Żeby nie powtarzać pewnych spraw niepotrzebnie, nawiążę do wypowiedzi Jacka Dehnela o tomiku Kobierskiego, bardzo swego czasu głośnego i nagradzanego. Dehnel w sieciowym „Trzecim felietonie nocnym: Noc, która czeka na każdego z nas” z 20 lutego 2009 silnie podkreśla jedność przedstawionego tam doświadczenia śmierci z ludzką wspólnotą, powołuje się na Donne’a, na Larkina, którzy podobnie próbowali jednostkowe cierpienie przekuć na uniwersum ludzkiego losu. Przytacza małość znaczeń słów wersów, okruchy pamięci, zapachy, z których buduje tę większą całość.
Tak, zgadzam się, jesteśmy na tym globie jednością, ani jedna kropla wody jeszcze nie umknęła z jej powierzchni, nic nie zniknęło, nie zginęło i ulegamy cały czas procesowi przetwarzania i metamorfozom materii. Jak natomiast jest z tym Duchem, jak on w nas krąży nie wiadomo wciąż, bo poeci zamiast dążyć do wyjaśnienia i zbliżać się do jakichś wspólnych konkluzji, rzeczy w nowym milenium nie tylko nie przybliżają nam, czytelnikom, ale jest przeciwne, o wiele lepiej czujemy się w dalszym ciągu w akordach Mozarta, Berlioza, Verdiego, natomiast wersy pisane przez Kobierskiego zaledwie na jednej nucie, nie wstrząsają.
Przede wszystkim błędem tych, którzy tylko nazwą nawiązują do tematów wielkich i ostatecznych, jest opisowość i buchalteria. Słowo słowu nie równe. Nie zawsze znaczy tyle samo, co poszukane przez osobę o większej duchowości.
Tomik Kobierskiego przypomina stypę, gdzie zbierają się żałobnicy, osoby różnorakie przecież, i te, które zmarłego za życia nie znosiły z całego serca, nie rozumiały go, ale przyszły oddać mu ostanie pożegnalne spojrzenie, bo tak wypada. Na tej stypie jest też syn, który w odróżnieniu od nich to przeżywa, ale przeżywa inaczej. Cierpi, bo to był jego ojciec, bo każdy ma prawo do swojego ojca, bo ojciec to poniekąd własność każdego z nas i kimkolwiek byłby ojciec, bandytą czy świętym, to jednak syn nie wartościuje, kim był ten człowiek osobny.
Bo śmierć to osobność, to największa osobność ze wszystkich konfiguracji współistnień ludzkich, nie ma większej. I człowiek umiera kompletnie sam, umiera tak jak umierał Chrystus na krzyżu opuszczony przez Ojca. I pozostaje syn z tą osobnością, z tym złudzeniem powinowactwa i dopiero w momencie śmierci zdaje sobie sprawę z tej totalnej osobności. Nikt z żałobników nie może wcielić się w jego rolę, ponieważ to rola szczególna i niepowtarzalna. I tak właśnie napisał Kobierski swój tomik: napisał o poszukiwaniu ojca w sobie, o podróży chybionej, bo przecież Śmierć jest granicą i śmierć nazywa rzeczy dotyczące zmarłego, pozostawione tu na ziemi, już inaczej. Syn nigdy już nie spotka ojca, bo ta jakość, którą tu zostawia, jest zupełnie czymś innym, niż to, co było przed tą graniczną linią oddzielającą martwego od żywego. I teraz czytelnik, który jednak nie odnajduje w wierszach tego, co odnalazł w nim poeta Jacek Dehnel, zastanawia się, na ile śmieć bohatera tych wierszy, ojca, jest nam wspólna. Na ile doświadczenie, z którym się zetknęli, bądź ich czeka, w nich rezonuje.
Radosław Kobierski napisał 35 wierszy harmonijnie, płynnie i melodyjnie, tak, jak się opisuje pewne stany medytacji. Ta “terapeutyczność” wierszy dla Jacka Dehnela jest niepoetyczna. Myślę, że gdyby były terapeutyczne, gdyby Kobierski spotkał się w tych wierszach z ojcem tak, jak polecają psychoterapeuci, że jak nie wygarnąłeś swojemu ojcu za życia, to napisz to wszystko na karteczce, pójdź na cmentarz i mu to wszystko przeczytaj nad grobem, wiersze spełniłyby tę rolę terapeutyczną, co przecież nie jest bez wartości, jak to Jacek Dehnel lekceważąco ocenia. Kobierski nie potraktował śmierci terapeutycznie. Jako poeta, śmierć polukrował i wstawił ojca do trumny w poetyckim makijażu po odpowiednich zabiegach kosmetycznych, by zwłoki żałobników nie przestraszyły. Wybrał z katalogu modnych form przedstawiania śmierci styl soft.
Nikt nie chce, jak to mówi ludowe przysłowie, „by go koza wysrała na kamieniu”. Chcemy mieć zacnych antenatów, nie chcemy być znajdami i podciepami. Śmierci nie należy bezcześcić, nie należy pastwić się barbarzyńsko nad zmarłymi i obowiązek Antygony nas w dalszym ciągu po wiekach obowiązuje.
Ale poezja to nazywanie nienazywalnego. To wielki kosmiczny wysiłek odszukania zgubionego klucza do sensu. I jeśli hermetyzm poezji nie ma sensu, to nie jest to hermetyzm. Jeśli poezja nie jest hermetyczna, nie jest poezją. Język poetycki, który nie ma sensu w nawrotach do koturnowości wieków, w których powstawały wszelkie requiem i lacrimosy – ten patetyczny tytuł jest jedynie szczątkową ironią – jednak nie można tematu przegadać dzisiejszym startym przez media językiem. Letniość, zrównoważenie i bezpośredniość wierszy „Lacrimosy” Kobierskiego nie świadczy o tym, że czytelnik jest za słaby, by ich wielkość odebrał, lub zbyt mało wrażliwy, by się przejął. Nieprawda. To głos Kobierskiego jest za słaby na to poetyckie wyzwanie, ponieważ używa słów, których albo jeszcze nie odnalazł, albo jego pokoleniu ich odnalezienie nie jest dane.
Może zrobią to dopiero następcy, jeśli krytyka polskiej poezji współczesnej będzie na tyle odważna, by nie kłamać.
Trudno tu cokolwiek dodać. Mimo że Lacrimosa nawiązuje do wielkiej muzyki i niby brzmi, to nie brzmi. Nie wiadomo, to jest tajemnica państwowa dlaczego tylu rodaków koniecznie chce pisać wierszem. To być może byłyby fragmenty niezłej prozy poetyckiej; albo niechby były wiersze – ale niekoniecznie wyciosane tercyny.
A temat… za dużo w tym tygodniu żałoby żeby mówić o śmierci i jej ujęciach.
Bardzo prawdziwa jest kończąca tom refleksja:
“I nie ma żadnych snów czy znaków
Właśnie dlatego, że nie dałbym rady
Ich unieść (nic nie zmieniając w swoim życiu).”
To jest brak siły żeby unieść Słowo jako znak wiary, dlatego pozostają znaki poetyckie – słowa.
W kulturze europejskiej wszystkie słowa osadzone są w kontekście Słowa i pozostają z nim w relacji. Poezja jest mityczna albo apokryficzna, a właściwie jest przechodzeniem, przenikaniem jednego z drugim, podobnie jak ten historyczny pasaż: starożytność-chrześcijaństwo. Lacrimosa to próba skonstruowania mitu ojca, która kończy się spojrzeniem w stronę Ojca. I ta pointa wydaje mi się o tyle ważna że nie powiela tego: niebo jest puste, nie jest cytatem wskazującym na brak Boga, tylko wypowiedzianą własnym głosem słabością człowieka.
Śmierć nie ma najmniejszego sensu bez względu na to jakie odda się jej honory w postaci tomów poetyckich czy hymnów narodowych. Śmierć to jest dramat, upokorzenie i to zawołanie: Czemuś mnie opuścił! A cała reszta to mycie zwłok, organizacja pochówku, kwestie techniczne, finansowe, symboliczne. Życie ma sens, ewentualnie zmartwychwstanie, nie śmierć.
Nie wiem, czy poeta Kobierski jest osobą, która wierzy w Zmartwychwstanie. Nie dostałam na to odpowiedzi i to nie jest chyba potrzebne. Ta poezja nie jest religijna, tak, jaką jest przywołany przez Dehnela John Donne. A po nim, dodałabym, Brodski. Nie jest też ateistyczna, bo Kobierski słusznie robi, że przywołuje, odczynia, tak jak piszesz, buduje mit. Nie trzeba jednak być osobą religijną, by pisać poezję religijną, ten paradoks można prześledzić na poezji Rilkego, który nie był chrześcijański, Nietzsche spustoszył w nim wszelkie zakotwiczenia. Czerpał z buddyzmu, z islamu, z Egiptu, to taka mieszanka dała te monstrualne Anioły, a nie chrześcijaństwo.
Ale tu cały czas chodzi o wagę. I nie o Słowo, które było na początku, ale o słowo poetyckie. Nie mam pojęcia jak to się robi by słowa zaczęły brzęczeć jak prawdziwa złota moneta kuta, a nie banknot papierowy. Popełniłam tylko jeden wiersz o ojcu jak był jeszcze w szpitalu i żył. 12 godzinnej agonii mojego ojca nie odważyłam się zamknąć w żadnym wierszu. Za Cwietajewą, uważam, że poezja to Życie. Śmierć w poezji musiała by być Życiem, a nie anemią.
Wartością tego tomiku wierszy jest właśnie to, że w 35 wierszach umiejscawia Kobierski swojego ojca na ziemi i cały czas o tym mówi. Idzie jego tropami. Wiersz „Nikifor na moście” mówi chyba o tym, jak ojciec leczył się w sanatorium w Krynicy. Więc „Lacrimosa” nie jest o śmierci, poeta poszukuje ojca żywego, odtwarza go, to jest taki proces poszlakowy, taka rekonstrukcja. Sęk w tym że, jak pisze Jaromir, to wszystko jest takie minorowe. Bo przecież idąc tym tropem, to tylko się cieszyć, że odnajduje. Tak, jak napisała Ewa, gdyby był podciepem, lub z banku spermy, inaczej by poetycko zaśpiewał.
nie no, Pan Jacek to wyjaśnia. W wierszu „Nikifor na moście” nie chodzi o ojca podmiotu lirycznego, a o Nikifora. Przenikają się te obrazki, by zaświadczyć, ze jesteśmy jedną, wspólną rodziną.
Temat śmierci można wziąć na warsztat tylko z dystansu; jak się przeżywa ból to się go raczej nie opisuje, i nie da się komponować. Mszę odprawia ksiądz i organista, nie żałobnik.
Ten tom jest z dystansu, poprawnie napisany. Śmierć niepoprawna jest, to się nie chce w nim zmieścić. Taki krajobraz po śmierci. Ale też jakby martwy; półmartwy artystycznie. Wszystko przez te tercyny, i Mozarta. Nie takie rejestry.
Faktycznie, podmiot liryczny przegląda papiery po ojcu, czyta listy, pocztówki patrzy na zdjęcia. Odtwarza historię ojca, próbuje ją odtworzyć, ale nie dla niego, ale dla siebie.
Nie wiem, jaka powinna być muzyka tych wierszy, bo one mi się też czytają bardzo gładko i płynnie. Niczego nie czytałam więcej Radosława Kobierskiego, ale podejrzewam, że taki beznamiętny ton poezji jest jego stylem.
Być może, że kluczem do tego typu kontemplacji żałobniczych byłaby poezja Celana. Coś bardziej nowoczesnego. Bo nawet jak się przeżywa po chrześcijańsku, to jednak poeta jest intelektualistą i nie może być tylko barankiem bożym. Chyba, że jest poetą ludowym.
