Miałam już dawno napisać o tej książce, ale skoro autor właśnie wydaje kolejne utwory, warto teraz przypomnieć te debiutanckie opowiadania, słusznie nagrodzone wtedy, gdy w Polsce szalał postmodernizm i literackie tzw. roczniki siedemdziesiąt, oprócz słynnej „Heroiny” Tomasza Piątka, błąkały się w literackim relatywizmie i absurdalnej fantazji.
W debiucie Olszewskiego liczy się przede wszystkim świeżość, wielki wysiłek dosłownego odmalowania lat przełomu, brzydoty polskich miast, ich dewastacji zarówno w materii jak i w stanie ducha obywateli. To zniszczenie, które na wszystkich frontach ziało beznadzieją, dezorientowało i wprowadzało nie w zastanawiającą melancholię, ale w depresję paraliżującą, a wizja „Amsterdamu”, tego mitycznego eldorado była już w zasięgu ręki, jednak nieosiągalna na mocy metafizycznych blokad psychicznych rówieśników autora.
Olszewski stara się na swoją miarę rozwikłać problem inercji, autodestrukcji i zmarnowania potencjału jego pokolenia, o którym jakiś recenzent napisał, że wpadło w jeszcze gorsze uzależnienie niż pokolenie bruLionowców, które piło tylko alkohol.
Nie sposób nie odczytywać „Do Amstredamu” kluczami artystycznymi, a nie reporterskimi, czy dziennikarskimi. Wiele poetyckich i pięknych fragmentów tej zrównoważonej i po czechowowsku stonowanej, monochromatycznej prozy, ma wiele odniesień do kultury światowej, wiele powiązań i zawiera wiele pięknych metafor.
Pierwsze opowiadanie(„Sprawa rodzinna”), według mnie – niefortunnie jednoznaczne – odwołuje się do mitu sofoklesowskiej Antygony, gdzie wnuczek, mimo, że miał babcię upiorną, babcię, która po części wskutek swojego zagwazdrania zniszczyła mu dzieciństwo, jako jeden w rodzinie chce pogrzebać ją tak, jak nakazują wyroki boskie. Niefortunne, bo ta wnuczkowa nieformalność, na którą się porywa, jest chyba wbrew zamierzeniom autora jakimś jednak pokrzywieniem się, a nie ironią. Michał Olszewski tu się bardzo jednoznacznie opowiada za Polską, za jej mitem, za pozostaniem, tak jak Maria Janion postuluje, z trupami w Polsce, ponieważ to nasze trupy, nawet jeśli one są bardzo toksyczne, to jednak jakieś są. Nikt właściwie nie wie, czy lepiej nie mieć żadnej tradycji, niż mieć wątpliwą, tak, jak nie wiadomo, czy deformacja wstępującego w życie człowieka odbywa się skuteczniej poprzez patologiczną rodzinę, niż patologiczny Dom Dziecka. Nie wiem, czy teza Olszewskiego jest trafna, mam poważne wątpliwości, jednak jest w tym jego młodzieńczym romantyzmie zawartym w opowiadaniu, jest jakaś bardzo wartościowa pasja i ona mnie, czytelnikowi, bardzo się podoba. Jest determinizm w potrzebie zmian, zamiar buntu, przebudowy, szukania przyczyny, próba ozdrowienia i odnowy. Te wszystkie wątki w pozostałych opowiadaniach są, ten właśnie żywy ciągle, bardzo intensywny, literacki wysiłek poszukiwań poprzez zdania, poprzez słowa. Utwór sam jak gdyby zdaje sobie sprawę z tych problemów i zadaje sobie równocześnie pytania i jak nie dostaje odpowiedzi to i tak wszystko, to błądzenie, ta cała twórczość literacka jest właśnie wielką wartością.
Olszewski cały czas kontroluje sposób pisania, ciągle mozolnie wwierca się w problem, nawet, jeśli zna go jedynie nie z własnego przeżycia. Ale ten „second hand” jest bardzo bliski ciała, jak te ciuchy w szmateksach, które są poprzez nadanie im kształtu przez poprzednich właścicieli, poprzez taki, a nie inny ich kiedyś zakup i jednoznaczny wybór wśród sklepowej oferty, jakimś bardziej ludzkim ubiorem, niż markowe, nowe ciuchy. Tematy bowiem są ograne, problemy popularne, podejmowane i w filmie i w powieści współczesnej niejednokrotnie, ale nawet to działa na korzyść tych opowiadań bo dla kogoś, kto przeżył opisane przez autora lata dziewięćdziesiąte, łatwo odnajduje się w ich klimacie i docenia wiarygodność przekazu. Ale nie tak bardzo determinuje szczegół i opis czy to polskiej prowincji, czyli Krótkiego Miasta, czy zachodnich sklepów, gdzie kradnie się nie dla zysku, ale dla równowagi psychicznej, jak ludzkie pożądanie. Właściwie wszystkie opowiadania mówią tylko o tym. Pożąda nie się nie tylko stabilizacji życiowej, narkotycznej nirwany, ale ładu, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego. Tytułowa wolność, zarówno finansowa jak i narkotykowa jest więc doświadczeniem pokoleniowych poszukiwań wypełnienia pożądania, jakąkolwiek ona formę przyjmie. Młodzi ludzie pożądają nie tylko siebie wzajemnie, ale raczej wyjścia z dziejowego impasu, gdy jeden świat się skończył, a drugi nie zaczął i czują, że właśnie oni mają coś rozpocząć. Porzucone przez plantatorów wskutek nieopłacalności pola truskawkowe, te Strawberry Field Krótkiego Miasta, które nie tylko nie są na zawsze, ale już nigdy się nie odrodzą na jego obrzeżach nie zamienią się na holenderskie i nie zakwitną same tulipanami, mimo, że i w Polsce i w Holandii trwa permanentna depresja. I może właśnie o odmiennej naturze tych dwóch depresji głównie mówi ta książka.
Książka też broni galerników wrażliwości, którym tym bardziej trudniej odnaleźć się w Polsce, gdzie priorytetem jest jednak materia, a nie duch, bo ona jest najbardziej widoczna, ich byt jest chwiejny i nie daje bezpieczeństwa rozwojowi bardziej luksusowych form istnienia, jaką jest twórczość. Mówi o pokoleniu, które neurotycznie przesunęło swoje marzenie samorealizacji na dalszy plan, na odroczenie, oddając swoją młodość i wrażliwość w niewolnicze mechanizmy wczesnego kapitalizmu niwecząc nie tylko swoje wiele obiecujące predyspozycje w służbie kultury, ale niszcząc dyspozycyjnością i upodleniem zdobycze proletariatu i wspomagając swoją inteligencją tracenie wywalczonych w ubiegłym wieku praw.
„Do Amsterdamu” to też gorzka prawda o zmarnowaniu, o bezradności, o ofiarach, jakie przychodzi składać bezsensowności, żywiołowości i rzuconej na bylejakość życia młodzieży. I o uczuciach zrodzonych w komunach heroinowych, o, mimo brutalizacji życia, młodzieńczych przyjaźniach i odpowiedzialności za kumpli, za ich zły los i za współwinę.
Szczerość bijąca z tych opowiadań jest tym większa, im bardziej narracja oscyluje na minorowych, jednostajnych tonach, określająca egzystencjalnie postacie mimochodem, ledwo je zaznaczając, a jednak odczuwa się w nich pulsującą krew i młode życie.
oj, skoro tak dobrze o nagrodzonej książce napisałaś, to pewnie żadnej już więcej nagrody Michał Olszewski nie dostanie za literaturę piękną. Ale blog Michała Olszewskiego nie jest artystyczny. Dowiedziałem się tam, że jedna piąta polskich parlamentarzystów to myśliwi. Nawet Palikot zastrzelił na Ukrainie koguta.
Właśnie czytam wydaną w ubiegłym roku „Low-tech” Michała Olszewskiego i też tutaj o niej napiszę.
Nie mają jak na razie blogi wpływu na nic. To są w dalszym ciągu odrębne światy i nie ma obawy, że moimi pochwałami zaszkodzę Michałowi Olszewskiemu. Ale cała wartość blogów w tym, że można nareszcie napisać szczerze i największą wartość stanowią dla blogera, a nie dla świata. I dobrze.
Wracam z bloga Michała Olszewskiego na „Tygodniku Powszechnym”. Może dlatego, że jest częścią sieciową gazety, blog jest bardzo oficjalny i mnóstwo tam niepotrzebnych nikomu komentarzy, trudno się go czyta.
Rysiu, nie Ukraina, a Rosja. Janusz Palikot polował na głuszce. Z myśliwych to tam są wymienieni jeszcze Sikorski, Cimoszewicz, Pawlak i Olejniczak. Straszne to wszystko, jak na czele jeszcze stanie myśliwy naczelny! To już Karen Bliksen w „Pożegnainiu z Arfyką” żałuje, że polowała na lwy i kaja się i rozpacza, że uległa tej pokusie, temu mistycznemu przeżyciu, jakim jest zabijanie drugiej istoty. Bardzo pięknie tam o tym pisze, o tym czym jest zbrodnia i jak smakuje i na czym polega etyczny wymiar tej zdawałoby się niewinnej zabawy bogatych. Wstyd wielki i wstyd, że jednak Michał Olszewski na swoim blogu nie potępia. To jednak Olga Tokaczuk, która jest o wiele gorszą pisarką od Olszewskiego jednoznacznie walczy z myślistwem i wspiera piórem tak cenne książki, jak Zenona Kruczyńskiego “Farba znaczy krew “.
Tak, blogi są bardzo różne i jak wszystko, co najlepsze, degenerują się najszybciej. Zobacz, jak na blogu „kumple” natychmiast spróbowano problem Twojego istnienia natychmiast strywializować (iv) i zadusić wagę problemu kolejnymi pakułami niepotrzebnych komentarzy. Walka blogów polega w tej chwili albo na całkowitym przemilczeniu, albo na takim słowotoku i nadmiarze, polegającym na zmęczeniu materiału. To już nie są poszczególne trolle, ale cały blog staje sie jednym wielkim trollem, jako praca zespołowa. Podobnie zresztą rzecz się ma na blogach przy gazetach, gdzie trzeba przejść przez kilkanaście komentarzy, by natrafić na komentarz nawiązujący do wiodącego artykułu. Bo np. na portalu Niedoczytania.pl działa zdaje się cenzura i wszystkie inteligentne wpisy są usuwane. Bo przecież niemożliwe, by tam samoistnie nie było ani jednego komentarza do rzeczy.
Niestety, wracają najgorsze rodzime cechy, w innych krajach nie do pomyślenia, by nie dawało się w Sieci po prostu przeprowadzić wolnej rozmowy na jakiś temat. Blogi zaczynają frymarczyć komentarzami, rewanżować się, bywać, ciągle wystaje polska gęba popisu, nadrzędności, utarcia nosa, dominacji. Wspaniałe narzędzie do komunikacji coraz częściej używane jest do destrukcji, miałkości. Jak ktoś nie czytał tego, o czym jest post, to jakim prawem się wypowiada? Jak ktoś nie czytał mojego bloga, który ma już chyba 10 lat, jakim prawem go opiniuje? Blogi mają różne okresy, raz są ciekawsze, raz mniej, to bardzo ludzkie, ale to jest przecież całość, to osobista wypowiedź w ramach jednostkowej osobowości.
Ale wróćmy Rysiu do omawiania książki Olszewskiego, bo bardzo odeszliśmy od tematu.
Ci redaktorzy bloga „kumple”, którzy mają właśnie urodziny, są przedstawicielami roczników siedemdziesiąt, tak jak Michał Olszewski i bohaterowie jego opowiadań. Proponuję przeanalizować tytułowe opowiadanie „Do Amsterdamu” właśnie pod kątem kumpelstwa. Bo jak widzisz, w Sieci to zupełnie inaczej wygląda, niż u Olszewskiego. Tam u niego w opowiadaniu młodzi ludzie są pełni uczuć, solidarności, a Dudek nawet w Boże Narodzenie opuszcza dom rodzinny, by tylko odnaleźć zaginionego kumpla Szopę. Solidarność, jeden murem za drugiego, idealizm, wspólnota, przyjaźń. Nie tak jak widzisz na blogu: głuchy telefon. Oni widocznie się kumplują tylko poza blogiem, jak u Olszewskiego w Banderozie.
Założyciele bloga „kumple”, czyli redaktorzy nie muszą się tak ze swoimi kumplami cackać, bo tylko u Olszewskiego to jacyś loserzy, pokolenie nic, jakieś straszne zdemonizowane młodości, która cierpi za miliony. A przecież redaktorzy „kumpli” mają się dobrze i nawet hucznie obchodzą swoje urodziny, co u Olszewskiego jest nie do pomyślenia. Tam nawet Bożego Narodzenia nie można obchodzić, a cóż dopiero jakieś jednostkowe fanaberie. No i kumpel Szopa w końcu ginie do Amsterdamu nie dojechawszy, a nie wierzę, by redaktorzy bloga „kumple” mieli jakieś problemy z transportem. Z ostatnio wyemitowanego w telewizji filmu np. o pisarzu Andrzeju Stasiuku jadącego do Albanii wynikało, że bardzo dba, by jego środek transportu był wygodny. Fakt, że jechał tylko do Albanii, a nie na Zachód… jak chciał bohater opowiadania Olszewskiego, ale chęć podróżowania była w obu wypadkach mocna. I słowo „kurwa” używane z taką samą częstotliwością. Ach, to rozkoszne pokolenie siedemdziesiąt! Ach!
Szopa tam wskakiwał w tłum tańczących i nikt go nie łapał, więc z tą solidarnością nie było jednak tak różowo. Ale widzisz Ewo, u omawianych przez Ciebie utworach poetyckich roczników trochę młodszych, jak u Jakobe Mansztajna motyw kumpla, który wyskoczył przez okno w czasie, gdy nikt tego nawet nie zauważył, jest zazwyczaj jedynym dreszczem przebiegającym przez utwory roczników siedemdziesiąt i osiemdziesiąt. Ta adrenalina wydzielająca się w trakcie spotkania ze śmiercią jest zazwyczaj najsilniejszym kontrapunktem prozy, czy poezji. Śmierć jako pretekst, by cokolwiek napisać. Bo tak po prawdzie, to nie ma o czym.
No, niestety, śmierć u Olszewskiego jest cały czas ilustracyjna. Nawet, jak opisuje umierające obrzeża miast, wszechogarniającą entropię, rudery, wąchaczy kleju, którzy wyszukują najszpetniejsze zakamarki Krótkiego Miasta, jest to wszystko jednowymiarowe. Piszę o tym po przeczytaniu „Low-tech”, książki, która już jednoznacznie pokazuje, w jakim kierunku pójdzie twórczość Olszewskiego. Bo w tych debiutanckich opowiadaniach pisarz jeszcze się waha.