Przewrotny tytuł zestawu najnowszych wierszy 89 letniej poetki nie zostawia żadnych wątpliwości: wszystko jest jasne, wyjaśnione i oczywiste. Drugi człon tytułu jest zwykłą kokieterią jedynie. Wiersze, nawet jeśli zawierają w pewnych momentach tembr perswazji poetyckiej w pytajniku, dają zawsze jednoznaczną odpowiedź, pewność i żadna kontrowersja nie ma w nich miejsca. Podobnie recepcja poezji i całego twórczego życia kobiety, która wykonała gigantyczną pracę translatorską, wydawniczą, podróżniczą i dożyła późnej równie aktywnej i twórczej starości, jest jednoznacznie jasną stroną zarówno poetki, jak i kultury polskiej. Bardzo trudno coś niejasnego napisać o tych ponad czterdziestu wierszach, pisanych tylko dla jaśniejszego czytelnika, a jeśli ktoś odważy się mieć wątpliwości, natychmiast zostanie zakwalifikowany jako ciemny.
A jednak spróbuję podjąć ryzyko polemiki, czytając te bardzo starannie dobrane wiersze o tematyce zawsze odnoszącej się do egzystencji wyższej, szlachetniejszej. Podmiotem lirycznym najczęściej jest autorka, sędziwa poetka, której żywot szlachetny, dobrze przeżyty, jest podstawą i główną materią poetyckich przemyśleń, spotkań z nietuzinkowymi ludźmi i przebywania w szlachetnych miejscach, a także, a to jest chyba najważniejsze, spotkania ze swoimi szlachetnymi myślami. Gorset tej szlachetności pieczętuje każde poetyckie dokonanie i podziw bierze, że zbliżający się do śmierci człowiek może żyć w takiej jednoznaczności percepcji świata, pełnego przecież kontrowersji i jak rtęć, nieuchwytnego.
Krytycy piszą, że wiele wierszy w tym tomie są wierszami religijnymi. Nie wiem, czy można nazwać wiersz „Alleluja”, „Nie wie” czy „Słowo” wierszami mającymi coś wspólnego z metafizyką, czy oprócz zupełnych oczywistości katolickiej obrzędowości, zawierają coś jeszcze. Może najbardziej zdeklarowaną córką Kościoła Julia Hartwig zdaje się być w wierszu „Getsemane”, gdzie poetka rozważa problem pośrednika między Bogiem, a człowiekiem, zgodnie z doktryną kościoła, ingerencją siły trzeciej w postaci Anioła, który jest bardziej iluminacją i wiedzą, niż czynną siłą sprawczą.
Wchodząc w dwudziesty pierwszy wiek, poetka nie ma żadnych wątpliwości, co do posiadanej wiedzy na temat świata, w którym przyszło jej żyć, nie wychodzą więc one spoza katechetycznych schematów. Podobnie dzieje się w wierszach podejmujących próbę odczytania sławnych dzieł sztuki i osobowości artystów. Wiersz „W hołdzie dla Tintoretta” poetka przywołując obraz „Ostatniej wieczerzy” pędzla Jacopa Tintoretta, w jego wielopostaciowości uczestniczenia w biesiadzie, widzi, wprawdzie nikłe, ale jednak powiązania z własnymi przeżyciami:
„(…)bo przy stole zasiądzie wielu/ tak wielu że nikt nie będzie pytany/ o kartę tożsamości/Czy to powód by od razu skazać się na małość?/ nie kochać i nie podziwiać/ i będąc osobno nie być razem?(…)”, ale nic z tego nie wynika, wiersz skręca na dogmat istnienia Boga, który stworzył niebo i ziemię.
Pozostałe wiersze nie są poetycką ucztą, są spłatą tajemnego długu ludziom pośród których przebiegło poetce życie, wielkich i sławnych osobowości, takich jak „(…)Edelman Kołakowski Michnik Mazowiecki Geremek Kuroń Lutosławski Frasyniuk Bujak Wujec… (…)”którym „(…)zapewne obca doskonałość(…)”
[Do przyjaciół]
ale ze względu na ich niewątpliwą szlachetność, znajduje w swoim wierszu dla nich miejsce.
Do panteonu osobistych spotkań z wielkimi dołączają w wierszu „Via Condotti” Miłosz i Turowicz, w wierszu „Profesor” sławny chiński dysydent Kangu Zhengguo. Ta kolekcja osób, zwana przez krytykę postawą obywatelską poetki, uzupełniona jest też innymi sławami świata Zachodu, w jakiś zawsze sposób powiązanymi z życiem mentalnym autorki. Z Baudelaire’m, Braque’m, Raïssą i Jacquesem Maritain’em, z Rossinim.
Osobnym zabiegiem artystycznym jest, niestety nielicznym w tym zestawie, wkomponowanie osobistego przeżycia w obraz innego poety. Tak dzieje się w wierszu „Dans le vieux parc solitaire et glacé”, dedykowanym Januszowi Pasierbowi, którego tytuł jest cytatem z wiersza Paula Verlaine „Colloque sentimental”, w którym poeta francuski opisuje pusty, zimny park. Julia Hartwig szczęśliwie łączy ten poetycki obraz z przypomnieniem spotkania księdza Janusza Pasierba „spod kołnierza jesionki wyglądała biała koloratka” w jesiennym, zimnym parku, którego nastrój zapowiadał jego śmierć.
Najciekawsze są jednak wiersze osobiste, w których chociaż na chwilę poetka zwalnia z uciążliwego trzymania fasonu i staje się bardziej ludzka. „Uciekam uciekam” to niezwykle piękny wiersz o śmierci, „słońce w czarnym kapturze zbliża się powoli”, o mentalnej przystani, o ogrodzie, który poetka zawsze ma w rezerwie w stanach lękowych i stanowi zawsze jej zabezpieczenie, które jednak może w każdej chwili nie spełnić swojej roli, gdy wtargną tam niepożądani ludzie „dzień zna już wymiar kary”.
W wierszu „Robi się coraz później” oszczędnie i niezwykle trafnie oddaje stan człowieka w przedśmiertnej poczekalni, gdy wbrew ogólnym mniemaniom, człowiek kieruje się ku przyszłości, a nie w stronę przeżytego sentymentu. W wierszu „Obudź się” wręcz ponagla swoją duszę do aktywności, która wygodnej hibernacji zdaje się odmawiać uczestniczenia w pisaniu wierszy do końca życia. Ale są to bardzo łagodne połajanki, ponieważ poetka do końca cyklu poetyckiego, zżymając się na sentymentalne zmiany w otoczeniu, wśród miast, nazw ulic i miejsc, które odwiedzała, czuje się mimo wszystko wyśmienicie. To samozadowolenie Juli Hartwig przeczy pospolitemu twierdzeniu, jakoby poeta miał coś przeciwko życiu, niesprawiedliwości świata. Określenie „rogata dusza” w wierszu „Obudź się” jest zapewne poetycką nadinterpretacją i zupełnie niestosownym samobiczowaniem.
Nie odnalazłam, jak chcą krytycy, w doświadczeniu poetyckim wierszy Juli Hartwig wahań i drugiego dna tych bardzo prostych i czytelnych strof, które nigdy o nic nie pytają, są jedynie zawsze jakąś konkluzją na zadany temat. Jeśli program poetycki, jak sugeruje krytyka, jest wzięty z wczesnych wierszy amerykańskiego poety, któremu poetka oddaje hołd w wierszu „Do Williama Carlosa Williamsa” to ta programowa prostota służyłaby też docieraniu do jądra poetyckich tematów. W moim odczuciu są one, w swoich nieustannych niedopowiedzeniach, zapisem pewnego wygodnego stanu podmiotu lirycznego, który, wbrew deklaracji, że wiersza nie można meblować, poetka mebluje pewnymi retuszowanymi stanami swoje poetyckie życie, opisując doświadczenie podmiotu lirycznego zawsze elegijnie, godnie i afirmująco.
A jednak mimo tak optymistycznego wydźwięku tego zestawu, trudno po lekturze wierszy zostać takim nastrojem obdarowanym. Tak, jakby ten pozytywny obraz minionego życia był przynależny jedynie poetce, jakby się nim nie dzieliła, tylko zabierała skrzętnie tam, gdzie zamierza się znaleźć.
Wisławie Szymborskiej zarzuca się banalizację twórczości ostatniego etapu życia, a widzę, że Julia Hartwig też się nie ustrzegła przed procesem umysłowej degradacji. Kurczowo trzyma się ubiegłego wieku i francuskich symbolistów, a w teraźniejszość nawet nie próbuje wejść. Tak, jakby nie bardzo wiedziała, gdzie się znajduje, bo ani to nie jest poezja rozliczeniowa, podsumowująca życie, ani wspomnieniowa, ani też dysponując tak ogromnym historycznie czasem, nie zdobywa się na żadną retrospektywę. Próbowałem na podstawie wiersza „Science fiction” prześledzić, co poetka sądzi o czasach, których dożyła. Utyskuje na to, że „…wszystko zaczęło obniżać swój lot”. I tu wymienia: „…Małżonkowie żyli wiedząc o sobie tak mało, że umierając nie mieli sobie nic do powiedzenia”. Chyba nie jest to ocena małżeństwa poetki, jak myślisz?
Myślę Rysiu, że wiersze Juli Hartwig o mężu, z którym rozmawiała do końca jego życia, o Arturze Międzyrzeckim, o którym teraz dopiero dowiadujemy się takich niesamowitych rewelacji z ubeckich teczek, byłoby na pewno wartościowsze i na korzyść polskiej poezji, wpłynęło by orzeźwiająco. Niestety dostajemy, jak zwykle jakieś konkluzje o zupełnie fantastycznych małżeństwach, których nigdy przecież nie było. Bo powiedz, że małżeństwa w czasach, gdy, jak piszesz, tworzyli symboliści francuscy, były lepsze, bardziej zżyte, rozmawiające ze sobą, niż dzisiaj? I co to za symptom czasów! Symptomem nowych czasów są wolne związki, ale przecież konwencjonalne małżeństwa też są. Ale już nie pisałam tak źle o tym tomiku, bo są tam i wiersze fajne, ten, jak napisałam, dedykowany Januszowi Pasierbowi, bardzo mi się podobał i jest to jednak dokument o człowieku, którego znała, a nie „o Van Goghu”. Tu jest w tej poezji problem zatajenia, tematów zastępczych, bo jak poetka swobodnie daje upust swojemu prawdziwemu uczuciu, to daje się ją czytać. A jak wchodzi na teologię i socjologię, sławnych ludzi, których nie znała, to jest nie do zniesienia.
Wiersz „Sience fiction” mówi czasach o komunistycznej nierzeczywistości, nie dzisiejszych:
„…wszystkim wystającym nad patron przycinano starannie głowy
ale dużego rozmiaru i tak było coraz mniej…”
To taki portret tych czasów. Zastanawiam się, czy trafiony…
No właśnie, nie wiadomo, czy tego dużego rozmiaru deficyt trwa, czy to były takie tylko pokoleniowe braki w zaopatrzeniu… A przecież w innych wierszach wymienia po nazwisku „duże rozmiary”.