Oglądając wielkie kulturalne imprezy dzisiaj, mające na celu podobno ocalenie, ujawnienie i naznaczenie tych, którzy rozwiną, rozkwitną i twórczo zaświadczą czasy w których żyjemy, powątpiewamy: czy to aby właśnie ci?
Czy nie było innych, których miejsce zajęto?
Gdy po wojnie dzielono świat kurtyną z żelaza, a to, co pomagało artystom przetrwać okupację i świadomość nowego podziału politycznego jeszcze przezierało zza granicy czasu, budowanych murów i kolczastych drutów: artystyczne prądy międzywojenne.
Magiczna Praga promieniowała surrealizmem, którego łatwo nie dało się wykorzenić, a u nas, jak wyraził się Tadeusz Kantor, surrealizmu nie było, bo był katolicyzm i w zamian artyści kontynuowali międzywojenny konstruktywizm i abstrakcję, a delikatne kiełki krakowskich wystaw o surrealistycznym zabarwieniu zamykano decyzjami władz miasta.
Zastanawiające jest, że gwałt na wewnętrznych potrzebach artystów w postaci wyartykułowania potrzeby swobodnego przepływu wyobraźni i wolności wewnętrznej, jaki surrealizm obiecywał, odbywał się w większości dobrowolnie, a nawet wręcz entuzjastycznie.
Dogorywający we Francji surrealizm właśnie wskutek zachorowania na komunizm, który w naszym bloku miał być uzdrowieniem, był rezygnacją bezbolesną.
Całkowite zaprzeczenie idei sztuki w prostej słownej inwersji sloganów na właśnie przeciwną – sztuka w służbie narodu – z urzędniczym nakazem, zdaje się bez przeszkód i rewizji, obowiązuje do dzisiaj.
Oglądając wielkie imprezy kulturalne dzisiaj, zastanawia wykluczenie z gry o zwycięstwo tych, którzy nie tworzą struktur machiny kulturalnej.
Działacz kulturalny powojennej Polski na usługach Wielkiego Brata był zawsze uzurpatorem.
Był zazwyczaj sam twórcą i zawsze przypominał kapłana, który chce być po cichu Świętym, a tak naprawdę, Bogiem.
Uzurpacja tym łatwiejsza, że imitować sztukę było najłatwiej w odróżnieniu od innych mglistych profesji jak wróżenie, czy leczenie niekonwencjonalne.
W całkowitej fikcji proletariackiego odbiorcy, oraz niewiary w Boga, a więc i w talent, rodziny tzw. artystyczne stawały się trwałym dziedziczeniem, chwalebnym obyczajem i chlubą półwiecza życia kulturalnego w Polsce.
Utożsamienie wstępowania na poszczególne szczeble społecznej kariery z wstępowaniem w duchowe i warsztatowe wtajemniczenia sztuki, wykształciło perfekcyjnego artystę wszechstronnego i jak miejski szczur, mającego niesłychanie dobrze opanowany aparat adaptacyjny.
Można psioczyć na konsumpcjonizm kapitalistyczny i wyśmiewać się z Myszki Miki, którą Warhol czcił, a Disney’a uważał za największego artystę na świecie, podczas gdy studenckie dyskusje panelowe mojego pokolenia nie schodziły poniżej Andre Bretona i Jeana Paula Sartre’a.
Ale nikomu nie przychodziło na myśl, mimo przypadkowej zbieżności nazwisk, że to nie jest to samo.
Że grupa artystyczna wolnego Świata Zachodu, to zupełnie coś innego, niż grupa artystyczna w ówczesnej Polsce.
Oglądając wielką imprezę kulturalną wczoraj, galę nie ustępującą splendorem Zachodnich scenariuszy namaszczania i naznaczania, przez przypadek, a może poprzez samo życie, z natury przecież surrealistyczne, rzymski złoty laur imperatora staje się nie tworzywem kierunku, a Twożywem.
dzięki za ciekawe informacje