawniczej nigdy nic nie wynika. Strach pogrążać się w tych nie uwolnionych od Autora wierszach, w tej intymności jemu tylko właściwej, w tym psychoterapeutycznym procesie, gdzie najczulszy Czytelnik, najbardziej autorowi sprzyjający, nie ma czego szukać. Tak, jak wiersze religijne, pisane bardziej na kształt medytacji modlitewnych są hermetycznym zapisem jednostkowego przeżycia religijnego, tak dzieje się w wierszach gloryfikujących geniusz sztuk plastycznych. Modny w PRL grafik Gielniak, wcześnie zmarły w sanatorium na gruźlicę, tak samo umiłowany przez literatów jak Nikifor, zajmuje – jak zwierza się Matywiecki – u niego, „wzrokowca” poetyckiego, takie same nieważne miejsce, jak Golem, jak Kafka, jak Konopnicka, jak Chlebnikow. Nie mam pojęcie z jakiego klucza Matywiecki bierze na warsztat sławne ikony kultury światowej. Nie omieszka Piotr Matywiecki napisać też wiersza o Van Goghu, który w poezji polskiej zajmuje niemal tak samo ważne tematycznie miejsce, jak koty.
Niewiele dowiaduję się o życiu podmiotu lirycznego w odległych już czasach i ta poetycka retrospektywa nie daje też wyraźnego kierunku ewolucji myśli artystycznej autora. Dlatego też, zgodnie z preferencjami i wskazaniami na co ma ten pożądany Czytelnik baczyć, w wywiadzie samego autora, skupię się jedynie na tomiku wydanym w 1998 roku, który wszedł edycyjnie do „Zdartych okładek”, bo ten tom wymienia jako ten, który Matywiecki sobie ceni najbardziej.
„Zwyczajna, symboliczna, prawdziwa” to zbiór około siedemdziesięciu krótkich wierszy. Obok różnych przypadkowych spostrzeżeń, w moim pojęciu banalnych i nieważnych, które Piotr Matywiecki rozdmuchuje do jakiś fundamentalnych prawd i objawień, [„szklanka herbaty”: „(…)Nagie tłumy ciszy/zebrały się w herbacie(…)”] warto skupić się bardziej na portretach osób żyjących (Hartwig) i nieżyjących (Stachura, Gielniak, Weil, Rilke, Słowacki, Dickinson, Lechoń, Horacy) by ten fenomen nietrafności, niecelności poetyckiego obrazowania, rozwikłać.
Juli Hartwig Piotr Matywiecki poświęca dwa wiersze „[Jaki będzie kolor zmartwychwstania]” i „[Zanim wejdzie w czyjeś spojrzenie]”, gdzie subtelnie usiłuje nazwać niewyraźne i zamazywane kontakty międzyludzkie. Gorzej jest jednak z próbą zamykania w kilku zaledwie wersach dorobku Edwarda Stachury. Wiersz „Stachura” porównuje rozwój kultowego poety polskich hippisów do stanu niemowlęctwa. Jeśliby chociaż jeden miłośnik Stachury to przeczytał, zatrząsłby się w słusznym proteście i oburzeniu. W „Tarczy” poświęconym Simone Weil Matywiecki w paru zdaniach, w moim pojęciu nietrafnych, próbuje sentencjonalnie podsumować fenomen francuskiej myślicielki, który jest dla niego czymś odległym i oddzielonym od innych ludzi, jedynie dla niej wydaje się on ludziom wspólny. „Gielniak” to powtórzenie afektacji dwóch innych wierszy w innych tomach, gdzie autor bardziej rozwodzi się nad przedwczesną śmiercią linorytnika. Znamienne jest to, co towarzyszyło mi w liceum; narzucanie odbioru czarnobiałym linorytom Gielnika koloru, tak, jakby mu mało było jeszcze zachwytów nad tym, co tam faktycznie widać. Wiersz „Rilke”, jak mówi w wywiadzie Poeta, to mistrz Matywieckiego, posiada jakby to określić bardziej obrazowo, drugorzędne cechy płciowe. Marginalia, które Matywiecki zauważa w poezji Rilkego, być może dla fana jego poezji są niesłychanie ważne. Ale Rilke, to poeta wielkiego bogactwa samej materii poetyckiej, to wulkan energii, natomiast Matywiecki, jak i w każdym ze swych niedopowiedzianych zawieszonych wierszy, podobnie traktuje poetyckie wizerunki:
„(…)„Daje oczom zwierząt
świat i swoje oczy i zaświat.(…)”
[Rilke]
Wysnute, daleko idące wnioski z wiersza Rilkego o krowie i jej spojrzeniu, Matywiecki stara się narzucić całemu światopoglądowi poety, determinującego jego twórczość.
