Dwie powieści Wioletty Sobieraj różnią się znacznie ukierunkowaniem jej twórczości. Jeśli debiutanckie „Latawce” wahają się w swoim przesłaniu, czy mają być dowcipnym odbiorem otaczającej nas rzeczywistości, prozą walczącą o narzucenie czytelnikowi pewnego oglądu świata dosadnie przerysowanego, „Aleja Róż” już tych ambicji nie posiada. Jest konwencjonalną prozą rozrywkową, rozpisaną na dużą ilość postaci, o strukturze bardziej serialu filmowego, niż literackiej analizy opisywanych na jej stronach żywotów.
Jeśli pierwszej powieści brakuje warsztatowego zdecydowania, wraz z bohaterką czytelnik szamocze się w pytaniu, czego właściwie powieść dotyczy, tak drugi utwór poprowadzony jest płynnie i konsekwentnie w kierunku ni to kryminalnej intrygi, ni opisów dnia powszedniego mieszkańców ulicy Różanej przemianowanej na mocy decyzji miejskich na końcu książki na Aleję Róż, jakby pisarka chciała tym akcentem politycznym symbolicznie komercyjność utworu uwznioślić.
„Latawce”
Debiutanckie „Latawce” należą do modnego obecnie nurtu w Polsce polegającego na pisaniu energetycznie, na gorąco i ze swadą i nazwałabym go nurtem knajackim. W nurcie tym z powodzeniem mieszczą się np. dwa utwory nominowane do Nike w 2008:„Katoniela” Ewy Madeyskiej i Lidi Amejko „Żywoty świętych osiedlowych”. Należy do niego tabun innych pisarek, cały czas produkujących w tym nurcie kolejne książki, pokolenie młodych nagradzanych Paszportami Polityki (np.Sylwia Chutnik), czy młode pisarki wypromowane przez Korporację Ha!art (Marta Dzido, Joanna Pawluśkiewicz).
Ten nurt złej literatury, niejednokrotnie nagradzanej i przyjmowanej entuzjastycznymi recenzjami polega na opisywaniu rzeczywistości w krzywym zwierciadle, ma ambicje najprawdopodobniej ozdrowieńcze, gdyż zakorzeniony jest w obyczajowości zbudowanej z obrazków życia codziennego, relacji międzyludzkich w rodzinach i w pracy. Zazwyczaj główni bohaterowie są negatywni, ośmieszeni i mają niską pozycję społeczną, puszą się nieuzasadnienie, a drwina z powołanych przez autorów postaci polega na ich napiętnowaniu.
Madeyska skrytykowała kobietę – ofiarę polskiego katolicyzmu. Amejko posunęła się dalej, zadrwiła z mieszkańców wielkiej płyty udziwniając losy wyszydzanej biedoty. Nie inaczej młodsze pokolenie polskich pisarek obchodzi się ze swoimi bohaterami. Wszystko pisane jest potoczyście, perswazyjnie, z wyższością kobiety wszystkowiedzącej. Czasami myślę, że pisze to cały czas Irena Kwiatkowska, która żadnej pracy się nie boi, a tym bardziej pracy profesjonalnego pisarza. Być może, że właśnie „Czterdziestolatek” patronuje tym przedsięwzięciom i dlatego nie można się w polskiej literaturze doszukać czeskiej lekkości, niefrasobliwości i dowcipu, obecnej w podobnych utworach dzisiejszych czasów po politycznej transformacji np. w czeskim kinie.
Wioletta Sobieraj wzięła na warsztat żywot nauczycielki plastyki w podstawówce, kobiety czterdziestoletniej, niepozbieranej niezguły, która obraża się na świat za to, że ten przestrzega punktualności, bo inaczej, zawsze wszędzie spóźniona, byłaby w porządku.
Powieść zaczyna się z dużym impetem i trochę przypomina film „Po godzinach” Martina Scorsese, gdzie bohater okaleczony i zamknięty w gipsie, próbuje doczołgać się do domu po niebezpiecznych uwikłaniach po pracy. W „Latawcach” mamy i po pracy i przed pracą.
Mamy męża bohaterki, który klei latawce, bo jest złym mężem, nie pomaga ani żonie, ani córce, jest po prostu zwykłym trutniem, którego autorka pozbywa się na wstępie z fabuły. Na zesłanie powieściowe do teściowej skazana jest też nastoletnia córka głównej bohaterki. W rodzinnym luzie, na tle pokoju nauczycielskiego w całej okazałości przedstawiona jest Zuzanna Potocka-Mucha, która już do końca nie opuszcza czytelnika, drażniąc go swoją histerią.
Dlaczego drażni? Bo jest zbudowana z wyobrażeń o nauczycielce plastyki. Nie mogłam się doszukać realiów dotyczących czasu akcji powieści, polska szkoła po zmianach politycznych przeżywała wiele transformacji i cierpiała wiele wskutek głupich ustaw. Jednak nie wierzę, by nastąpił aż taki regres. Znalazłam dwa ślady, świadczące o tym, że jesteśmy w czasach telefonów komórkowych:
„(…)i jednocześnie znalazłabym się w awangardzie wykorzystujących nowoczesne techniki audiowizualne, a jeśli do tego dołączyłabym krótką pogawędkę z przyjaciółką przez telefon komórkowy, wzbogaciłabym uczniów o dodatkowe kosmiczne doznania.(…)
(…)poprosiłam o złożenie podpisu na gipsie i dopisanie numeru swojej komórki.(…)”
Wnioskuję, że rzecz się dzieje przed komputeryzacją szkół – nie natrafiłam na komputer – chyba, że – Piotr Dziuba, informatyk, od niedawna zatrudniony i on wprowadza ten przedmiot. Natomiast jest już powszechny telefon komórkowy, mogą to więc być późne lata dziewięćdziesiąte i początek nowego wieku. Nie wierzę, by w tych latach zajęcia plastyki były prowadzone bez konspektu, bez żadnych ministerialnych zaleceń, by zarzucono wtedy bardzo wartościowy program nauczania sztuk wizualnych w podstawówce. Moi koledzy w tych latach prowadzili zajęcia w szkołach, ich wychowankowie na wystawach prezentowali wysoki poziom prac spontanicznych, pełnych inwencji i tematycznie różnorodnych opartych o nauce o kolorze, formie i istocie plastycznego przekazu. Zastanawia mnie, gdzie jeszcze istnieje szkoła pokazana przez Wiolettę Sobieraj, bo mamy w powieści duże miasto, a nie zakutą wieś, mamy nauczycielkę artystkę, kształconą w tym zawodzie.
I co ona robi? Prowadzi zajęcia oparte na samowolce belferskiej, inicjuje permanentne konkursy, rzuca temat dzieciakom i zajmuje się sobą, słowem, nie robi niczego innego niż to, co myślą o tym przedmiocie jej koleżanki, które uczą przedmiotów szlachetnych, jak język polski, czy niemiecki. Plastyka, traktowana zawsze, jako tzw. „michałek”, który od biedy może poprowadzić i woźna, a z powodzeniem polonistka, nie wyrasta na kartach tej książki na nic większego. Autorka umacnia taki wizerunek z całą bezwzględnością. Prowadzony przez artystkę – idiotkę, malującą po pracy zachody słońca, by dorobić sobie do pensji, pokazuje ten fach i ten przedmiot jako dużą szkodliwość społeczną. Dialog zacytowany tutaj najlepiej o tym świadczy:
„(…)- Chyba nie chcesz porównywać matematyki i polskiego ze sztuką? – spojrzała na mnie lekceważąco Ada.
– Sztuka to bardzo ważny przedmiot, uczą się o kolorach, wielkich malarzach, znają ich życiorysy – broniłam się.
– A znają ich obrazy?
– Nie wszystkie…
– Przecież u ciebie lekcja wygląda tak, że wchodzisz do klasy, rzucasz temat, najczęściej zgodny z ogłoszonym właśnie konkursem, w którym jesteś w jury i masz 45 minut dla siebie, na swoje sprawy.
– Czasem tylko 20 – zasugerowała z wyrzutem Ada – bo drugą część lekcji zajmuje Musiałowa.
– Czy ktoś ci kazał uczyć polskiego – zaczepiłam ją. – Mogłaś zdawać do ASP, jak ja.
– Nie umiem rysować.
– No widzisz, to wcale nie takie proste.
– Ale lekcje są proste i nikogo nie obchodzi, co się na nich dzieje – atakowała Uzda.(…)”
Autorka w porywie chęci opisania środowiska pokoju nauczycielskiego nie lubi właściwie tylko katechetki i nauczycielki od plastyki. Nawet organizacji KONi-a, czyli Komitetu Obrony Nauczycieli przed uczniami, trudno zarzucić jakąś tendencyjność i nielogiczność. Chociaż z założenia ma to być bardzo śmieszne przedsięwzięcie szkolne, to jednak, ponieważ stworzone przez inne nauczycielki – jest sympatyczne.
Rozumiem, że nauczyciele są różni, że tzw. grono jest nieobliczalne i szalone, ale by coś zdiagnozować, musi być jednak jakiś element z życia, jakieś zakotwiczenie w obserwacji. Niczego podobnego tu nie dostrzegam. Nie dziwię się nawet, że absolwentka Akademii Sztuk Pięknych zwraca się do matki ucznia tymi słowy:
„(…)- Wynocha, wyfioczona pindo, mówić w ten sposób możesz do swojego Zenusia czy Kajtusia, a porządnym ludziom należy się szacunek. Jestem nauczycielką i uczciwie pracuję, ale jakoś nie stać mnie na takie perfumy i samochód, ciekawe kogo okradłaś, głupia suko. Zabieraj swój tyłek i zejdź mi z oczu, bo tu mieszkają przyzwoici ludzie, a nie takie kreatury ze wzrokiem przeżartym nienawiścią do ludzi(…)”
W każdym środowisku zawodowym zdarzają się przecież osoby ordynarne, chociaż tu przydarza się to jedynie plastyczce. Nie dziwię się, bo jak napisałam, świat jest pełen różnych anomalii. Natomiast nawarstwienie tzw. przygód szkolnych i pozaszkolnych w stylu „Lesia” Joanny Chmielewskiej fundowanej Zuzannie Musze – Potockiej jest absolutnie niczemu nie służącym, literacko wielce szkodliwym zabiegiem rozrywkowym.
Bo co wnosi akcja plakatowa w lesie, spotkania z policjantami, sceny w telewizji, przelotny romans, czy końcowy pożar? Mnożenie komiksowe tzw. perypetii głównej bohaterki jest zupełnie przypadkowe i jedynie przygodowe, a nie znaczeniowe.
Wybór znaczących momentów z życia bohatera to właśnie jest sztuka. Nie wystarczy ośmieszać go nieprawdopodobnymi zdarzeniami, nawet, jak sam je prowokuje. Zdarzeniami na dodatek właśnie mogącymi zaistnieć wszędzie i zawsze. Wielu niezgułów chodzi po świecie, wiele kretynek uczy w szkole. Nie trzeba jeszcze mnożyć tych bytów na kartkach powieści. Można je czytelnikowi przybliżyć, jeśli stanowią materię do refleksji nad stanem szkolnictwa, nad sytuacją rodziny. Niczego takiego nie dostajemy, bo Zuzanna Mucha- Potocka, jeśli ma jakiś prototyp w rzeczywistości, to został zupełnie przez pisarkę artystycznie niedostrzeżony.
„Aleja Róż”
Druga, zdecydowanie lepsza, właśnie wydana powieść pisana z rozmachem i mająca ambicję połączyć kilka warstw społecznych poprzez wzajemne przenikania ich pracy, sąsiedztwa czy przyjaźni oraz powiązań rodzinnych, stara się pomieścić w sobie wszelkie współczesne absurdy i pokazać ludzi we wzajemnych relacjach z całą autorską szczerością. Jak mówił w wywiadzie z nostalgią Marcin Świetlicki, że marzy mu się umiejętności Dickensa potrafiącego powołać do życia na łamach swojej powieści mnogość pełnokrwistych postaci i zdaje sobie z tego sprawę, że nie jest to łatwe, Jednak Wioletcie Sobieraj wyjątkowo się to udaje i nie można zarzucić tzw. dołom społecznym, np. małżeństwu Heńka i Zosi, braków w opisie zachowań, jak i słownictwie. Podobnie wyniosła rodzina, skupiona wokół Justyny, córki zmarłego Pierwszego Prezesa Tebud SA, jej koleżanki, „bezrobotne zoombie”, czyli świat sytych i bogatych, jest kreślone wprawną ręką, barwnie i żywo. Trudno w powieści, prowadzonej bardzo konsekwentnie i logicznie, gdyż powołane postacie, a jest ich mnóstwo – zawsze odnajdują w niej swoje miejsce, do czegoś służą w narracji, wyjaśniają, dowodzą – doszukać się błędów i potknięć. I ten powieściowy świat, spójny, konsekwentny i trzymający akcję w napięciu spełnia właściwie wymogi czytelnika poszukującego takiej, rozrywkowej literatury.
Pozorny happy end niespodziewanie kończy powieść przeładowaną przemocą, śmiercią i świadczonymi sobie wzajemnie ludzkimi złośliwościami, zdradą i niechęcią, nudą i zaniedbaniem. Brakuje tutaj jednak bezkompromisowości Elfride Jelinek, egzystencjalnego komentarza odautorskiego, mimo, że dostrzegam tu wpływy i feministycznych prądów najnowszej literatury i ambicję ogarnięcia dużego pola obserwacji dla literackich poszukiwań. Jednak proza ta nie wychodzi poza konwencjonalną narrację i opisowość, cały czas dając czytelnikowi bardzo poprawnie literacko przedstawiony obraz jedynie życiowej powierzchni i na niej wzajemnych powiązań na tej samej zawsze płaszczyźnie płytkiego odbioru. Nie sposób jednak nie dostrzec goryczy kończącego powieść przesłania, że wszelkie, oprócz kosmetycznych i chytrych, zmiany naszej polskiej rzeczywistości są niemożliwe:
„ (…) — Zauważył pan zmianę nazwy ulicy? — zagadnęła go, żeby podtrzymać rozmowę.
— Droga pani, sam byłem inicjatorem tej zmiany. Aleja Róż od razu podniesie wartość gruntów i naszych domów. Trzeba myśleć przyszłościowo.(…)”
Jest kilka recenzji w necie z „Latawców”, ale z „Alei Róż” nie ma żadnej. Niestety w tych recenzjach nigdzie nie znalazłem tropów, kiedy rzecz się dzieje. W książce komórek pospolicie używają uczniowie na lekcji plastyki, w ramach awangardowych zajęć, więc komórki są już tanie, muszą to być lata niedawne. I dyrektorka powtarza skargę proboszcza, że dzieci za mało uczęszczają na msze. Więc pewnie rządy Giertycha.
Zirytowały mnie „Latawce”, bo byłam nauczycielką plastyki jak powieściowa nauczycielka Zuzanna i może tę powieść oceniłam niesprawiedliwie z powodu moich bolesnych przeżyć. Dlatego pytam o lata które zainspirowały autorkę do napisania tej historii, być może odległość jest tak duża, że wszelkie analogie są zbyteczne. Jednak powieść, utwór artystyczny powinien być uniwersalny i zawierać elementy stałe. Jak kończyłam moją karierę w szkole podstawowej, byłam jedyną nauczycielką, która nie dostała na koniec roku kwiatów, a wtedy, w roku 81, wszystkie nauczycielki wracały obładowane kwiatami, bo to był jedyny chyba wtedy towar niereglamentowany i kwiatów było w Polsce dostatek. Ukarana byłam totalną antypatią dyrekcji, pokoju nauczycielskiego, uczniów, a uczyłam wszystkie klasy od pierwszej do ósmej, po kilka oddziałów, po czterdziestu uczniów w klasie, szkoła była przepełniona, to była duża szkoła. Nienawidziła mnie woźna, woźny i cała ich wielodzietna rodzina która mieszkała w szkole i dwie sprzątaczki oraz złota rączka, też zaopatrzeniowcy stołówki szkolnej. Dziwię się, że wtedy uszłam z życiem.
Nie wiem, co Pani Wioletta teraz robi, jeśli w dalszym ciągu uczy, to być może nie mogła napisać inaczej. Liczyłam na jakiś totalny donos, a tu żartobliwe smyrganie po powierzchni. Herta Müller podobno po Noblu nie może się doczekać, by dano szkole w której uczyła jej imię, tak jej nienawidzą.
Czekam Rysiu jeszcze z dyskusją na jedna osobę, która też książkę przeczytała. Myślę, że się odezwie i pogadamy jeszcze dzisiaj tutaj.
O ile recenzenta tvn24 irytowało przerysowanie postaci, generalizowanie, uproszczenia, to mnie przeciwnie. Jak się robi donos od środka trzeba rzeczywiście jechać już całkiem po bandzie, nawet kosztem utraty pracy, albo nie ruszać branży wcale.
Znam to środowisko jako uczeń, ale jako uczeń wyjątkowo zainteresowany tym potwornym światkiem i wiem, że jest o wiele gorzej niż to przedstawia autorka Latawców. Chciała Pani, Pani Wioletto uniknąc posądzeń o schematyzm i jenowymiarowość postaci, a właśnie się Pani za to dostało. Trzeba było przesadzić, pójść w groteskę, to by posądzać już nie mogli. Ale generalnie tego typu branżowe donosy od środka są niemile widziane w żadnym środowisku, a “kapusie” likwidowani. Dlatego nie znajdzie Pani w Polsce np u pisarzy ostrych tekstów na to środowisko, nie mówiąc o adwokatach czy lekarzach, bo i tam są pisorze, ale cicho siedzą.
Jest tu kilka spraw , o których parę słów.
Ja należę chyba do ludzi zacofanych kulturalnie, przez to, że nie czytam książek grubych, nudnych i o niczym. Jak już czasami mam jakąś książkę w ręce, to staram się stosować tzw czytanie diagonalne (wg. Lema) Pozwala mi to odrzucić po paru minutach książki, po których przeczytaniu dostałbym rozstroju nerwowego albo choroby żołądka. Dlatego nie mogę brać merytorycznego udziału w tak wielu Pani dyskusjach, bo takiej książki, jak powyższa, czy np. opisanej cegły Pana Dahnela, nie byłbym w stanie przeczytać, a jak już, to przez miesiąc wyrzucałbym sobie stracony czas. Rozumiem jednak, że ktoś to robić powinien i doceniam Pani poświęcenie.
Pewnie z polską powieścią nie jest tak, jak z polskim filmem, od którego także uciekam szerokim łukiem (są wyjątki), bo jednak łatwiej napisać dobrą powieść, niż zrobić dobry film, ale jednak ciężko trafić.
Do szpitala zabrałem Dom dzienny , dom nocny, Tokarczuk, w końcu dość reklamowany, i niestety, wymiękłem po kilkudziesięciu stronach. Po czasie pytam sam siebie – po jakie licho pisać taką powieść? No, dla pieniędzy. A jak nie, to po co? Sam jestem grafomanem. Niektórych zrozumiem. Ale Tokarczuk. Ma możliwości. Podobała mi się jej powieść Ann In w grobowcach świata. Może dlatego też, ze jest zwięzła.
Druga sprawa, to nauczycielki. To zupełnie odrębny gatunek ludzki. Nie wiem, czy tak jest tylko w Polsce, ale polskie nauczycielki rozpoznaje się na odległość bez trudu. Podkreśla to także moja żona, położna oddziałowa, opisując perypetie związane z nauczycielskimi porodami. Szkoda gadać. (Pisząc to, nie wiedziałem, ze i Pani była nauczycielką, ale nie zmieniam , tego co napisałem)
I widziałbym sens napisana powieści o polskiej nauczycielce, ale nie wiem, czy to możliwe. Bo nauczycielka chyba nie napisze, a ktoś z boku będzie miał za małe doświadczenie, nie mówiąc już o wyobraźni, bo polska nauczycielka jest poza wyobraźnią. Proszę źle nie zrozumieć. Ja doceniam i często lubię nauczycielki, np moją szwagierkę, uczącą historii, świetnego pedagoga, wspaniałego opowiadacza historii życia szkoły, które same w sobie każda stanowią materiał na nowelę, chodzi mi o to, ze temat jest trudny, i jak bierze się za niego młoda osoba, bez doświadczenia, to wychodzi to, co wychodzi. A przecież temat aż się prosi o rozwinięcie w powieść. Tylko to trzeba umieć. Pewnie sam bym przeczytał. A teraz sobie odpuszczę. A co do nauczania plastyki, to zawsze był to przedmiot – popychadło., a jak ktoś chciał go traktować poważnie – jak pewnie Pani – to marnie na ty wychodził. Aha, pewnie nie mówiłem tego, ale moja córka też skończyła ASP. Czyta poezję, zaczęła pisać, co potwierdza moją tezę o poetach piszących i czytających.
No i na koniec jeszcze jedna sprawa. Pewnie już o niej wiele razy pisano, ja czytałem o tym problemie w polskim kinie. Mówiło się, a może i mówi, że nie ma książek (jak i filmów), które by rozprawiały się ze współczesnymi, trudnymi, polskimi sprawami i robiły to ciekawie i na poziomie. Pani omawia dwie książki, chyba to próbują czynić i jednej nawet to się udaje. Jak ją znajdę, to poczytam diagonalnie i może nawet kupię.
To pewnie tyle niemerytorycznie. Może innym razem coś napiszę bardziej sensownie.
Pozdrawiam
Autorka przeciwstawia gnuśnemu sklerykalizowanemu środowisku nauczycielskiemu z dyrektorką, która realizuje wytyczne kościoła, nietuzinkową, pełną świeżych i twórczych pomysłów nauczycielkę. I to jest błąd, taki idealizm nie ma najmniejszych szans w takiej instytucji jak szkoła.
Tak jak Michnik pomylił się walcząc o socjalizm z ludzką twarzą, tak myli się każdy komu wydaje się, że reforma szkoły jest możliwa. Tyle tylko, że na tej pomyłce całkiem dobrze wyszedł, zresztą nie tylko on.
Szkołę można tylko zlikwidować, tak jak socjalizm. I wprowadzić system bonów edukacyjnych, jak postulował to w latach siedemdziesiątych Ivan Illich. (zainteresowanym służę lekturą)
I taka powinna być teza książki.
Likwidacja szkoły. I to z takim hukiem jak to było w filmie Lindsay’a Andersona “If”.
Ivan Illich to żaden ruski, tylko Austriak, a jego “Społeczeństwo bez szkoły” wydane raz jeden w 76 jest praktycznie nie do dostania. Ale ja mam.
Zuzanna Mucha Potocka pracuje w szkole już 15 lat. Mówi o tym w wywiadzie w szpitalu. więc przeszła chyba wszystkie reformy i Twoje Ewo doświadczenia powinny być jej też bliskie.
No, nie wiedziałem, nie doczytałem do końca, ale jeśli ona tam tyle wytrzymała i przeforsowała swoje opcje edukacyjne to to jest kłamstwo, albo jej “nowatorskie” metody były pozorowane i nikomu tak naprawdę nie zagrażały.
Z takich środowisk wylatuje się migiem, jeśli się nie dopasuje do ogólnego marazmu i posłuszeństwa. Selekcja negatywna działa tam nieprzerwanie, bo jest istotą środowisk opartych na administracyjnej podległości. Gadanie o tzw fajnych nauczycielach to zwykły resentyment, a w wersji ordynarnej pierdzielenie.
Ciekawe czy się Pani Wioletta odezwie?
Pragnęłabym, by to była dyskusja nie o szkole, a o utworze Wioletty Sobieraj, która akurat wybrała dla swojej bohaterki szkołę, jako tło jej działań powieściowych, ale mogło to przecież być inne środowisko.
W następnej powieści Wioletty Sobieraj, w „Alei Róż” mamy bardzo różne zawody: lekarza, właścicielkę galerii, czyli tzw.: galernika, żonę zawiadującą willą, czyli też w pewnym sensie zawód, sprzątaczkę, ogrodnika, mnóstwo postaci o bardzo zróżnicowanych profesjach. Więc szkoła jest tylko epizodem artystycznym w twórczości pisarki.
Popełniacie ten sam błąd jak ci, co sądzą, że plastyka polega na malowaniu w szkole portretów, karykatur, albo ilustrowaniu słowa „sukces”. To jest niedopuszczalne w nauce tego przedmiotu. Nikt, kto skończył Akademię Sztuk Pięknych nie popełni nigdy takiego błędu. Stąd moje zarzuty odnośnie nieprawdziwości tej postaci. Dr House działa niekonwencjonalnie, ale nie można mu zarzucić ewidentnych błędów medycznych wynikających z jego niewiedzy i kwestionujących ukończenie studiów medycznych. Natomiast magister sztuki, Zuzanna Potocka Mucha zachowuje się tak, jakby realizowała jedynie domniemanie, a nie faktyczne nauczanie. Program podstawówki obejmuje bardzo dobrze napisany program z historii sztuki i działań plastycznych polegający – zależnie od poziomu nauczania – doskonałe lekcje uwalniania ekspresji ucznia, uwrażliwiania, otwierania na poziomie emocjonalnym, a nie estetycznym. Ale nie w ten sposób jak opisuje to autorka. Żadna plastyczka tak nie będzie uczyła. Nie mogłaby ukończyć uczelni. Nie mogą być zajęcia polegające na realizacji tematu, typu „wspomnienie z wakacji”, czy „portret”. Tak nie wolno uczyć. Polonistka przecież nie idzie do ośmioletniego dziecka i nie mówi: napisz powieść obyczajową, napisz opowiadanie miłosne. Uczy ortografii, uczy składania zdań. Podobnie w plastyce: uczy się języka wizualnego. Od realizacji tematów, konkursów, są kółka plastyczne, na które chodzą tylko dzieci utalentowane. Natomiast nauka języka wizualnego polega bardziej na odbiorze sztuki i zapobiega właśnie takim stereotypowym wyobrażeniom i pogardzie dla tego przedmiotu.
Na każdą dużą klasę, a jak pisałam, takie miałam, przeważnie trzy osoby były utalentowane. Reszta nie przejawiała ani zainteresowania, ani nie posiadała talentu. Ale warto było na te kilka osób zwracać uwagę i je ocalać.
To akurat jest dobrze zauważone w powieści: dyrekcja zwraca uwagę jedynie na punktualność, na zewnętrzny witerunek szkoły, na to, by być w porządku i podlizać się rządzącym siłom w mieście, tu akurat jest Kościół. Jak uczyłam, to dyrektorka była żoną oficera i wybuchł stan wojenny, więc miała jeszcze inną lojalność. Ale to jest w sumie bez znaczenia, ten mechanizm jest w książce dobrze pokazany. Natomiast, jeśli Rysiek pisze, że 15 lat, to akurat przeoczyłam czytając, to większość nauczycielek jest tam też wieloletnich. A jak nauczyciel zacznie uczyć, to już uczy tak samo do emerytury i jeśli są jakieś reformy, to on je tylko modyfikuje w swoim systemie, natomiast sam system pozostaje niezniszczalny. Dlatego Przechodniu słusznie piszesz o likwidacji szkoły, bo inaczej się nie da. Wszystko i tak będzie pozorne.
Oczekiwałam, że Pani Wioletta bardziej przykopie właśnie nauczycielkom z polskiego, historii i geografii, a nie katechetce. Kiedy religia była w kościele, bazowałam jedynie na wiedzy biblijnej dzieci, by cokolwiek dzieciom z historii sztuki uświadomić. Od klasy pierwszej do ósmej prawie nikt nie wiedział, kto to jest Mickiewicz, na jakim kontynencie leży Grecja, z historii Polski, ani z powszechnej, nie wiedziano dosłownie nic. Jak chodziłam po tych nauczycielach w pokoju nauczycielskim i prosiłam je, a to były same kobiety – mieliśmy tylko jednego mężczyznę pracującego w tym zawodzie – by mi powiedziały, kiedy przerabiają epoki historyczne, bym zsynchronizowała swoje lekcje – były obrażone moją bezczelnością, że ja, taki nieważny w szkole człowiek, ośmielam się ingerować w ich pracę!
W pokoju nauczycielskim panowało zresztą zjawisko fali, a to, że jako jedyna osoba niepaląca ośmieliłam się nie palić tam, gdzie codziennie ktoś „rzucał palenie” i nie miałam nadwagi, to mnie zupełnie dyskwalifikowało.
Szkoła widziana od wewnątrz jest czymś straszniejszym od tej, która nas budzi po nocach w sennym koszmarze z dzieciństwa. Dlatego żartobliwość „Latawców” tak mnie rozdrażniła. Szkoda wielka, bo byłaby to dobra powieść rozrachunkowa na miarę Bernharda. Wioletta Sobieraj ma świetnie opanowany warsztat pisarski. Mogłabym o niej napisać to, co Gombrowicz napisał o pisarstwie Dołęgi-Mostowicza przed wojną.
Niestety, nikt nie przeczytał książki z wyjątkiem Ciebie, ale i autorka nie bardzo wie o czym pisze, pisząc stereotypowo o nauczycielce plastyki. O ile wiem nie uczy tego przedmiotu. Jak widać pisarze też nie zadają sobie trudu merytorycznego przygotowania się do podejmowanego tematu, podobnie jak polscy aktorzy, którzy uważają, że cokolwiek by grali to wystarczy by zagrali siebie, a rola wyjdzie znakomicie.
To co piszesz jest najpoważniejszym zarzutem, który właściwie tę dyskusję zamyka, jeśli główna bohaterka jest nieprawdziwa, w której skonstruowanie autorka najbardziej się nabiedziła, to co można sądzić o reszcie?
No, ale jeśli jednak są nauczycielki po akademii, które każą dzieciom malować bitwę pod Grunwaldem? Czu uważasz, że to jest niemożliwe, bo taka osoba nie skończyłaby ASP?
W jakimś miejscu powieści bohaterka dowiaduje się od koleżanki, choć powinna to sama wiedzieć mając przygotowanie dydaktyczne, że znaczący odsetek uczniów to dyslektycy – nieumiejący czytać, nieumiejący pisać, dyskalkulicy – nieumiejący liczyć, a jednak mimo takiego upośledzenia współczesny system edukacyjny zapewnia im kariery we wszystkich zawodach, co ze zgrozą konstatuje Zuzanna.
Nie jest zatem możliwe, aby i ona cierpiała na podobną przypadłość, która uniemożliwiła jej właściwe przyswojenie materiału na studiach?
Skręcając na szkołę nie miałem zamiaru zmieniać tematu, jednak jeśli mamy do czynienia z książką o współczesnej szkole liczyłem na radykalną i merytoryczną krytykę tej instytucji i jakieś konstruktywne przesłanie. Właśnie chodzi mi o taką zmianę systemu edukacji żeby uczeń nie był zdany na łaskę losu. Żeby jednemu nie trafiał się sadysta, kretyn, a drugiemu człowiek na poziomie. Każdy powinien mieć takie same szanse niezależne od kaprysów losu (pieniędzy, lokalizacji, pochodzenia) a obecny system nigdy nie stworzy równych szans. Dlatego nie ma sensu szermierka na nauczycieli jakich się miało.
W przekonaniu p. Sobieraj jej bohaterka jest nośnikiem wartości pozytywnych, a okazuje się, że tak wcale nie jest. Jak widać można być szalenie zaangażowanym, ideowym, można mieć całe życie przekonanie, że czyni się dobro, a być zwykłym szkodnikiem.
Ja też przeczytałem, i to nawet dwa razy. Wioletta Sobieraj nie przedstawia pozytywnie swojej głównej bohaterki. Jej nie lubi i to Ewa tu napisała i ja też to czytając, tak odczułem. Jako absolwentka Łódzkiego Uniwersytetu, jak czytam CV, może być jedną z przestawionych polonistek w tej powieści, osób mimo wszystko rozsądnych. Jeśli szkoła by miła być przedstawiona w krzywym zwierciadle, to oprócz księdza Adama, pederasty lubiącego tylko młode ciała chłopców, to raczej reszta towarzystwa zachowuje się prawidłowo i poprawnie. Sprzeciw pomysłowi artystki Zuzanny, wymagającej, by jej koleżanki nauczycielki występowały na scenie szkoły w roli krasnoludków, uzasadniony. Zdrowym rozsądkiem oznacza się też sprzątaczka Musiałowa. Osobowością psychopatyczną jest jedynie Zuzanna Mucha-Potocka, która dlatego, że dostaje za, i mimo ekscesów, nagrody, podkreśla paranoję systemu, a nie pracujących w szkole ludzi.
Sorry Rysiek. Jesteś tak blisko bloga, że nie brałem Cię pod uwagę. Mamy więc dwóch i pół czytelników, bo ja dojechałem do połowy tylko. No, może trochę dalej.
Jestem autorką „Latawców” i chciałabym włączyć się do dyskusji. Również uważam, że szkoła to doskonały i potrzebny temat powieściowy. W niej jak w soczewce skupia się wiele problemów dotyczących naszego społeczeństwa. Szkoła stanowi doskonałą bazę obserwacyjną i laboratorium doświadczalne i z tego powodu pokusiłam się o napisanie takiej powieści, która dla mnie, nie ukrywam, była rodzajem terapii. A przecież, kto zna ją lepiej od nauczycieli. Dodam w tym miejscu, że różni czytelnicy czuli się obrażeni moją książką, i dziennikarze, i policjanci, i dyslektycy, a najbardziej chyba po prostu mężczyźni, natomiast sami nauczyciele często mówili i pisali niej bardzo dobrze. Otóż o szkole co nieco wiem, chociażby dlatego, że pracuję w różnych szkołach nieprzerwanie od 20 lat, a do tego sama jestem rodzicem i nie podoba mi się, dokąd zmierza ta instytucja targana kolejnymi nie przystającymi do rzeczywistości reformami, które sukcesywnie obniżają poziom oświaty pod szczytnymi hasłami, udowadniając na papierze, że jest coraz lepiej. Bohaterka „Latawców” nie jest świetlaną postacią. W moim założeniu miała być osobą, która w gruncie rzeczy chętnie realizuje wszelkie głupawe zalecenia, podąża z duchem czasu, zawsze jest „za” i co z tego wychodzi? Pani Ewo, to nieważne, jak według Pani w szkole powinno być. Między tym, jak powinno być, a jak jest, istnieje przepaść, i to nie dotyczy jedynie szkoły. Proszę zauważyć, żepoprawność polityczna, rozumiana bardzo szeroko, zamyka ludziom usta, a bezmyślnym daje złudzenia ładu i porządku, a przecież wystarczy mieć jakiś problem i podjąć próbę rozwiązania go przy pomocy powołanej do tego państwowej instytucji, i wtedy zaczyna się jazda! Pobożne życzenia idealistów, często teoretyków, przegrywają z bzdurną rzeczywistością, w której rządzą pozory. I ten świat pozorów, zakłamania stał się celem mojego satyrycznego ataku, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że życie może znacznie przerastać moją pomysłowość w tym zakresie. Z drugiej strony w dostępnych recenzjach młodzi ludzie zarzucali mi, że przecież nie jest u nas aż tak źle, jak ja piszę. Oczywiście, każdy odczytuje moją książkę poprzez pryzmat własnych doświadczeń. To, że moja bohaterka jest nauczycielką plastyki, wydaje mi się mniej ważne, od tego, w jaki sposób krząta się wokół swojej karierki, jak ignoruje swoje obowiązki, udając sierotkę Marysię, która jednak doskonale wie, z której strony wieje wiatr. Absolutnie fascynują mnie takie osoby, z pozoru nieporadne, chodzące z głową w chmurach (och! ci artyści – mówią życzliwi, wspaniałomyślnie wybaczając im spóźnienia, niekompetencję, zwykłe lenistwo wreszcie – myślę, że każdy na swojej drodze kogoś takiego miał lub będzie miał okazję spotkać i w zasadzie nie dotyczy to jedyni nauczycieli i do tego plastyki), którzy są jednocześnie mistrzami autolansjerki. To tyle na dzisiaj, po 10 godzinach w szkole (lekcje, zebrania), co zadawałoby kłam, że nauczyciele nic nie robią. W tym zawodzie, jak w każdym innym, pracują bardzo różne osoby. Sama piszę gdzieś w „Latawcach”, że średnio w karierze uczniowskiej jest szansa natknąć się na kilku dobrych czy świetnych pedagogów. I jeszcze jedno – szkoła w „Latawcach” nie była moim głównym celem, i rzeczywiście nie znajdą w nich Państwo pogłębionej analizy stanu oświaty, „Latawce” to raczej pretekst do próby analizy naszej polskiej mentalności, co w jakimś sensie ma swoją kontunuację w „Alei Róż”, która już wkrótce będzie również dostępna w postaci elektronicznej – do ściągnięcia dla każdego, za darmo.
Pani Wioletto, bardzo się cieszę, że odwiedziła Pani mój blog, ale jak Pani pisze, że jest po 10 godzinach pracy, to ja nie mam sumienia tu Pani wypytywać i przedłużać Pani wizyty. Może przeniesiemy dyskusję na jutro?
Uważam, że cenne jest to, co Pani napisała, że postać Zuzanny to ilustracja mechanizmu panującego w polskiej instytucji. Tu jest szkoła, ale mogła to być uczelnia wyższa, czy zakład pracy. Wtedy nieważne jest, kim jest główna bohaterka, ważny jest ten mechanizm. Ja jednak wolałabym powieść na zasadzie westernu, jeden sprawiedliwy, reszta konformistyczna, karierowiczowska, leniwa i pozorancka. I takie widzę w szkole proporcje. Natomiast Pani zrobiła coś odwrotnego, naprawdę, na tle upiornej artystki Zuzanny, reszta nie wygląda źle. Ona jest kozłem ofiarnym, ofiarą złych ustaw, systemu. Według mnie tak nie jest. Nie zgadzam się z taką tezą.
I jeszcze o programach. Ja jestem z rodziny inżynierskiej i moja droga do egzaminu na ASP, nawet do liceum plastycznego nie była łatwa, bo mnie całą podstawówkę uczyła pani od polskiego. I jak ja zobaczyłam te wspaniałe programy jakie ja miałam fundować dzieciom, rozpisane na klasy, na lekcje, to proszę uwierzyć, ja byłam tym zachwycona. Naprawdę, to nie ustawy, to ludzie. Ja musiałam odejść ze szkoły, bo musiałam wybrać, albo siebie, albo szkołę. Nikt mnie nie zwolnił, bardzo chcieli, bym uczyła dalej. Wybrałam siebie. Uczyłam tylko jeden rok szkolny.
A w „Alei Róż” nie ma ani jednej postaci pozytywnej, bo nawet Zosia, która pozwala tak traktować swoje dziecko przez Henia, jest zła. Ale nie wiem, czy w tej powieści jest, jak Pani mówi, diagnoza naszej rzeczywistości. Uważam, że w „Latawcach” jednak bardziej. „Latawce” są mimo wszystko bardziej „zaangażowane”, „Aleja Róż” komercyjna, rozrywkowa.
Proszę mnie przekonać, gdzie jest krytyka Polski, bo ja na blog wybieram książki wartościowe, Grocholi nie dotykam, a nie odmawiam jej przecież skuteczności. A jak jest w „Alei”, nowe cycki robi się już na całym świecie kobietom, które mają pieniądze. A Pani bohaterki mają.
Nied wiem, czy literatura powinna ilustrować problemy i mechanizmy. Mam poważne wątpliwości. Ja tego rodzaju literatury unikam.
Czy w „Alei Róż” wszyscy są źli? Myślę, że nie. Bohaterowie są po prostu ludźmi. W Zośce przecież pod wpływem korzystnego dla niej zbiegu okoliczności dokonuje się ważna przemiana – śmierć jednej bohaterki staje się szansą dla drugiej. Zośka, jej mąż i córka tworzą rodzinę patologiczną i wydaje się, że to sprawa dziedziczna.Nie chciałabym się tu rozpisywać, bo o wszystkim napisałam najpierw w powieści, a potem wyspowiadałam się w wywiadzie, który można przeczytać na stronie http://www.alejaroz-powiesc.blogspot.com
Co do tego, czy moje książki to literatura „rozrywkowa” – i tak, i nie. Owszem, zawierają dużą dawkę humoru, ale nie jest to zabawa dla zabawy. Są to przede wszystkim powieści satyryczne, w których to i owo ośmieszam, więc muszę liczyć się z tym, że nie wszystkim się spodobają, bo kompleks polski polega między innymi na tym, że oficjalnie posiadamy tylko zalety, które z czasem stają się elementem naszej najgłębszej i niewzruszonej wiary. Można się ześwinić, zresztą często w atmosferze cichego przyzwolenia, ale prawdziwą świnią jest dopiero ten, kto bezczelnie będzie nazywał rzeczy po imieniu. Wiele zarzutów pod moim adresem wynika po prostu z niezrozumienia, czym jest satyra, dlatego pozwolę sobie przytoczyć fragment definicji ze słownika terminów literackich: Wypowiedź satyryczna wyraża krytyczny stosunek autora do określonych zjawisk życia, wyrasta z poczucia niestosowności, szkodliwości czy absurdalności pewnych sytuacji; nie proponuje jednak żadnych rozwiązań pozytywnych, wzorów lub ideałów, jej naturalnym żywiołem jest ośmieszająca negacja. I rzeczywiście, jeżeli ktoś nie lubi powieści satyrycznych, przeszkadza mu humor, ironia, nierzadko sarkazm i groteska, oraz przeszkadza mu to, że są warsztatowo sprawnie napisane, tak że nie pozostawiają czytelnikowi czasu na nudę, to lepiej niech nie sięga ani po „Latawce”, ani po „Aleję Róż”, ja, na przykład, nie lubię literatury fantasy, więc zwyczajnie jej nie czytam. Ukłony dla Gospodyni bloga, Pani Ewy, i jej stałych Czytelników.
> WS
Ja wątpię czy literatura w ogóle coś POWINNA. Chociaż nie, jedną rzecz POWINNA na pewno – być maksymalnie tak dobra, jak tylko autor jest w stanie ją uczynić.
> Ewa
Niestety nie czytałem książek Wioletty Sobieraj(pozdrawiam Pani Wioletto!), ale jeśli chodzi o szkołę, zastanawiam się czy czytałaś może powieść Piotra Zaremby “Romans licealny”. Bardzo byłbym ciekaw Twojej opinii na jej temat.
Dziękuję za podsumowanie dyskusji – ja mam inny pogląd i od 10 lat na tym blogu próbuję go prezentować.
Dziękuję autorce „Latawców” i „Alei Róż” za dwukrotne odwiedzenie mojego bloga. Nie ma on intencji ani promowania książek, ani zwalczania, jest powołany do polemiki. Ale trudno, stało się to, co się stało.
Serdecznie dziękuję i życzę dalszych sukcesów.
Nie Marcinie, nie czytałam, jakbym czytała, to pewnie już by to było na blogu. Mam do wakacji jeszcze tyle książek do prezentowania tutaj, więc nawet nie patrzę, czy jest w naszej bibliotece. Ale zapamiętam, skoro polecasz. Mam nadzieję, że najazd komentatorów na Twój blog ustał. Od przybytku głowa boli.
Lepiej pisz opowiadania i nie odpowiadaj na te głupie komentarze, bo pięknie piszesz.
Nie wiem czy aż polecam, po prostu podsuwam jako propozycję. Mnie osobiście “Romans licealny” się podobał. Choć może nie jest to przesadnie ambitna lektura, ale za to kawałek niezłej obyczajówki bez zbytniego udziwniania. Czegoś takiego w naszej literaturze jest mało.
Tak, fala uderzeniowa na blogu rzeczywiście opada. Chyba rzeczywiście lepiej pisać opowiadania. Trochę mi bokiem wychodzi ta publicystyka.