Dotychczas jeszcze nie spotkałam w Sieci tak jednoznacznie pozytywnych wypowiedzi, jak o ostatniej książce Jacka Dukaja. Z trudem więc, jak wołający na puszczy piszę o „Wrońcu”, książce według mnie ze wszech miar szkodliwej i nie posiadającej żadnych z przypisywanych jej zalet.
Ponieważ książka jest skatalogowana w dziale dla dorosłych w bibliotekach, przeznaczona jest dla odbiorcy pełnoletniego, ale takiego, kto miał w czasie opisywanych w niej historycznych wydarzeń tyle lat, ile dał Dukaj bohaterowi powieści, poprzez którego osobowość oglądamy stan wojenny. Automatycznie więc następuje niepojęta infantylizacja rzeczy dla dziecka niezrozumiałych.
Chwalebny zamysł pozbycia się koturnowego, patriotycznego patrzenia na naszą historię spowodował, że postmodernizm uzdrawiający Polaka z jego histerycznego stosunku do własnego narodu – co przynosiło podobno same klęski – zaowocował taką właśnie samowolką, którą w tej chwili zachwycają się wszyscy ważni krytycy, cmokając z zadowolenia i podziwu.
Jacek Dukaj z dumą opowiada w wywiadach, że pisząc „Wrońca” nie inspirował się żadnymi faktami historycznymi, ani nie czerpał z żadnych źródłowych tekstów o stanie wojennym. To tak, jakby „Folwark zwierzęcy” Orwell napisał bez wiedzy, co się dzieje w ZSRR i tylko chciał opisać, jakby zachowały się zwierzęta poddane pewnemu eksperymentowi i czerpał wiedzę o rezultacie wyłącznie z wyobraźni.
I taka właśnie jest różnica między tymi utworami – zakazany w PRL-u „Folwark” i czytany na powielaczowych odbitkach, dawał ludziom nadzieję na zrozumienie czasów, w których przyszło im żyć. Polecany w dzisiejszej Polsce „Wroniec” (czytam, że wejdzie do programu nauczania przedmiotu „Wychowanie Obywatelskie” w szkołach) daje teraz nadzieję tym, którzy już te czasy przeżyli i próbują je dokumentnie zamazać i skryć prawdę najgłębiej, jak tylko się da. Dzieło Jacka Dukaja jest idealnym dla tego zakłamania przyzwoleniem.
„Wroniec” nie jest pisany ani językiem pięknym, jak zapewniają recenzenci, ani oryginalnym, ani jak chce Dariusz Nowacki, specjalnie posługującym się kliszami i stereotypem. „Wroniec” jest napisany szczerze i jak wyda, czyli nieudolnie, bez wdzięku „Alicji w krainie czarów”, do której cytatem otwierającym książkę nawiązuje. Jest napisany według sposobu „napisałem, co wiedziałem”. Ta ciężka, toporna proza, polegająca nie wiadomo dlaczego na namolnej zamianie słów z Zomo, na Momo, ubek na Bubek, czy milicjanci na Milpanci, to nie mająca związku ani z humorem, ani z rzeczywistą potrzebą kamuflażu. Robota ta, nie jest sama w sobie słoworóbstwem dla przemycania szyfrów w celu zmylenia cenzury. Cenzury nie ma, jest natomiast chór przyklaskiwaczy i cokolwiek cudowne dziecko zwane Dukaj napisze, natychmiast zaliczy się go do geniuszy.
Siedmioletni powieściowy Adaś wchodzi w świat – jak piszą recenzenci – baśni. Nie jest to baśń, a zwykła realistyczna opowieść polegająca jedynie na zamianie obiegowych powiedzeń na temat stanu wojennego, które obficie w gazetach pojawiają się rok rocznie na łamach różnych gazet w okolicach 13 grudnia, w suche dziwactwa. To adasiowe oglądanie nie wnosi niczego nowego. Ale oczywiście, dla recenzentów to „nic” jest właśnie wartością. Pozbawienie wszelkich osobistych doznań, wszelkiego ludzkiego świadectwa.
Jeśli polski pisarz jako dziecko przeżył stan wojenny i niczego nie pamięta, nie musi przecież na warsztat brać akurat tych wydarzeń. Przecież stan wojenny trwał wystarczająco długo i Jacek Dukaj mógł opisać równie ciekawą dekadę późniejszą poprzez wspomnienia chłopca, który już coś pamięta.
Ale nie, czytelniku, twoje niedoczekanie!
Polski pisarz, jak złośliwy kobold z Nowej Fantastyki będzie uporczywie pisał właśnie o tym, o czym nie ma zielonego pojęcia, będzie wciskał swoje fabuły czytelnikowi jako rewelacje, rzeczy do bólu ograne i wytarte jak stare wyślizgane spodnie nie prane i cuchnące.
Taki jest „Wroniec”: chodź, opowiem ci bajkę, bajka będzie krótka i brzydka. WRON, to przecież nie incydent, to nie najazd jak w „Żółtej łodzi podwodnej” z Beatlesami na krainę szczęśliwości i odebranie dzieciom dobranocki, którą mogły oglądać wcześniej. To przecież coś, co się wydarzyło na czymś nierozwiązanym i to coś tylko pokazało jak to się rozwiązywało.
Natomiast Dukaj demagogicznie wprowadza w swoją baśń jakieś ciemne siły zewnętrzne, odtwarza strukturę klasycznej baśni, operującej przecież nie konkretami, a archetypami. Po co to wszystko, czemu służy, do czego zmierza – nie wiadomo.
Coraz częściej prawa rządzące literacką fabułą fantastyczną zaczynają rządzić jej tworzeniem.
Bardzo się narażasz, bo Dukaj jest, jak czytam w necie Największym Polskim Pisarzem Współczesnym. Jak to wygląda na forach, najlepiej prześledzić na FilmWebie, gdzie wszyscy pieją z zachwytu nad jakimś filmem a jeden pisze:
„To żart ? To zupełny bełkot . Ten, kto twierdzi że lubi ten badziew, udaje snoba.”
I wszyscy na niego. Masz szczęście, że tu niewielu się wpisuje.
Na niedoczytane tasiemcowa dyskusja zachwycająca się.
Dukaj jest takim kluczem do pokolenia literackiego siedemdziesiąt, którego chyba jeszcze bardziej nie znoszę, niż mojego pokolenia. Dukaj jest takim starszym bratem, który to pokolenie wodzi za nos i uwodzi. Mówi im z pozycji człowieka wygranego, że jak się niczego nie będą dowiadywać, niczego drążyć i czytać oprócz Dukaja (a płodny jest na tyle, by im zagospodarować całe intelektualne życie), to będą mogli sami powtórzyć jego sukces. Więc Nowa Fantastyka będzie produkować na warsztatach literackich tabuny dukajów i ta alienacja polskiego fantasy będzie się pogłębiać, brnąć w coraz większą głupotę i oderwanie od intelektualnych prądów światowych i poszerzać polski zaścianek.
A wszystko właśnie zaczęło się od stanu wojennego i drukowania na papierze toaletowym brukowych komiksów, które matki wkładały dzieciom przywiązanych do łóżeczek, jak szły do kolejek. I teraz dzieci dorosły, porobiły doktoraty, ale od tych komiksów jak od matczynego cycka nie mogą się oderwać. Dukajewszczyzna to ich poczucie bezpieczeństwa.
To może dobrze, że egzorcyzmuje lęki? Jak słucham teraz na YouTube, jak Kazik śpiewa wiersze z „Wrońca”, to myślę, że im się te militarne akcesoria jednak podobają.
Entuzjastyczne komentarze pod piosenkami na YouTube. Jak piszesz, jest ten świat już zagospodarowany i nie ma miejsca na inny. Pała, członek i militaria. Stan wojenny jako rozproszenie dziecięcej nudy. W sumie, to była wojna symulowana, dolegliwa dla dorosłych.
Chyba niedobrze, że egzorcyzmują w ten sposób, też symulacją.
Mama mi opowiadała, że jak wybuchła II wojna światowa, to oni w tej podstawówce się wszyscy cieszyli, że wybuchła i że nie muszą już chodzić do szkoły.
We „Wrońcu” wprawdzie Jacek Dukaj pokazuje zagubienie dziecka w nagłej sytuacji zagrożenia, ale to nie te rzeczy straszyły. Ogarnięcie mentalne biurokracji reżimu było niemożliwe przez dziecko. Tak jak donosy symbolizowane przez wszechobecne i podsłuchujące ptaki. Tam jest pomylona zupełnie perspektywa widzenia, oglądu rzeczywistości. Być może, że na klatce Adasia były stosunki bardziej familiarne i wyjątkowe, że sąsiad wychodził i wołał do telefonu, jak jakiś etatowy dobroczyńca. Raczej relacje sąsiedzkie były zatomizowane, wrogie, nieufne, proszalskie. Frymarczono dobrem, które ktoś posiadł, a takim był zazwyczaj własny telefon. Nie piszę, że tak być nie mogło, tylko taki soft rozbija grozę i zaszczucie. Pisarz wybiera i skrótowo pokazuje.
Szczególnie na tych animowanych zajawkach na YouTube Jabłoński+Dukaj starszą strachem sztucznym. Dają do zrozumienia, że stan wojenny był fikcją, podczas gdy groza polegała na tym, że nikt nie znał dalszego ciągu tej historii. Straszono przede wszystkim powtórką Węgier 1956. I to było prawdziwe zagrożenie, sztucznie wywołane, ale prawdziwa wizja masakry. Jeśli Adaś był w domu opozycjonisty, to tam się inaczej nie mówiło, tylko czy wejdą czy nie wejdą. We „Wrońcu” śladu o tym nie ma. Śladu nie ma, jak zauważona w dyskusji na niedoczytaniu, o Solidarności. Natomiast jest dużo pakuł i literackiego śmiecia, by rzecz zamydlić i strywializować. Przecież są w Polsce naukowcy, którzy udowadniają, że nie stosowano do trucia ludzi w Oświęcimiu cyklonu B. Cóż to szkodzi pisać kolejne bzdury o najnowszej historii.
A tylko przeszłość pozwala zrozumieć teraźniejszość i przyszłość.
To ja może wkleję tu taki fragment, bo już czytam w komentarzach po „Wrońcem” na GW, że stan wojenny spowodowany był propagandą „Solidarności” która namówiła proletariat do nieróbstwa i spowodowała puste półki w sklepach:
„(…)Stan wojenny — niezależnie od i tak nieuchronnych ocen historycznych — wymaga bowiem, dla dobra polskiej demokracji, jednoznacznej kwalifikacji prawnej.
Bez względu na to czy autorzy operacji z 13 grudnia 1981 r. trafią w końcu przez oblicze Trybunału Stanu, ani też, jaki wyda on wyrok, spór wokół stanu wojennego będzie się toczył tak długo, jak długo trwać będzie pamięć o dziejach Polski. Tyle tylko, że z czasem spór ten stanie się interesujący dla coraz mniejszej liczby ludzi, podobnie jak dziś u niewielu wzbudza już emocje dyskusja nad przyczynami upadku Rzeczpospolitej Obojga Narodów, czy sensem powstań narodowych w XIX w. W przypadku debaty nad stanem wojennym nieuchronnie przewijają się trzy główne kwestie: czy decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego była — w świetle obowiązującego wówczas ustawodawstwa — legalna; jakie były rzeczywiste intencje stron konfliktu społecznego z 1. 1980-81; wreszcie, w jakim stopniu Polsce groziła interwencja wojsk Układu Warszawskiego? Pierwszą sprawę powinien ostatecznie rozstrzygnąć Trybunał Stanu, ale na pozostałe dwa pytania każdy zainteresowany będzie musiał sam sobie udzielić odpowiedzi.
Dostępne obecnie dokumenty w sposób jednoznaczny potwierdzają, że władze PRL od początku uznawały powstanie niezależnych związków zawodowych za śmiertelne zagrożenie dla rządów PZPR. 26 sierpnia 1980 r., a więc jeszcze przed podpisaniem porozumień gdańskich, gen. Jaruzelski w sposób kategoryczny stwierdził na posiedzeniu Biura Politycznego: „Trzeba uświadomić (…), że to walka kto-kogo i co grozi”. