Ktoś zawsze w końcu zadzwoni, zawsze jak piasek wieść wedrze się do człowieka niechciana i ostra, korzystająca ze szczelin nie do upilnowania. I co z tego, że wiadomość o obniżonym nastroju krążyła od dłuższego czasu, a kobieta, z którą przyszedł na wernisaż, właściwie gówniara, namalowana ładnie i miękko, znalazła się nagle w sklepie za jakąś bardzo niską cenę.
Po telefonie rozpłakałam się i płakałam cały wieczór i doczekawszy rana pojechałam do jego sąsiada.
– Nie mogliśmy go przecież z Anią ciągle żywić – powiedział Filip, wprowadzając mnie sprytnie do pokoju zwanym pracownią, gdzie wszystko było zaaranżowane na mój przyjazd. Na sztaludze stał obraz w czystych czerwieniach. Torsje, które zazwyczaj towarzyszą mi odbiorowi sztuki zneutralizowałam odwróceniem się do okna. Kwitnące drzewa dały do zrozumienia, że wieszanie się w takim miesiącu jest absurdem i łzy znowu pociekły mi po policzkach.
– Będę miał wystawę. Napiszesz coś? To, co napisałaś ostatnio, bardzo mi się przydało.
Czekał oparty o szafę, a ja rzeczywiście kiedyś coś napisałam, ale wobec tych obrazów byłam całkowicie bezradna, jak i wobec tego samobójstwa.
– Nic nie wiesz? – Przecież mieszkasz obok. A ta kobieta?
– A, chciał, bym ją odwiózł, już miał jej dość. Nie zrobiłem tego, przecież są autobusy, pociągi. Byłem tam wczoraj, siostra bardzo przejęta, znalazła go dopiero powieszonego na rozsuwanych drzwiach po weekendzie. Miał złe kontakty z siostrą. Cały czas z nią walczył, mimo, że mieszkali w jednej willi, a on miał do dyspozycji całe piętro.
– Wiem, pamiętam, tam można było jeździć na rowerze. Byłam tam na prywatce jeszcze w liceum, zasłonił przedwojenne obrazy namalowanymi przez siebie na papierze pakowym wielkimi oczami. Bardzo to surrealistycznie wyglądało.
– On do nas ciągle przychodził jeść, nawet chciał się wprosić na wigilię! – Filip w miarę, jak opowiadał, irytował się coraz bardziej, a moje milczenie chyba go jeszcze napędzało i wprost zalał mnie pretensją do zmarłego.
Są stany, kiedy potrzeba wejścia w drugiego człowieka jest wbrew zdrowemu rozsądkowi. Weszłam więc w upalną ulicę, po której codziennie chodził. Po bułki, po dzielnicy. Codzienne rytuały opóźniające porcję malowania obrazów na sprzedaż, metalowy, już wyodrębniony ze świata żywych, namaszczony i napiętnowany. Już martwy. Stan, kiedy przechodzi się na drugą stronę, a żal odejścia jest pewnie dotkliwszy niż umieranie w inny sposób.
– To umierają w piękną wiosnę? –zagaduję w biurze cmentarza. Pani – dzisiaj sześć pogrzebów. Nikt nie wybiera śmierci!
Siostra błaga mnie, bym nic nie mówiła matce. Przyjechała z daleka i ma umierać w komforcie niewiedzy, gdy przyjdzie na nią czas. Wszyscy się podporządkują, wszyscy chętnie podejmą mistyfikację i cały Związek, i inni, którzy zaraz się ulotnią, którzy przyszli, bo nie mogli nie przyjść. Klękanie w kaplicy, nie, bracia klasztorni nie wpuszczą samobójcy za swój próg, więc msza będzie po, teraz ten w rękawiczkach białych z namaszczeniem podniesie urnę i śmiesznie, jak dziecko w piaskownicy, ją łopatką zakopie. A moje kwiaty od klasy, bo inni nie przyszli, tylko ja jestem klasą, moje kwiaty położą na tę zaledwie wzruszona ziemię, i zakleją, stłamszą zakupami w kwiaciarni. A potem już niewielki ułamek pozostałych uczestników ceremonii zasiądzie w ławkach klasztornego kościoła i usłyszy o niejednokrotnym spotkaniu zmarłego z bratem-artystą, ze skutkiem pozytywnym, ubogacającym i edukacyjnym dla brata z artystyczną smykałką.
– Przyjdź, proszę – mówi siostra i ja przyjdę wieczorem na stypę, jeszcze pojadę tylko skończyć przerwaną pracę, i przyjdę. Spotkam wracając Filipa, który na pogrzebie nie był, krążył edynie „przypadkowo” wokół cmentarza.
– Jaki pogrzeb, kiedy? Nikt mnie nie powiadomił! Przecież dzwoniłam cały dzień, nie podnosiłeś słuchawki.
A ona, nim wejdzie ze mną po schodach, będzie w ogrodzie, będzie ciągle telefonować. Młodsza siostra. Egzaltowana, cierpiąca, zaaferowana, nerwowa.
– Pamiętaj ani słowa matce, umarł na serce i już! –
Matka jest zidiociała i uśmiechnięta. Pamiętam, miała na tej prywatce buty na obcasie i odświętne ciuchy. Gdzieś poszli potem z mężem, przygotowali jedzenie i bardzo się starali. Ale to, że starali się, nie było już właściwe.
– Pamięta pani, pobili się o mnie z Zalewskim, ale ja kochałam się wtedy też bez wzajemności w zupełnie kimś innym, nie mogłam odpowiedzieć na to uczucie – próbuję się po szkolnemu usprawiedliwić.
– A pamięta pani, jak pani mąż celnie odpowiedział ojcu Zalewskiego na propozycję, by ten mu wyniósł coś z pracy, na co on, by w zamian wyniósł mu pieniądze? – Bo ojciec Zalewskiego pracował w banku. _
Zasiadamy za stołem, gdzie jest dużo jedzenia, nic nie jem, ktoś przychodzi, ktoś się żegna, niczego nie da się powiedzieć, dowiedzieć. Matka zdaje się być nieobecna i zupełnie znieczulona na cierpienie, uśmiecha się głupawo, nieadekwatnie do sytuacji. Próbuję rozwinąć temat szlachetnych pamiątek rodzinnych wokół, których jest pełno.
– Tak, to ze Lwowa – zdaje się chętnie rozwinąć ten temat. _- Tak malowali wszyscy w rodzinie! – wskazuje na piękne rysunki jakiegoś przodka.
Ale osią stołu jest dziewiętnastoletnia siostrzenica.
– Ja mój pomysł zrealizuję – czy ktoś się nie zgadza, czy nie! – Wyniosę meble wuja i wszystko z piętra i powieszę tylko obrazy. Będzie to wuja muzeum i galeria!
Wszyscy patrzą na mnie, a ja w trosce o tę rodzinę, by nie uległa następnej degradacji, proszę siostrzenicę, by tego nie robiła. Patrzą na mnie spode łba, nieufnie. Czyżbym nie wierzyła w jakość tego malarstwa?
– Nie, niech pani tego nie robi, znam dzisiejszy rynek i wiem, proszę tego nie robić! – niemal błagam siostrzenicę, która staje się coraz bardziej arogancka i obca. Spotkanie powoli przeradza się w marketingową konferencję, siostrzenica wyjmuje nagle swoje prace powstałe na początku właśnie rozpoczętych studiów.
– Przypominam sobie pani nazwisko z katalogu – brzmi to jak wyrok. Jak pani urodziła drugie dziecko, to wuj zrezygnował.
– Może mi pani powiedzieć, dlaczego Dusia nigdy nie kończy swoich prac? – wtrąca się narzeczony siostrzenicy, który w ogólnym tumulcie próbuje zdaje się upiec dla siebie jakąś pieczeń i aktywność narzeczonej przemienić nareszcie w pieniądze.
– Uważam, miał piękny okres, choć zobacz – to obrazy podarowane Dusi.
Wprowadza mnie do sąsiedniego pokoju i pokazuje trzy olbrzymie płótna. Kiwam z aprobatą głową.
– Tak, ale to za mało. Myślę, że był dopiero przed swoim najwspanialszym okresem – mówię patrząc na pustkę obrazów malowanych efektownie za pomocą szablonów. Był bardzo utalentowany, już w liceum było widać.
I to była prawda.
Nagle pojawiają się w mieszkaniu dwa charty, nie wiadomo gdzie trzymane, wprowadzając w i tak już mocno rozedrganą atmosferę kolejny niepokój.
– Zamówiłam wczoraj egzorcystę i dom jest czysty – rzuca siostra, a ja pytająco czekam na następne rewelacje. Tymczasem w siostrzenicę, która do tej pory zachowywała się kategorycznie i hałaśliwie, wstępuje rzeczywiście demon, widocznie skutkiem jakiejś wczorajszej niedokładności księdza. Siostrzenica dostaje ataku furii, kłótliwość niepohamowanego, rozwydrzonego dziecka roznosi się echem po domu, a celowości, ani powodu tego zachowania nie sposób dociec.
Pospiesznie żegnam się z matką zupełnie niezdziwioną zachowaniem wnuczki i odprowadzana do ogrodu, całuję siostrę.
– Kochałam brata, ale nie lubiłam go – rzuca na pożegnanie, znużona i zmęczona.
Po maturze, zakończonej w tej willi jakimś wydanym przez niego bankietem, gdzie już miał jakąś partnerkę, zrezygnowawszy definitywnie z zalotów do mnie, rozjechaliśmy się wszyscy na studia do różnych miast Polski. Dopiero po stanie wojennym, po reaktywacji Związku spotkałam go i w ten wieczór zimowy przechodziliśmy w mrozie ulice miasta na rozmowie, gdyż żadne z nas nie miało pieniędzy, by wejść do kawiarni. Jego obrazy, dobrze sprzedające się w czasie inflacji, teraz schodziły wolno, ale mógł się z tego utrzymać. Opowiadał o technice własnego pomysłu przyspieszania schnięcia oleju pod żarówkami, o rozpadzie kolejnych związków i o złych kontaktach z siostrą i siostrzenicą.
I gdy kiedyś zadzwonił w czasie mojej nieobecności, a dyskusja z nigdy niepoznanym moim mężem zakończyła się telefoniczną kłótnią, nie mogłam już liczyć na przyjaźń.