Najprawdopodobniej błąd jest w tym, co napisał Jaromir. W formie. By się czytelnik przejął, musiałby być jakiś nokaut na poziomie zestawu słów, a tak mamy wszystko na pół gwizdka. I raczej bólu zęba. Chyba, że chodzi o śmierć pożądaną. Podobno każdy chłopiec chce zabić podświadomie swojego ojca. Wiadomo, co Kafka na swojego starego powypisywał.
Czytałam tylko prozę, „Wiek rębny” i „Harar”. Napisałam o tym na blogu Marka Trojanowskiego. Bardzo się bałam, bo autor mieszka niedaleko mnie.
Nie wiem czy Celana. To w końcu tu jest doświadczenie jednostkowe i nie tak przerażające jak ludobójstwo.
Trzeba znać niemiecki, by zrozumieć, o co Celanowi chodziło w jego pretensji. To wiersze sytuacyjne, opisują pewne całkiem obojętne krajobrazy, kwiatuszki, by nagle przywalić stwierdzeniem, że śmierć jest Mistrzem z Niemiec. Ale jesteśmy w Polsce, w czasach pokoju i dla nas są to rzeczy niepojęte, bo nikogo nie można obwiniać, ani nikomu bluźnić, bo wiara w Boga jest przecież letnia. Celan stosował podobno dysonanse i celowe fałsze. Rozbijał język i konstruował nowe znaczenia. Być może, że poezję zabija nuda.
W wierszu Kobierskiego „Pozwolić człowiekowi umrzeć” jest taka pretensja:
„(…)Nie wiem. Wybrałeś mnie,
Żebym świadczył, czy bym pokutował?
Skąd wiedziałeś, że to jedno i to samo?(…)”
Przerabianie żałoby przez syna nie jest rzeczą przyjemną, ani zasłużoną. To jest takie hiobowe, jednak bez nadziei.
„Wędrowiec w morzu mgły” ma bardzo wyraźna pointę. Kochankowie z obrazu Caspara Davida Friedricha dzięki biograficznej retrospekcji scalają się na „my”, by, kontynuując dalsze losy autora obrazu, na „ja”. Śmierć jest powrotem do stanu wyjściowego i w pewnym sensie losem artysty. Nie wyobrażam sobie twórczości poetyckiej zespołowej. Stąd jest coś lubieżnego i egoistycznego w śmierci, którą całkiem słusznie autor pokazuje jako nie ubytek, ale nadmiar. Nagle w życiu podmiotu lirycznego, czyli syna, pojawia się kotłowanina myśli, których by pewnie nie doświadczył. Np. wyobrażenie, co będzie, jak będzie miał tyle lat, co ojciec w chwili śmierci („Anno Domini 2050”). Albo co by było gdyby, odnośnie jego poczęcia ( „Ślub odbył się za szybko jak na ówczesne obyczaje”).
Mój niedosyt dotyczy bardziej jądra tego tomiku. Bo niby to jest scalone, a jednak rozbite na 35 wierszy.
Stąd może brak jest żarliwości tej liryce, ponieważ, jak pisałam w notce, jest to jednak taka wyliczanka rozbita na 35 obrazków. Tu podmiot liryczny przykrywa w nocy córkę i żonę kołdrą, patrząc na to okiem gospodarza, tu skoczy sobie w dzieciństwo, by zjeść lody na patyku, tam wykona kilka ruchów kopulacyjnych na różne sposoby. W sumie, to są takie ilustracje. Myślę, że kontynuatorką w prostej linii takiego nurtu w poezji jest Bianka Rolando. W swojej „Białej książce” doszła do jego rozwinięcia. Radosław Kobierski trzyma fason i te wiersze nie są złe, oszczędne, ascetyczne i raptem 35 stron A5, ale jak widać, na epigonów podziałał demoralizująco.
No, niestety, koturnowość w umieraniu jest zawsze wielkim zagrożeniem i pokusą, bo czemu nie? W końcu robi się to tylko raz i powinien jakiś ton elegijny obowiązywać, bo przecież to nie jest gra komputerowa.
I taki zwykły język też nie pasuje, bo to jednak święto, tak umierać. Nawet jak Kobierski pisze: „A ojca nic nie mogło poniżyć, ani krew/ Wydzieliny, ani krańcowe wyniszczenie.”
(Teologika II)
to jednak czuje się tam szacunek i godność odchodzenia. Ale nie ma tajemnicy. Sensualność i materialność wszystko zasłania, zamydla i zamiast tajemnicy, mamy tylko niedopowiedzenie i szacunek. Nic nie błyszczy. Jest jakaś bezradna zwyczajność. W sumie praktyczna, bo nie ma egzaltacji, jest asceza i powściągliwość, mówienie, mimochodem, tak jak tu Jaromir napisał, z dystansem.
Pytałabym jeszcze o dyskrecję w kocha nie kocha. Tu podmiot liryczny jest niedeklarowanym ojcosynkiem.
Widocznie maminsynek Tkaczyszyn-Dycki zawłaszczył śmierć matki tak zaborczo, że innym polskim poetom nic już nie starczyło, skoro, jak Jacek Dehnel pisze, że jesteśmy jedną wspólną rodziną ludzką, to pewnie poeci to naczynia połączone. Wlało się za dużo uczuć Tkaczyszynowi, to trzeba Kobierskiemu odlać, a mężczyzna nigdy nie płacze, szaleństwo i histeria może zaistnieć tylko wobec kobiety.
Tak, chyba tam nie ma tatusiowego kumpelstwa. Prawnik. Człowiek porządku. Bezpartyjny. Lojalność. Sprawiedliwość. Uczciwość. To nie schulzowski szaleniec i fantasta. To człowiek dobry, zapobiegliwy. Słał grzyby rodzinie.
Wiesz Wando, czytanie wierszy ze zrozumieniem, to sprawy wysoce niebezpieczne.
To tak podsumowując, wypada też chronić prywatność poety, jeśli wchodzi w grę bardzo silnie biograficzność. Można ją ochronić poprzez wnikanie w świadomość czytelnika, jeśli ten odnajduje w nim swoje doświadczenia i pośrednio całego świata. Nie da się niestety ukryć faktu, że większość czytelników poprzez naturalny bieg rzeczy doświadczy własnej „Lacrimosy” i nie musi brać pod uwagę biograficznych szczegółów autora, bo to nie ma nic wspólnego z wierszem, który żyje już życiem własnym. Dlatego wszelkie mylne interpretacje, niezgodne z intencją autora także nie są żadnym wykroczeniem wobec wiersza.
I skoro jesteśmy jednością, to czytając, jesteśmy też i autorem czytanych wierszy.
Na pogrzeb osoby trzecie przychodzą nie tyle żeby żegnać zmarłego, co po to żeby zostać z tymi których on pozostawił.
Dzisiaj różne państwa składają kondolencje naszemu państwu i zauważ Ewo jak wyglądają te kondolencje łącznie z tymi które tutaj w obcym języku masz wpisane. Ludzie którzy są dalej od katastrofy, łączą się z nami, którzy jesteśmy bliżej i bliżej osób które zginęły. W naszym przypadku perspektywa jest podobna, tyle że jesteśmy w innym miejscu. Naród powinnien tak samo zbliżać się do tych którzy zostali opuszczeni. Do tych którzy rzeczywiście cierpią: rodzin, braci, córek, matek, przyjaciół, znajomych itd. Tymczasem naród w miejsce okazania więzi z żywymi, w miejsce współczucia im, podstawia manifestacje więzi ze zmarłymi, tak jakby był z nimi gdy żyli emocjonalnie związany. Naród tak niewprawny w miłości i nieporadny w swoim stosunku do tego co nazywa ojczyzną nie tworzy, ale konfabuluje miłość, więzi, symbole, znaki.
To zadziwiające: “zginęła elita” – to jest fragment rzeczywistości językowej, niemal związek frazeologiczny przeszczepiany z jednej sytuacji na drugą. Obraz, który wywołują ludzie odpowiedzialni za życie społeczne, kształt kultury i obieg informacji. Ale to właśnie nie jest prawda, nie dlatego że nie zginęli ludzie ważni, ale dlatego że to nie jest czyste, to powiedzenie nie jest pierwotne i ono zamiast nadawać znaczenia tej tragedii – odejmuje je, bo przemieszcza, wpisując ją w inne zupełnie miejsca (jak przesunięcie Smoleńsk-Katyń), wpisując na wyrost i niepotrzebnie, i to nie jest ani dobre, ani wielkie, tylko to jest czcze zaklęcie.
Jak śmierć w Lacrimoso, tak te śmierci nie chcą mi się zmieścić, w interesie narodowym. Może dlatego że w ogóle nie mieszczą się w głowie – nie tylko jako śmierci, ale jako całokształt zdarzeń przed i po.
Do Kobierskiego przychodzimy czytelnicy-żałobnicy na mszę, na stypę, żeby się solidaryzować. A jak powiedzieliśmy żałobnik w żałobie nie tworzy, raczej krzyczy, płacze, milczy. Ale po czasie może tworzyć. To przychodzimy żeby wysłuchać i teraz – my – zapłakać albo pomilczeć nad pięknem poezji… To jest tak jak kiedy się człowiek otwiera i nagle dostrzeże pomyłkę. Jest w tym tomie coś mądrego, ale brakuje jakiejś siły, która utrwalałaby w czytelniku obrazy.
Wszędzie taka niewspółmierność występuje (ech, Bianka Rolando). A przecież poeta zna swoją miarę. Broniewski powiedział zwyczajnie: Anka, nie powiedział: Treny. I to też jest piękne.
Masz tu skutki uczłowieczania małpy. Gdyby pozostawiono naturalną zwierzęcość szympansa Tytusa, może alienacja uczuć, póz i permanentne kwitnienie gombrowiczowskiej gęby nie byłoby tak uciążliwe. Papcio Chmiel ma podkładkę, był w AK, więc można było mu zaufać. Potrzeba jednak tutaj nie anarchii, ale braku zaufania. Zawsze Polak będzie mądry po szkodzie. Zawsze poetę wyrzuci z portalu poetyckiego, a potem ślozy leje na wieść o jego samobójstwie.
Obłuda, hipokryzja, manipulacja, są w każdym narodzie i od zawsze, ale marnowanie potencjału, jaki jest w ludziach był od wieków specjalnością Polski.
Poza, Jaromirze jest tańsza, to jest tutaj utrwalona relacja rodziców i dzieci. Rodzice kupią nawet drogą zabawkę zamiast dać dziecku edukację i emocjonalny kapitał. Podobnie jest teraz, kiedy wygrywa się tą tragedią wszystko, dominację Kościoła, umocnienie sił konserwatywnych, a obywateli dowartościowuje się widowiskiem pogrzebu. Tak też dzieje się w rodzinach, które wysadzają się na stypy, biorą kredyty na to kosztem swoich dzieci.
I w poezji jest tak samo. Kobierski napisał i wydał, Dehnel mu to pięknie zrecenzował, tomik zdaje się nagrodzono, co przysporzyło radości finansowej urzędnikom. I kto ociera łzy Kobierskim? Kto, komu zmarł ojciec, sięgnie po Kobierskiego? No kto? Tylko ja, na moim blogu w czas żałoby za naszym Ojcem, za naszym Prezydentem. Płaczmy więc naszym poetyckim kapitałem narodowym. Sam piszesz, że pijaczyna Broniewski bardziej rezonuje.
Pani Ewo. Pisze pani:” wersy pisane przez Kobierskiego zaledwie na jednej nucie, nie wstrząsają. Przede wszystkim błędem tych, którzy tylko nazwą nawiązują do tematów wielkich i ostatecznych, jest opisowość i buchalteria. Słowo słowu nie równe. Nie zawsze znaczy tyle samo, co poszukane przez osobę o większej duchowości”. Zgadzam się, ale dodam od siebie coś gorszego, może zupełnie niesprawiedliwego dla autora, ale takie jest moje odczucie, a o tym mogę pisać. Otóż mam wrażenie, jakby te wiersze powstawały w taki oto sposób: zachorował śmiertelnie ojciec poety, wiadomo, że umrze i oto rodzi się pomysł: ponotuje sobie wszystko na bieżąco, będzie jak znalazł na tomik wierszy. Śmierć jest dobrym tematem, jakby o niej nie napisać, przemawia miej lub bardziej. Ja nie wiem, czy to prawda, ja mam takie wrażenie czytając te wiersze i ja mam takie odczucie na bazie własnych doświadczeń, kiedy wiele lat po śmierci Mamy czy Taty nie umiałem znaleźć właściwych słów, środków wyrazu, bu o Nich napisać. Ja oczywiście nie jestem wielkim pisarzem, poetą, zresztą to, co potem napisałem o rodzicach, także zostało skrytykowane, ale takie przeświadczenie w przypadku tych wierszy mi towarzyszy. Ta buchalteria poety jest tu przygnębiająca, ten zbiór banalnych słów, sytuacji, wcale nie podkreśla w kontraście tajemnicy i wielkości śmierci ale ją sprowadza do czegoś zwykłego, banalnego. Może założenie pisarskie jest dobre, ale talentu zabrakło, nie wiem.
Pisze Pani na końcu: “To głos Kobierskiego jest za słaby na to poetyckie wyzwanie, ponieważ używa słów, których albo jeszcze nie odnalazł, albo jego pokoleniu ich odnalezienie nie jest dane. Może zrobią to dopiero następcy, jeśli krytyka polskiej poezji współczesnej będzie na tyle odważna, by nie kłamać”.
Myślę, że jeśli do tej pory o śmierci w sposób właściwy – w sensie: dogłębny, przejmujący – nie napisano – a napisano przecież wiele razy – to już nikt tego nie zrobi lepiej. I daremne jest oczekiwania na następców Kobierskiego. Śmierć jest odwieczna i od wieków taka sama i tak naprawdę, po zdjęciu kostiumów, tak samo przeżywana od wieków. Nic nowego o śmierci nie można ludziom powiedzieć. Można jedynie przeżywać jej obecność indywidualnie, nie dla prezentacji w tomikach, artykułach, tak jak samotnie przeżywa ją – a raczej nie przeżywa – umierający.
I nadal o wiele lepiej będziemy czuć jej obecność w akordach Mozarta, Berlioza, Verdiego
I indywidualnie przeżywać tę jej tajemnicę, niż czytając sprawozdanie z umierania. Choć mogę się mylić.
Pozdrawiam Panią
Ha! Ha! Zrobił Pan z Poety Kobierskiego chytrego spekulanta, czemu stanowczo się sprzeciwiam.
Ale wybaczam Panu, Panie Andrzeju, jako Matka Polka, Żona Polka, Siostra Polka i Niekonkubina Polka, bo kochanka nie posiadam. W czas żałoby, kiedy Wielka Czarna Chmura się, jak palec Boga ku nam zbliża i może jeszcze nas za pisanie źle o polskich poetach ukarze.
Cóż Panie Andrzeju, ja też nie wiem. Z historii sztuki wynika, że każda epoka daje dzieła mocne, wyraziste, a nikt inny nie jest bardziej głosem swojej epoki, jak pisarz. Wierzę, że świat zadziwią nowe utwory, pisane nowym językiem, zamknięte w nowe formy, bo taki jest Duch, takie są jego wyzwania i on idzie bez opamiętania tak jak ta teraz wulkaniczna chmura, nadciąga, a my nie znamy dnia, ni godziny.
Również serdecznie pozdrawiam Pana!
Jeszcze parę słów na wpis Pana Jaromira.
Pisze Pan tak: „Naród tak niewprawny w miłości i nieporadny w swoim stosunku do tego co nazywa ojczyzną nie tworzy, ale konfabuluje miłość, więzi, symbole, znaki.”:
Muszę Panu powiedzie, że jestem zafascynowany tym, co oglądam w TV. Właśnie tym, co – przy różnych zastrzeżeniach – można by nazwać Narodem. Nie wiem, co Pan rozumie pisząc o narodzie niewprawnym w miłości do ojczyzny, o narodzie, który konfabuluje miłość, więzy symbole i znaki. Nie wiem też, jaki prawem Pan pisze, że naród nie wie. Zakładam, że Pan uważa, że Pan wie.
Myślę, że o wiele właściwiej byłoby napisać, że naród nie ma tych samych pojęć miłości, więzi, symboli i znaków, jaki Pan posiada, ale że ma je zupełnie inne, niż Pan. I takie stwierdzenie byłoby prawdziwe. Bo skąd pan wie, że tylko Pana pojęcia są prawdziwe, tylko Pana miłość do ojczyzny właściwie ukierunkowana, świadoma i słuszna?
Przepraszam, że tak piszę, w końcu już prawie jesteśmy – poprzez Panią Ewę – znajomymi i żadną miarą nie piszę by Pana urazić czy dotknąć, ale sprawy są zbyt ważne, by je, ot, tak, pozostawić bez komentarza. Pan jest znawcą literatury i mnie się z Panem nie równać, ale To Pan stanowisko pokazuje pewną bezradność ludzi, uważających się – w większości przypadków słusznie – za przewodników duchowych narodu, których ostatni wydarzenia absolutnie zaskoczyły. Zaskoczyła ich – i chyba Pana także – reakcja ludzi, ktrzy wydawali się już być urobionymi na obraz i podobieństwo tępego oglądacza telewizji, małego zjadacza dóbr, któremu wszystko można wmówić, nawet to, że najlepszą z możliwych opcji politycznych jest lewacki liberalizm, czego oni oczywiście za grosz nie kumali, ale mieli to popierać. I nagle okazał się, ze stare recepty – tym razem Mickiewicza o Narodzie – Lawie – są zadziwiająco aktualne, ale wszyscy o nich zapomnieli, zapatrzeni we własną nieomylność. (Ja uważam, że tak naprawdę wszystko , co ważne już napisano, powiedziano itd. Wystarczy tylko to znaleźć i zrozumieć)
Zadziwiająco bezradny był sztandarowy ksiądz Gazety, ojciec Zięba, nicnierozumiejący z tych wydarzeń za oknem, nomen omen kieruje jakąś fundacją Solidarności – pyszne.
Pisze Pan : „Jak śmierć w Lacrimoso, tak te śmierci nie chcą mi się zmieścić, w interesie narodowym. Może dlatego że w ogóle nie mieszczą się w głowie – nie tylko jako śmierci, ale jako całokształt zdarzeń przed i po””. A mnie się mieszczą. I w interesie narodowym i w pojmowaniu śmierci. Może Pan słyszał o osiemnastu, których przygniotła wieża w Siloe? Nie wiem, czy Pan jest wierzący, ale już wtedy Chrystus uważał taką przypadkową – wydawałoby się – śmierć, za część rzeczywistości Bożej. A jak do tego dochodzi takie – pewnie chwilowe – przebudzenie ludzi, to jakże łatwiej zrozumieć te wydarzenia.
Przepraszam, jeśli zbyt mocno, nie moim celem obrażanie, i pozdrawiam Pana
Panie Andrzeju, czytając wpis Jaromira uważam, że jest bardzo trafny i jednoznaczny. Jaromir podjął wysiłek zrozumienia intencji dzisiejszej masy, którą ogląda Pan przez TV i patrzy na nią nie jako jej członek, czyli uczestnik różnych zgromadzeń w których wytwarza się narkotycznie zespołowe myślenie i odczuwanie. To jest bardzo wartościowe, zobaczyć rzecz z punktu widzenia obserwatora, a niewspółtworzącego i jeszcze o tym opowiedzieć Nie ma to nic wspólnego z patriotyzmem i w tym wypadku nie trzeba mówić o tym. Tłum zawsze zbiera się w celu zrównania swoich nierówności powstałych ze stanu posiadania, prestiżu ról społecznych, urody czy mądrości. Wykorzystują ten mechanizm perfekcyjnie wszystkie religie świata. Każda okazja do zebrania się i doświadczenia euforii jest dobra. Dlatego marksizm też zaliczany jest do religii.
Ważny jest za każdym razem dobrze sprecyzowany cel zebrania się masy ludzkiej. W tym wypadku jest on zbudowany na empatii wobec rodzin zmarłych. Jest to cel szlachetny i nie można się do niego etycznie przyczepić, bo tłumy zbierały się przecież także w celu rozbijania okien, tak jak było np. w Kristallnacht. Nie wymieniam polskich przykładów ze względu na szacunek dla chwili. Podobnie jak Jaromir, uważam, że dzisiejsza tragedia nie przeobraziła Polaków w Naród. Całe szczęście przecież, ale i nie staliśmy się przez to bardziej uduchowieni, bo to nie dzieje się z dnia na dzień i to za przyczyną spadłego samolotu.
> Andrzej Talarek
Nie chciałbym rozwijać wątków narodowych bo to nie miejsce ani czas. Chodziło mi o relacje emocjonalne i rzeczywistość językową, a nie kwestie patriotyczne. I nigdzie nie powiedziałem że coś wiem, a naród nie wie, ani też nie mówiłem o swojej miłości do ojczyzny. Natomiast to co mówiłem, mówiłem zupełnie bezprawnie.
To że każdy przeżywa na swój sposób, to zakładam że każdy wie. I też twierdzę że dobrze, że ludzie się zbierają. Ale wie Pan, jak się zbierają to istnieje niebezpieczeństwo że właśnie w uniesieniu, w zapatrzeniu na te funkcje i symbole narodowe bardziej niż na ludzi, co nie tyle może prowadzić do przebudzenia, co w stan hipnotyczny wprowadzać. A w takim stanie ludzie mogą przeżywać traumę, co im pomaga rozładować kompleksy oraz pragnienia. Bo przecież na codzień odczuwają właśnie brak miłości i nie potrafią sobie za bardzo jej okazywać. A przed kamerą to wiadomo, każdy chce wypaść jak najlepiej. Słyszałem nawet niektórzy Słowackiego recytują, więc niech mnie Pan Panie Andrzeju nie przeraża koncepcjami Mickiewicza z dziewiętnastego wieku.
Sprawy mistyczne jak najbardziej. Ale w głowie nie mieszczą się sprawy zupełnie praktyczne, jak chociażby ta jakim sposobem po katastrofie samolotu casa, teraz na pokładzie mogli znaleźć się w jednej kupie dowódcy sił zbrojnych, bo przecież to już małżeństwo z legendarnej formacji Abba unikało wspólnych lotów żeby nie zrobić z dzieci sierot. To jest straszne co się stało i myślę że dość jest komentarzy na ten temat. Dobrze że społeczeństwo działa. Dobrze by było żeby ta miłość narodu do ojczyzny objawiała się też w innych znakach – w procencie frekwencji na wyborach, w ułamkowej liczbie pijaków za kierownicą w święta, podczas meczy i ogólnie na klatkach schodowych, w dzień powszedni w urzędach.
Czego Panu życzę, miłości powszedniej. Również pozdrawiam.
Pani Ewo.
Zgadzam Się z Panią tylko w jednym: „ta tragedia nie przeobraziła Polaków w Naród. Całe szczęście przecież,” że nie musiała bo my od dawna Narodem jesteśmy. Z wadami, przywarami, nie zawsze o tym pamiętamy, ale jesteśmy. Chociaż nawet należałoby powiedzieć, że jest nas dwa narody, ten, który stoi w kolejce do Pałacu i płacze przed telewizorami, i ten drugi, potwornie zaskoczony zachowaniem pierwszego i potwornie przerażony. Przerażony tym, że znowu powstał – przebity osinowym kołkiem – patriotyzm, nazywany przez pierwszy nacjonalizmem. Ale taki patriotyzm ten pierwszy naród ma. Prymitywny, może płytki, powierzchowny, prostacki, uczuciowy, religijny, ale ma. I innego miał nie będzie. Nie czyta Wyborczej, nie słucha Ojca Zięby, Pana Bartoszewskiego, (w małej swej części raczej Rydzyka). I nie jest ważne, czy ten drugi naród, uważający się za mądrzejszy, za przewodnika stada baranów, watahy, za jaki uważa ten pierwszy naród, zgodzi się na takie pojmowanie patriotyzmu, czy nie. Nie jest ważne, czy pani Środa od środy już nie jest w żałobie. To jest zupełnie nieważne. Nie jest nią stać, by wyjrzeć za okno. Albo nie chce , bo i tak ludzi za oknem uważa za godnych pogardy ciołów. Dla wyjaśnienia powiem, że nie jestem słuchaczem radia Maryja, nie wybieram się na żadne pogrzeby, głosowałem na Platformę, a o Kaczyńskim zdanie zmieniłem dopiero od jakiegoś czasu. Teraz obserwuję sam siebie i pytam, jak bardzo i mnie także oszukano, bo każdy człowiek, nawet jak ja niezależny w poglądach, jest podatny na przekonujące i często powtarzane kłamstwo.
A co do drugiej części zaczętego cytatu, że „nie staliśmy się przez to bardziej uduchowieni, bo to nie dzieje się z dnia na dzień i to za przyczyną spadłego samolotu” to także mam inne zdanie. Ten spadły samolot, a raczej przeżywanie żałoby po ludziach, było jak wpuszczenie w krwioobieg ludzi świeżego powietrza. Ci ciemni, zahukani ciągłym, durnym przekazem TV ludzie, zakłamywani na co dzień za swoją zgodą i dla swej własnej przyjemności nic nie robienia i nic nie myślenia, nagle dostali sporą dawkę prawdy, jaką jest śmierć. Jeszcze niedawno o opisie śmierci dyskutowaliśmy. Dlaczego ten poeta opisem śmieci swego ojca nikogo nie porwał? I nie chodzi mi o miliony, lecz tysiące ludzi. Ano pewnie dlatego, że ta jego śmierć była jednak nieprawdziwa. A ta śmierć z TV jak najbardziej. Przy czym prawdziwa śmierć miliona Tutsi jakoś nikogo nie poruszyła, podobnie jak Bośniaków. Dlaczego? Może jednak patriotyzm, nieważne jak pojmowany i definiowany, ale istniejący realnie, chociaż zagłuszony codziennym kłamstwem, wzmocnił odczuwanie tej śmierci, tych śmierci?.
Uważam, że staliśmy się bardziej uduchowieni, nawet jak startowaliśmy w dużej części z zerowego poziomu telenoweli, nawet jeśli tylko na chwilę. Bo zawsze tak jest , ze dobre ziarno zawsze skiełkuje dobrem, nie wiadomo tylko gdzie i kiedy. I temu także te śmierci się przysłużyły. A co do reszty spraw, to mam inne zdanie, niż Pani i Pan Jaromir. Ale przecież mogę. Jakże nudny byłby świat, gdyby wszyscy mieli to samo zdanie.
Pozdrawiam Panią.
Do Pana Jaromira.
Napisał Pan bardzo ważne zdanie: „Ale wie Pan, jak się zbierają to istnieje niebezpieczeństwo że właśnie w uniesieniu, w zapatrzeniu na te funkcje i symbole narodowe bardziej niż na ludzi, co nie tyle może prowadzić do przebudzenia, co w stan hipnotyczny wprowadzać”.
To prawda, to jest niebezpieczne. Chyba obaj pamiętamy, ja w każdym razie tak, dni, kiedy ludzie tak się spotykali. To był 1980 rok, ostatnio. Tylko czy zawsze wychodzi z tego nieszczęście. Ja tak uważałem w 1980 roku, teraz widzę, jak bardzo się myliłem.
I ja z kolei ten aspekt wydarzeń bardzo podkreślam, to zaskoczenie dzisiejszych elit ( który to już raz w historii) bo to mnie pasjonuje. I jeszcze dla wyjaśnienia: nie czuję się – gdyby pozostać przy koncepcji dwu narodów – członkiem tego narodu – powiedzmy – mniej odczuwającego, albo odczuwającego bardziej prostacko. Prze z swą pozycję, kulturę, wykształcenie itd. nalezę do czegoś, co można z bidą nazwać elitą naszego kraju. Ale zawsze starałem mieć swój punkt widzenia i nie ulegać zbiorowym psychozom, a takim także ulegają elity, idące na pasku tych „mądrzejszych” mediów. Nie żaden Superekspres i Nasz dziennik, ale Wyborcza, Polityka Rzepa etc.
Zgadzam się z Panem. Należy dać temu spokój. I skończyć sprawę. Ciekawsze mogą być indywidualne śmierci. Tylko żeby je ktoś ciekawie oddał.
Pozdrawiam Pana.
Tak, Internet jest po to i blogi są po to, by każdy mógł się swobodnie wypowiedzieć. Dopiero słowo zapisane staje się dowodem na coś, z czego niejednokrotnie nie zdawaliśmy sobie sprawy. Ja jestem np. zaskoczona, że można myśleć o cierpieniu w kategoriach przydatności. Myślałam, że jaśniejsze frakcje doktryny chrześcijańskiej już to wykluczyły. Cierpię, Panie Andrzeju, cierpię na wieść o masakrze Tutsi, na wieść o gwałtach w Bośni tak samo jak na wieść, że w Polsce zginęło 100 osób. Proszę mi wierzyć, że moje cierpienie jest mechaniczne, nikomu nic nie dające i nikogo nie obchodzące.
