Przyjechał latem do zabytkowego miasteczka z drugiego końca Polski. Zamieszkał w klasztorze przemienionym na hotel. Grube mury długich korytarzy ciągnęły się wokół dziedzińca. Dawne cele zamieniono na wygodne, hotelowe pokoje, a tam, gdzie była kaplica, zrobiono łazienkę. Postawił samochód na przyhotelowym parkingu w miejscu dawnego cmentarza.
Szedł po drewnianych schodach z gitarą i płótnami nie namalowanych obrazów. Mimo pięćdziesięciu lat czuł się jak wtedy, gdy był studentem i zarabiał na wakacjach grając i malując portrety. Jak wtedy, przyjechał po studiach do obcego miasta z gitarą i obrazami. Poznał dziewczynę i został w tamtym mieście. Dostał posadę w szkole średniej i tak jest do dzisiaj. Ta sama kobieta, szkoła i wakacje.
Portiernia była obita aksamitnymi falbankami z nieudolnie wyciętymi literami „recepcja” przybitymi do pluszu. A za oknem dziedziniec zalany słońcem z czerwonymi różami, stolikami, krzesłami oraz wielką, stuletnią agawą. Tu będzie grał na gitarze, a kobietę z biura hotelowego namaluje.
Miasteczko nie było jego stronami, ale rodzice uciekając przed faszystami i komunistami chwilowo tu zamieszkali i tu go poczęli. – Mam więc jakiś dług do spłacenia – myślał.
Było piękne. Zachowało się dużo przedwojennej architektury, wykwintnych willi z przedwojennymi wieżyczkami. Rano biegał, by podtrzymać kondycję.
Przy posiłkach opowiadając barwnie poranne biegi zainteresował o 10 lat młodszą kobietę i zaczęli biegać razem.
Miała ciągłe uczucie znużenia. Zmęczona całorocznym mieszkaniem w hałaśliwym mieście, liczyła na chociaż powierzchowną regenerację sił. Pukał delikatnie raz przed pierwszymi dzwonami kościoła, miała cztery minuty, by się ubrać i gdy zapukał drugi raz, wychodziła cicho z butami w dłoniach nie budząc śpiącej koleżanki. Portierzy spali w swoich mieszkaniach i hotel był zamknięty, ale znaleźli zakamarki, gdzie drzwi zamykano na zasuwę. Potem wystarczyło przejść przez metalowe ogrodzenie posesji i wybiegali na nowy, letni dzień.
Miasteczko milczało w rannej odnowie. Przemierzali ulice wzdłuż kościoła, truchtem kierowali się na łąki i opuszczone sady. Biegli miedzą boso po trawie, robili skłony, rozrzucali ręce w powietrze, skręty tułowia i przysiady. On przysuwał się, ona odsuwała. Nie zrażony odmową objął ją ramieniem. Dłonie zaczęły szukać piersi i schodziły w dół. Odskoczyła jak oparzona.
– Nie było tego w umowie – powiedziała łagodnie nie chcąc go obrazić. – Jak ty sobie dajesz radę z licealistkami? – dodała na wpół zatroskana, sugerując, że powinien swoją aktywność kierować gdzie indziej i jednocześnie próbując nie kwestionować jego męskich walorów.
Nie chciał o tym mówić. Wracali milcząc. I nagle rozgadał się.
– Nie chcę się chwalić – opowiadał – ale rodzina mi się udała! – Tu następowały obszerne opisy trójki wykształconych dzieci i wspaniałej żony. Zalety, wspieranie się, kontakt.
Dzień obiecywał skwar, ulice zaludniały się powoli, dzwony biły na pierwszą mszę, a w ogródkach otworzyły się kwiaty.
Nazajutrz sytuacja powtórzyła się: pukanie, buty, przechodzenie przez ogrodzenie, drobny trucht po zaspanej ulicy, łąka, gimnastyka. Był ogłupiały z pożądania. Znowu otoczył ją ramieniem. Mówił o swoim zachwycie. Lekko dziwił się, że nie odpowiada na jego uściski, ale brnął niezrażony dalej.
Wyrwała się z niesmakiem i spytała o żonę, o wspaniałą rodzinę, o wczorajsze słowa. Jakby gwałtownie obudzony przez kogoś, kto przeszkadza spać, zirytowany odpowiedział: – żona? – w życiu bym jej nie skrzywdził. Oczywiście – dodał niemal krzycząc – nigdy bym nie dopuścił, żeby to widziała.
– A mój mąż? – zapytała. Na wspomnienie męża zirytował się jeszcze bardziej.
– Jesteś dojrzałą kobietą, co z tego masz? Ja się wyspowiadam. Roześmiała się głośno, a on się zmieszał.
– To ja dla ciebie… zbieram jabłka… biegam… – jęknął.
Schodzili w dół ulicą. Dzwony biły na niedzielną mszę. Przebrał się szybko w garnitur i dołączył do wiernych. Plac okalający kościół zatłoczony był ludźmi. Wszedł do środka i po mszy radośnie wracał do hotelu. Kobieta, szperająca w śmietniku mimowolnie przyciągnęła jego uwagę. Rozpoznał w niej koleżankę ze studiów. Ona też już go zauważyła i poznała. Pamiętał tę najpiękniejszą dziewczynę na roku, o semickiej urodzie, o pięknych włosach, wyraźnych oczach. Stała przed nim mała, tęga kobieta, rozedrgana, mówiąca z trudem, a zarazem szybko i niepewnie. Zakłopotany żałował, że przypadkowo wybrał akurat tę drogę do hotelu. Ona odebrała jego zakłopotanie i spontaniczna radość ze spotkania zgasła. Wtedy to zauważył i zrobiło mu się jej żal.
– Mam do południa malować obraz, jest dobre światło, ale będę wolny o trzeciej – powiedział. Podała adres.
Szedł podcieniami zabytkowego miasta, do sieni pełnej wizytówek. Szewc, butik z używanymi ubiorami, studio komputerowe. Jest. Pracownia konserwatorska. Zapukał. Przywitała go wylewnie, nie mógł ukryć odrazy. Dwa maleńkie pokoje pokryte obrazami, fotografiami. Strop kolebkowy pomniejszał i tak niewielkie miejsce. Warsztat tkacki zajmował niemal cały pokój, na nim dywan pożarty przez psa. Włóczką uzupełniała braki. Wyciągnęła nerwowym ruchem zdjęcia z szuflady. Dokumentacja jej prac, sztandarów, portretów, sukcesów lokalnych. Cierpliwie czekał końca wizyty. Chaotyczne, nerwowe gadanie irytowało go tylko. Szybko się pożegnał.
Miał jeszcze dużo do zrobienia, pojechania, napisania, namalowania. W czasie wakacji nawiązywał kontakty, zarabiał pieniądze i zdobywał nowe możliwości. Nie lubił, gdy coś nie przynosiło żadnych korzyści. Osoby przypadkowo przechodzące przez jego życie musiały coś dawać. I jeszcze uwikłanie w biegi z tą starzejącą się kobietą.
Następnego dnia biegł już niczego się nie spodziewając. Rozmawiali. On, chcąc się pochwalić powiedział, że pisze artykuł.
– Do której gazety? – zapytała. Wymienił jeden z prowincjonalnych tytułów.
– A ty, co czytasz? – odwzajemnił ciekawość. Wymieniła. Zaczął szydzić z jej gazet, gustów i opcji. Wracali do uśpionego jeszcze hotelu, wszyscy spali, a on krzyczał na cały korytarz. Panicznie uciszała go, on niepohamowanie wykrzykiwał różne hasła, fakty historyczne, nazwiska, priorytety. Hotel trwał w uśpieniu. Szybko przemknęła do pokoju, ale słyszała jeszcze niekończące się pokrzykiwania, argumenty, słowa. Na koniec dobiegło do niej: – nie wiesz nawet, z kim biegałaś!…
Jeszcze wiele wydarzyło mu się tego lata w miasteczku, w którym 50 lat wcześniej był poczęty. Właśnie przyjechał inny gitarzysta i zabrał mu publiczność, a ich kompromisowy duet wypadł na jego niekorzyść. Obrazy, na które z trudem pozyskał zamówienia nie podobały się i nie zostały kupione.
Po pijackiej nocy z artystami pojechał do całkiem przystępnego burdelu i na złość całemu światu zostawił pieniądze pozyskane za portret recepcjonistki. Ale i to nie dało upragnionego spokoju i równowagi. W następne wakacje pojedzie do Stanów, będzie grał w polonijnych klubach, malował portrety i zostanie doceniony.
Zaczął się pakować. Schodził po schodach obładowany nie sprzedanymi obrazami i gitarą. Świtało. Do domu, gdzie czekała na niego żona, było daleko. Ale nie spieszył się. Miasto budziło się wolno. Zjechał samochodem ulicą w dół trasą porannych biegów. Zaczęły spadać pierwsze liście późnego lata. Pod drzewami leżały owoce. Przejeżdżał rozłupane jabłka i gruszki. Od łąk panorama zabudowań mgliście ujawniała swoje kontury. Myślał o kobiecie, z którą biegał rano i o tej, którą spotkał po latach. I o wszystkim, co wydarzyło się tego lata w miejscu, gdzie obchodził pięćdziesiąte urodziny. Gdy minął tablicę z napisem żegnającym miasteczko, uwolnił się od tych myśli. Wchodził w nowy obszar doświadczeń i nowego działania.