Nie inaczej jest ze Słowackim. Ironiczny obraz poety w Paryżu, który pragnie jałowość własnej egzystencji napełnić aniołami, lazurami i całym sztafażem romantycznych akcesoriów, a „Światło wstanie z martwych bez słowa”, ponieważ taki jest rytm przyrody i słońce, czy poeta chce, czy nie, to i tak „wstanie”, przekłuwa wprawdzie balon nadęcia, wyniesiony ze szkoły, jednak w tej migawce brakuje mimo wszystko tego hołdu, jaki poeta oddaje poecie, bo to, że giganci poezji są przez ich późnego wnuka, Matywieckiego uwzględniani w jego twórczości, to to jeszcze nie jest hołd.
Pisanie mniejszych o większych jest w konsekwencji zawsze sprawą szemraną. Dickinson w oczach Matywieckiego, to poetka lapidarna, pełna niedopowiedzeń. W sumie, to podziwiam Matywieckiego, że poważył się na portret Dickinson, bo z nią to zawsze na dwoje babka wróżyła i właściwie czytelnik, a tu jest nim Matywiecki, może włożyć w swoją interpretację, co tylko zechce i zawsze będzie to właściwe. Ale już z Lechoniem, według mnie przesadził, bo czy faktycznie, tragedia Lechonia?
„Traktował siebie jak partnera
w poważnej, uprzejmej rozmowie.
Kiedy temat konwersacji
wymógł na nim zmianę tonu,
przestał pisać dziennik
i zabił się.”
[Lechoń]
Ciekawe są konkluzje Matywieckiego na temat starożytnych. W innym zbiorze wierszy, w utworze zatytułowanym „[na każde pokolenie przychodzi godzina]” Homer umiera, staje się dla kolegów podmiotu lirycznego – poetów, rówieśników – martwy, wiersz prorokuje, że przyjdzie kryska na matyska, że jak Bóg Kubie, że tym jego rówieśnikom też, jak Homerowi, na pohybel…
Natomiast w wierszu „Nasze złoto” Matywiecki upomina się o Homera, jako o poetycką ascezę, którą nazywa tarczą przed złym pisaniem wierszy, przeładowanymi przymiotnikami itp.
Natomiast w wierszu „Po Odysei” Matywiecki stawia tezę, że Homer nie miałby na naszym współczesnym świecie nic do roboty, bo waga tych naszych problemów jest starożytnym nie równa:
„Dlaczego nie widzę?
– zapytał Homer. Ktoś odpowiedział:
– bo ślepo jest na ziemi.
Traw za dużo, oczom duszno.”
Obraz Horacego to przywołanie prostoty starożytnych, obrazu sielskiej przyrody i w tym wierszu właściwie nie ma ani nostalgii za nieodwracalnym, ani też i podziwu:
„(…)W obłoku i chwili –
jaskółka!”
[Horacy]
Podsumowując moją lekturę z prawie siedmiuset utworów Piotra Matywieckiego, autora, którego biografią Tuwima zachwycałam się na moim blogu Piotr Matywiecki „Twarz Tuwima” Nominowani do nominowanych Nike 2008, ze smutkiem muszę stwierdzić, że nie wiadomo dlaczego pisarz tej miary, twórca esejów i wartościowych książek o polskiej literaturze i narodzie żydowskim nie może powstrzymać się od publikowania wierszy, które od biedy każdy student polonistyki by popełnił nawet w charakterze ghostwritera, nawet za cenę zrzeczenia się praw autorskich, nawet za niewielkie honorarium, za jakąkolwiek zapłatę, ale za zapłatę.
Nikt z dobrej woli, z potrzeby serca takich wierszy by nie napisał
„Czarny ogród” Małgorzaty Szejnert, który znalazł sie w ścisłej czołówce nominowanych do NIKE 2008 napisany był przez dziennikarkę, która nie pochodziła ani z Giszowca, ani z Nikiszowca pojechała tam tylko po to, by książkę napisać i uważam, że gdyby to napisał jakiś ghostwriter z Katowic, książka byłaby o wiele wartościowsza, a może byłaby i dziełem sztuki, kto wie… I z uwagi na liczne ważne nagrody w całej Polsce, jakie tej książce dano, starczyłoby i na całkiem poważne honorarium dla jakiegoś nieznanego, a utalentowanego pisarza. W tak poważnych sprawach, jak doroczne nagrody literackie nie powinno się nieodpowiedzialnie polegać tylko na jednej sławnej osobistości świata literackiego. Musi to być praca zbiorowa. I wszyscy byliby usatysfakcjonowani.
Masz rację. Jaś Kapela, który przecież jest przede wszystkim poetą, zamiast pisać powieści, powinien pomóc Piotrowi Matywieckiemu w pracy poetyckiej, szczególnie w tych, jak piszesz wierszach religijnych, by je trochę zmodernizować, lub nawet pójść na całość w manierze postmodernistycznej. Przecież tak ważne nagrody literackie powinny wyznaczać nowe prądy w literaturze. Matywiecki należy do epoki odchodzącej i sądząc po Twojej notce, nieodwracalnie i raz na zawsze. A Jaś Kapela zarobiłby z pewnością więcej, niż na powieści „Janusz Hrystus”. Nikt Matywieckiemu nie pomógł i takie są efekty.
Nie wiem właściwie Rysiu, bo tutaj na blogu już od kilku lat czytam i o nich piszę wszystkie nominowane utwory literackie do nagrody Nike, czy już to się nie stało i czy przypadkiem tego wszystkiego nie piszą właśnie ghostwriterzy, ale pod swoimi nazwiskami. Ot, taka polska specyfika: na całym świecie ghostwriter jest anonimowy, ale za kasę, ponieważ kasy nie może otrzymać pod własnym nazwiskiem, gdyż jest jeszcze nieodkryty i nieznany. Natomiast w Polsce połączono te dwa zawody: wszyscy w oficjalnym ruchu wydawniczym piszą za opłatą i piszą pod własnym nazwiskiem, ale tak naprawdę, są pisarzami do wynajęcia.
Czytałam, że właściwie każdy z tych siedmiuset wierszy „Zdartych okładek” był już drukowany w prasie, potem w tomikach, więc kilkakrotnie sprzedany i opłacony. I taka jest pewnie sytuacja Jasia Kapeli i on jest już ghostwriterem KP, on ma pracę. Dlatego polska literatura jest taka widmowa, znika natychmiast po przeczytaniu.
Wracając do tekstów w „Zdartych okładkach” autor bardzo często posiłkuje się jak napisałaś, cudzą duchowością, cudzą osobowością, by na jej glebie zbudować wiersz. Jakkolwiek gleba jest pożywna, a zazwyczaj są to postacie pierwszoligowe ze świata sztuki, powstały utwór powoduje zubożenie antenata, a nie, jak w prawdziwej poezji pomnożenie tego pokładu inspiracji, z którego się czerpie. Prześledziłem ten proces, gdzie bohaterem jest Franz Kafka, których naliczyłem cztery utwory: „LIV. Kafka”, „Żydowska twarz”, „[Już niedługo]”, „Styl Kafki”. Jeśli by chodziło w nich o przybliżenie geniusza Kafki, to rzecz niesłychanie trudna, skoro same utwory są tak wieloznaczne. Na impresję, esencję, wobec takiego geniusza, za mało.
Ach, już nie bardzo sobie przypominam, jeden był dedykowany Jakubowi Ekierowi … Ponieważ wyodrębniłam jeden tomik, to w tym najbardziej cenionym przez autora zbiorze jest wiersz o czytaniu „Dzienników” Kafki, o posiadaniu egzemplarza, który jest sczytany, który już będzie miał więcej lat niż Kafka, jak umierał „[Już niedługo]”. No, tam przynajmniej jest przyznanie się bez bicia, że autor Kafki nie rozumie i to jest bardziej uczciwe, niż te inne operacje na żywych organizmach cudzych dzieł.
Wiesz Rysiu, według tej gnostyckiej teorii Harolda Blooma, to właściwie wszyscy poeci, których mianuje się awansem poetami, a poetami nie są, bo wykonują coś zupełnie odwrotnego z tymi duchami. Nie tylko że z nimi cieleśnie nie obcują, bo jak są impotentami, to jest to przecież technicznie niemożliwe, ale używają ich czysto estetycznie, robią z nimi to, czego żaden prawdziwy artysta by sobie nigdy nie życzył. Tak jak malarz prawdziwy nie potraktuje nigdy swojego obrazu tak, by ozdobił cudzą ścianę, tylko by jakoś metafizycznie obcował, coś przekazywał, nawiązywał. Dlatego ta poezja jest taka osobna i jak mówisz, degradująca, jeśli „żywiciel” zostaje pożarty, to to jest relacja jedynie pasożytnicza, a nie symbioza.
Popatrz, Matywiecki należy do starej epoki i wydawało się, chce nam z tego okresu kultury polskiej coś ocalić. I co robi? Działa podobnie jak popkultura, doprowadza do wytarcia ikon poprzez nieumiejętne używanie świętości, może ich nie bezcześci, ale jednak unieważnia, one wytracają cenną energię, która tak nam w nowym wieku jest niezbędna.
Też właśnie myślę, że pokolenie Jasia Kapeli odwraca się od erudycji tylko dlatego, że ona już do niczego nie służy… Została wytarta tym w kółko ględzeniem. Muszę chyba kiedyś zrobić takie podsumowanie, który sławny polski poeta nie napisał wiersza o Vincencie van Goghu. Chyba żaden. To jest taki sam obowiązek, jak kiedyś pisać o Stalinie…
Można by chwalić Piotra Matywieckiego, że poświęcając aż trzy wiersze grafikowi zmarłemu w latach siedemdziesiątych, Józefowi Gielniakowi, czyni jakąś nareszcie rzecz ożywczą, mentalnego trupa przywraca żywym. Tutaj jest sprawa marketingu i jeśli teraz małe odbitki linorytów Gielniaka chodzą po czterdzieści tysiące złotych, a Wojciech Siemion, znany wyłudzacz od plastyków za darmo ich prac, miał w swoim prywatnym Muzeum niezły stosik, to wiadomo, że rzecz toczy się zupełnie odrębnymi koleinami i nie ma co Gielniaka tak przywracać, bo jest przywrócony. Nie odmawiam przywiązania Piotrowi Matywieckiemu i woli umiłowania do pewnych estetyk, ja osobiście zupełnie nie trawię malarstwa metaforycznego, jak nie lubię wszelkich nadrealistów i surrealistów, ale przecież oddaję im sprawiedliwość i doceniam wartość, bo nie wszystko przystaje do osobowości i psychicznych potrzeb. Tylko, że enigmatyczna, bezpieczna ideowo w komunistycznym reżimie twórczość Gielniaka, na poły abstrakcyjna, wysnuta z formy biologicznej, jest raczej aktem artystycznym natury dekoracyjnej, a nie egzystencjalnej, jak wszyscy „uczeni” próbują to wmówić. Ja już za Gielniaka oberwałam w życiu niemało, bo to jest dla wielu z mojego pokolenia ludzi świętość, ale jak tam w tych, przecież ładnie splątanych liniach dla zagmatwania, by prostą rzecz jeszcze raz zagmatwać, widzą jeszcze kolor, to ja zaraz przypominam sobie liceum plastyczne, gdzie nie wolno nam było mówić, że śnieg jest biały, bo zajęcia prowadzili kapiści.
I jeszcze Rysiu, jak przywołałeś tego Van Gogha, który w moim pojęciu zawsze funkcjonuje albo jako ucho, albo jako ktoś, geniusz, kto zostanie odkryty po śmierci. Ja myślę, że uznani literaci piszą o nim w swoich wierszach obowiązkowo tylko po to, by wykosić konkurencję. Zapewniają tych Mistrzów, którzy siedzą po suterynach i ścibolą te swoje wierszyki i wklejają na TRUMLA i Liternet, piszą nawet o Van Ghogu i o uchu, by się przypochlebić, a nuż Wielki Ktoś przeczyta. Nie wiedzą bidulki, że Wielcy ich nie przeczytają bo jak u bogatych i biednych, kierunek musi być zawsze jeden, nie wolno robić wyjątków. Tylko mali czytają Wielkich, nigdy odwrotnie!
Mam żal do tych wszystkich, którzy przez cały PRL i teraz piszą wiersze o Van Goghu (tak, właśnie tak jak Pan Jacek i Pan Kamil), że nikt do tej pory nie napisał, jak obraz Van Gogha wygląda. Mnie się udało po studiach wyjechać do Paryża, ale ja tam nie zobaczyłam chyba żadnego Van Gogha. I ja dopiero na stare lata zobaczyłam Van Gogha w Stanach, po raz pierwszy zobaczyłam coś, co mi się w głowie nie mieściło, bo żadna reprodukcja tego nie odda. Stany Zjednoczone mają mnóstwo Van Goghów, w Muzeum w Filadelfii jest chyba kilkanaście słoneczników. Ale w Nowym Jorku całe sale są tylko z Van Goghiem i te obrazy są trójwymiarowe. Malowane grubymi impastami, tam są kilogramy farby i wariactwo Van Gogha polega właśnie na tej walce z materią, która odbywa się na powierzchni płótna! To jest niesamowite wrażenie, ja nie mogłam się opamiętać, jak to w kupie i na żywo zobaczyłam. Żaden wiersz tego nie oddał, a szczególnie wiersz poety, który obrazu Van Gogha na oczy nie oglądał.
Jest oczywiste, że żaden z tych apologetów Van Gogha nie widział jego oryginalnego obrazu na oczy, ale rozwiązanie zagadki dlaczego właśnie Van Gogh, jest bardzo proste. W minionym okresie, przed transformacją ustrojową w każdym ćwierćinteligenckim domu z pretensjami do półinteligencji Van Gogh wisieć na poczesnym miejscu musiał. Zazwyczaj były to “Słoneczniki” drukowane masowo i sprzedawane za niewielką opłatą razem z niezmiennie jednakowymi ramkami w empikach. Bardzo szyderczo uwiecznił to Bareja w “Zmiennikach”. Obcowanie przez całe dzieciństwo i młodość, czyli bardzo długi okres musiał znacząco zaciążyć na wyobraźni przyszłych poetów trumla i liternetu, jak i bardziej znaczących. Nie powinna więc Pani mieć do nich żalu, bo oni teraz po prostu spłacają dług wobec mistrza, niejako mierzą się z jego geniuszem, albo odreagowują traumę domu rodzinnego, odcinając sobie wirtualnie ucho.
Ewo! Chylę czoła. Dzięki Twojej krytycznej recenzji ” Zdarte okładki” Piotra Matywieckigo nie znalazły się w gronie siedmiu finalistów Nike. Kogo obstawiasz?
Ależ Jarku, nic podobnego, Jackowi Dehnelowi przykopałam o wiele bardziej, a przedostał się do tej złotej siódemki.
Ja już prywatnie przeprosiłam Pana Matywieckiego tłumacząc się radykalną konwencją bloga i bardzo bym nie chciała, by mój głos kogoś krzywdził, bo to jest przecież mój indywidualny głos, głos wolności, na który mogę sobie pozwolić dzięki wspaniałościom Internetu. Jeśli ktoś mnie tu autentycznie czyta dla własnej przyjemności, to wyczuje ton tych notek, pozbawiony nienawiści i zawiści. Uważam, że literatura to zbyt poważna sprawa, by mogła być pozbawiona takiej wielogłosowości.
Będę pisać o nominowanym w tym roku Rudnickim, liczę że dostanie NIKE, bo już tu bardzo dobrze o nim pisałam http://bienczycka.com/blog/?s=rudnicki
ale jeszcze chyba muszę przed lotem do Stanów napisać o „Dwóch fiatach” Justyny Bargielskiej, więc chyba dopiero za tydzień.
Dzięki za odwiedziny, nie spodziewałam się Jarku, bo sobie tak rozmawiacie intensywnie na portalach i myślałam, że blogi już się dla Was nie liczą.
Ewo :):)Zaglądam na Twój blog od dłuższego czasu,chyba mi to wejdzie w nałóg. :):)
Co do tegorocznych nominacji, w pierwszym odruchu pomyślałem o Jacku Dehnelu ,jednak w ubiegłym roku Nike zdobył Eugeniusz Tkaczyszyn- Dycki, przeto szanse Jacka Dehnela maleją, chyba teraz kolej na zbiór opowiadań Rudnickiego ?
Z nominowanej siódemki wśród faworytów widzę jeszcze :Wojciecha Jagielskiego Julię Hartwig i Piotra Sommera.
Dowiemy się 3 października.:)
Nie traktuję tego w takiej formie sportowej i nigdy żadnych imprez typu gala i wręczanie nagród nie oglądam. To jest ważne już tylko dla autorów, bo to się łączy z kasą dla nich. Mnie interesują utwory jako miernik czasów, co liczy się teraz, co jest rozdmuchiwane ze szkodą dla literatury, bo przeciętne książki nazywa się wybitnymi. Wojciecha Jagielskiego „Nocni wędrowcy” mnie nie interesują, bo to dziennikarstwo, a nie sztuka, a mnie interesuje artyzm w literaturze. Ale bym nawet przeczytała, tylko już nie zdążę.
Fajnie Jarku, że mnie czytasz, tylko wiesz, nałóg to jest zawsze coś gorszego, niż autentyczna potrzeba czytania Drugiego.
Czy Pani w ogóle się coś podoba, coś panią interesuje, zachywca? Pytam, bo czytając napisane przez Panią recenzje odnoszę wrażenie, jakby krytykowanie wszystkich i wszystkiego sprawiało Pani wielką przyjemność.
Pani Katarzyno, czy Pani w ogóle coś czyta? Na moim blogu jest bardzo dużo afirmujących, pełnych zachwytu tekstów. I proszę o komentarze na temat. Bo Pani kategoryczne stwierdzenie ma taką poznawczą wartość jak to, że Włosi są brudni, a Szkoci skąpi. Proszę o napisanie afirmującego komentarza na temat „Zdartych okładek”, bo skoro się Pani tu wypowiada, to musiała Pani przecież ten tom przeczytać.
O kurwa, ciekawe co o “życiu podmiotu lirycznego w odległych już czasach” zdołałaby Pani wyczytać z Mallarme’go. “[…] i ta poetycka retrospektywa nie daje też wyraźnego kierunku ewolucji myśli artystycznej autora.” Po pierwsze, nie “nie daje”, tylko na przykład “nie obrazuje”, jak krytykujemy poezję, to róbmy to na chociaż poprawnym poziomie stylistycznym. A w ogóle sugerowanie, że nieodzwierciedlanie ewolucji myśli autora wynika bezpośrednio z braku rysu biograficznego w twórczości to już kuriozum.
Na chuj mi takie czepianie się na siłę, jak tu:
“Jeśliby chociaż jeden miłośnik Stachury to przeczytał, zatrząsłby się w słusznym proteście i oburzeniu. ”
tu:
“Marginalia, które Matywiecki zauważa w poezji Rilkego, być może dla fana jego poezji są niesłychanie ważne. Ale Rilke, to poeta wielkiego bogactwa samej materii poetyckiej, to wulkan energii, natomiast Matywiecki, jak i w każdym ze swych niedopowiedzianych zawieszonych wierszy, podobnie traktuje poetyckie wizerunki:”
i w paru innych miejscach. Przecież to wiersze, nie eseje, czy tym bardziej fragmenty polonistycznego podręcznika, nie? Autor tekstów poetyckich może se wybrać taką perspektywę i detale, na jakie tylko ma ochotę, nie jest zobligowany do dania przekrojowego obrazu czyjegoś dorobku lub osobowości. Mówi przede wszystkim o sobie, poprzez siebie.
Więc powracam do pytania, na chuj mi takie wtręty o oburzonych fanach Stachury, kiedy tu nie o Stachurę chodzi.
I znowu “mnie to koło chuja” a w pobliżu mózgu to to już w ogóle chyba nie przebywało:
“w tej migawce brakuje mimo wszystko tego hołdu, jaki poeta oddaje poecie, bo to, że giganci poezji są przez ich późnego wnuka, Matywieckiego uwzględniani w jego twórczości, to to jeszcze nie jest hołd.”
?? Czyli jak w tekście pojawia się Słowacki, to jedynie słusznym postępowaniem jest złożenie mu w nim hołdu, w innym wypadku tekst automatycznie zostaje skompromitowany (na jakich poziomach?)?
“Na dodatek szał wydawania całego swojego dorobku poetyckiego w jednym opasłym tomie i przedstawiania go do oceny jurorom dorocznej prestiżowej nagrody literackiej znokautuje nawet najwytrwalszych i najuczciwszych urzędników, a co dopiero dobrowolnego czytelnika, który podobno czyta dla przyjemności.”
Rozumiem, że jest to stwierdzenie nie odnoszące się wyłącznie do twórczości Pana Matywieckiego, że ma ono wyrażać Pani ogólny stosunek do antologii takich rozmiarów? Jeśli tak, to już w takim razie szczyt absurdu.
Ty kniaźnin robisz niedźwiedzią przysługę Matywieckiemu, bo on żulem stadionowym nie jest i co by nie sądzić o jego pisaninie, pokrewieństwa między wami nie ma. Ty jesteś ordynus i prostak, i nikt, z wyjątkiem Twoich kolesi stadionowych, nie życzyłby sobie takiego obrońcy. Siedź na stadionie i nie pchaj się na salony literackie. Tam miejsce twoje.
Dzięki Robercie, myślałam, że mnie już nikt nie obroni. To, że mój blog zbłądził pod stadiony to nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.