Powracając do mojego postu o poezji Radosława Kobierskiego, gdzie jego tezą jest wspólnota gatunku ludzkiego na globie ziemskim, w interesie nas wszystkich więc leży to, by cierpienia było na nim jak najmniej. Absurdem jest więc wiara w Boga karzącego, w Boga szantażystę, który zsyła plagi na Naród, by się opamiętał. Nie chcę mieć nic wspólnego z takim Bogiem. Jeśli powodem konsolidacji Polaków w ostatnich dniach jest właśnie taka satysfakcja – nie śledzę tego wszystkiego, co się dzieje wokół ceremonii pogrzebowych i nie będę ich oglądać, bo na to czasu nie mam – to, to jest Panie Andrzeju straszne. Nie przyszło mi zupełnie do głowy, że można coś podobnego pomyśleć: śmierć zasłużona w kategoriach ofiary. To jakaś kolejna manipulacja ludzką masą. Kto to rozsiewa? Kościół? Jestem zaskoczona.
Witam rano
Jadę na pogrzeb mojego Wuja (stałem się najstarszym żyjącym z naszej Rodziny) więc odpowiem po powrocie, bo sprawa jest istotna.
Pozdrawiam
Witam ponownie Pani Ewo.
W pogodnym nastroju zakończyliśmy pogrzeb naszego krewnego, ostatniego ze starych Talarków. Był dobrym człowiekiem, przeżył życie najlepiej jak umiał, zrobił wszystko co miał zrobić lub co mógł, i odszedł.. Pomodliliśmy się za jego duszę. Powspominaliśmy stare czasy, przypomnieliśmy sobie krewnych, którzy odeszli. Do następnego razu, co w tym wieku i w tym gronie najczęściej znaczy, do następnego pogrzebu.
Nie wiem, gdzie Pani usłyszała, lub przeczytała o „śmierci zasłużonej w kategoriach ofiary”.
I dlaczego dodaje Pani „To jakaś kolejna manipulacja ludzką masą. Kto to rozsiewa? Kościół? Jestem zaskoczona”.
Czym Pani jest zaskoczone? Tym, że ktoś tak mówi, czy tym, że zaczyna Pani przeczuwać coś, czego Pani nie odbiera posiadanymi zmysłami?
Nie ma jaśniejszej frakcji doktryny chrześcijańskiej, Pani Ewo i frakcji ciemniejszej, ja przynajmniej takich nie znam w obrębie katolicyzmu.. Zakładam, że Pani, która czyta nie tylko to, co najważniejsze, ale także mniej ważne pozycje , przeznaczone do czytania, zna także Biblię a może i Ewangelię. A w Ewangelii „jak byk” zapisane są np słowa Chrystusa, że „jak się nie nawrócimy, wszyscy jak oni zginiemy” To było a propos osiemnastu z Siloe, którzy zginęli przygniecieni wieżą, mimo że „nie byli bardziej grzeszni od innych”.
Czy Chrystus nie był miłosierny, mówiąc te słowa, czy nie jest, patrząc na Holokaust, na Haiti? Dla mnie śmierć jest wpisana w życie. I nawet jak jej w momencie nie rozumiem, wierzę w jej celowość. Tylko jak ja mam z Panią, niewierzącą, o tym rozmawiać. Zaskakuje mnie, jak wiele na temat wiary mają do powiedzenia ludzie niewierzący. Czy kiedykolwiek komukolwiek sensownie myślącemu przychodzi do głowy, że może opisywać świat, tak jakby był niewidzącym od urodzenia. Czy ktoś posiadający sprawne wszystkie zmysły usiłuje mówić, jak czuje się ten, kto ich sprawnych nie ma? I na odwrót: czy człowiek niewidomy ma prawo powiedzieć, że nasz zmysł wzroku jest czymś naddatkowym, że wystarczy do opisu świata powonienie i czucie i słuch.
I tak samo jest z wiarą. To rodzaj dodatkowego zmysłu do postrzegania tego, czego żadnym innym zmysłem nie da się postrzec. I ja mogę niewierzącym współczuć, że go nie posiadają, ale nie mogę z nimi dyskutować o tym, że ten zmysł wiary naprawdę istnieje i jak wygląda świat nim opisywany.
Dlatego proszę wybaczyć, ale na temat wiary nie będę dyskutował, na temat interpretacji Ewangelii także.
Pani prawem jest nie akceptować śmierci zasłużonej w kategoriach ofiary. Pani prawem jest nie godzić się z moim twierdzeniem, że śmierć ma sens, że śmierć 96 osób może mieć głęboki sens dla całego Narodu (może nie musi, od nas to zależy), że Chrystus jest nie tylko Bogiem miłosiernym ale i karzącym.
Co więcej dodać. Jako wierzący katolik mogę życzyć ludziom których cenię, a którzy są niewierzącymi, by uwierzyli, lub inaczej, by uzyskali zmysł wiary. Tego także Pani życzę w najgłębszym przekonaniu, ze to jest dobre dla człowieka.
Nawet jak broni się ktoś przed takim życzeniem, zarzucając mi interesowność relacji z Bogiem. Może tak jest u wielu, u wielu innych i u mnie jest wiara, a potem dopiero prośba, która to wiara będzie także wtedy, jak prośby nie będą wysłuchane.
A takie pogrzeby, na jakim byłem dzisiaj, są w sumie pogodnymi uroczystościami, zamykającymi okres normalnego życia i okres paru lat cierpienia, ale z wiarą sensowności i życia i cierpienia, z nadzieją na dalszy ciąg.
Są śmierci i zamykające je pogrzeby, na których trudno o radość Odchodzą ludzie w sile wieku, pozostawiając nie zrealizowane plany, płaczące małe dzieci etc. I jak trudno tu być beztroskim. I jak bardzo pomaga tu wiara.
Pozdrawiam Panią
Panie Andrzeju, proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje z powodu śmierci Pańskiego krewnego. Co do reszty komentarza nie będę się wypowiadać, bo szans nie mam na żadną argumentację jako ślepa z widzącym, pozostając przy tej metaforze.
Serdecznie również pozdrawiam.