AKT VII
To piosenka w roślin cieniu,
kiedy się tajne życie wszczyna
w scenerii lata. W rozhulaniu
słodko rozgniata się malina,
roztrwania się smak
pory gorącej, jej niuansów.
Do aspiracji i awansów,
ma się też nijak
i, jak wychodzę z tego cienia,
co błogosławi chłodem ziemię,
jak tylko się na skwar rozmieniam
aby dojrzewać, się przemienię
w cieknący rubin,
w słodycz chwili,
w los, co na chwilę się pomylił,
jak matka co zrodziła tuzin,
w jednym upadku się nie mieszcząc,
syci daremnie swe instynkty,
a wokół wstaje nowy legion,
czyn przemieniany w pomiot zwykły
trwa wciąż nijako,
by móc zapobiec wzlotom możność,
by móc zaprzeczyć i dwunożność,
i skrzydła ptakom,
jest ten chwilowy imperatyw
rozkoszy malin, gdy żar stoi
w oddechu świata, bo bez daty,
bez prapoczątku i bez rojeń
trwa niezamiennie
cykl zatracenia w ocalaniu
esencji bycia. Powiedz, czemu
mnie nie są dane świateł cienie,
którymi gardzisz w napuszeniu,
kiedy mnie starczy ta różnica,
by trwać do końca w własnym cieniu,
a nie, bym trwała dla odbicia
twoich fantazji.
Obrodziły znów maliny;
ciernie krzaków nie są kpiną
jak my w nich, ciągle tak realni.