Dzieci w samolocie

Nareszcie lecę z kimś miłym i dojrzałym.
Szwed, koło sześćdziesiątki, jest opiekuńczy i grzeczny. Opowiada, że w Polsce był w Szczecinie w latach siedemdziesiątych oprócz jeszcze kilku państw na wszystkich kontynentach, które wylicza. Jego szlachetna twarz jest żywa i ruchliwa. Przypomina bergmanowskich aktorów i zdaje się być jakimś solidnym zaczepieniem w tej nic nie dającej gwarancji podniebnej sytuacji. Zarzeka się, że żony nie ma, ale jego dwaj synowie mimo zajmowania się wyłącznie grą muzyki rockowej, wyrośli na wyjątkowo udanych. Zanim dotrze do swej szwedzkiej rodziny, wypije wszystkie gatunki pokładowego alkoholu, ale wiadomo, że to, co się dzieje w tych dwunastu godzinach lotu, jest jedynie oczekiwaniem.
Zobaczę go w Frankfurcie, jak dotarłszy do celu podróży, czyli do miejsca dla palących, by z ulgą zapalić papierosa, zobaczymy razem amerykańskie, ubiegłoroczne „Małe dzieci” – film Todda Fielda na podstawie powieści Toma Perrotta o tym samym tytule.
Film donosi w czyjich rękach jest tak poważna sprawa, jak egzemplarz naszego gatunku. Kto ma dzieci i kto je wychowuje.
Ten obyczajowy dramat, rozpięty pomiędzy grasującym pedofilem, a dwoma urodziwymi parami małżeńskimi z kilkuletnim przychówkiem, to współczesne zagmatwanie i zawęźlenie człowieka dnia dzisiejszego, próbującego wyjść na swoje.
Samo dowiadywanie się, czego brakuje młodemu człowiekowi po uwiciu gniazda rodzinnego, jest tematem pierwszej części.
Z dialogów młodych matek dozorujących dzieci na placu zabaw można wyczuć, że nie są w stanie przerobić wartościowo czasu pozyskanego z odciążenia ich cywilizacyjnie od uciążliwości gotowania i prania.
Jedynie Sara, absolwentka anglistyki, przypominająca sobie mgliście Panią Bovary z pierwszych lat studiów na hobbistycznych spotkaniach literackich odkrywa, że jeszcze jest jakaś wartość dodatkowa.
Mylnie jednak odczytuje przesłanie Flauberta, dla którego napisanie powieści było wyłącznie ćwiczeniem stylistycznym.
Dla Sary, mimo kilkuletnich nauk o literaturze, staje się ćwiczeniem seksualnym, a romans z równie niezorientowanym w sobie osobnikiem płci przeciwnej, będącym w takiej samej pułapce niańczenia potomka, próbą literackiego zrozumienia.
Wsparcie sonetami Szekspira – które z podkreśleniami Sary swoim zdjęciem w żółtych slipkach i zasuszoną różą znajduje mężczyzna na stole, przyspiesza akcję filmu. W czasie suszenia garderoby po romantycznym deszczu naprowadza na pomysł odbycia szybkiego stosunku płciowego w suszarni domu Sary. Ta przyjemna zabawa to kolejne romantyczne kroki w kierunku eskalacji czasu dla obojga z podniecającą grą ukrywań, kłamstw, by przeżyć coś wyjątkowego.
Pedofil w momentach newralgicznych dla dramaturgii filmu wchodzi ze swoją opowieścią, budzi współczucie widza i woła o pomstę do nieba, a samo kastracja wręcz podziw dla jego heroizmu.
Społeczne zaszczucie, zarówno pedofila, jak i miłosno podobnej aktywności kochanków, mieszających wolność wewnętrzną z zewnętrzną, to może i jakiś dydaktyczny głos dla pasażerów samolotu.
Niestety – kilka matek, które powinny film obejrzeć, było zajętych rozdartymi do nieprzytomności niemowlętami, umieszczonymi na czas lotu w przypiętych maleńkich łóżeczkach. Nie wiadomo, dlaczego, przy tak luksusowych warunkach, jakie Lufthansa zapewniła dzieciom, histeryczny płacz rozlegał się w czasie całego lotu. Ilość dzieci dyżurujących zdawało się i skrupulatnie przestrzegających kolejności rozdarcia – gdy kolejne milkły by nabrać siły na głosowy występ – zdawał się inteligentniejszy od matek. One jedynie terroryzowały macierzyństwem w całym majestacie celebry pielęgnacyjnej, blokując wszelkie drogi komunikacji do toalety, przewozu posiłków jak tylko mogły. Ale brak ich koordynacji pozwolił na realizacje potrzeb konsumpcyjno – wydalniczych pasażerów w miarę regularnie.

Dopiero we Frankfurcie rodziny ludzkie nabrały rumieńców.
Pochód młodych mężczyzn, ubranych identycznie w białe koszule i czarne ubrania – jedynie niuanse kapeluszy i jarmułek różnicowały ich religijną jakość – prowadziło urodziwe kobiety w podobnej tonacji kolorystycznej. Te niosły lub wiozły w wózkach niemowlęta, lub prowadziły za rączkę ubrane po dorosłemu maleńkie dzieci.
W oczekiwaniu na odlot do Tel Awiwu, po uczczeniu ofiary Holocaustu w byłym obozie zagłady Auschwitz-Birkenau w Marszu Żywych, niemowlęta rozpełzły się po posadce lotniska w różne kierunki.
Niektóre dzieci spały na rękach w pozycjach niewiarygodnych, zastygłe w sennym amoku, w czasie, gdy ich ojcowie zwróceni do ściany, zarzuciwszy tałesy i założywszy na głowę szescienny przedmiot uwiązany do ramienia rzemieniami, modlili się pospiesznie.
Tym razem ani jedno dziecko, w czasie dwóch godzin oczekiwania na odlot nie wydało żadnego dźwięku, śpiąc, raczkując lub ciekawie się rozglądając.

Aż ten ogromny tłum zniknął nagle – wchłonięty przez kolejny samolot.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2007. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *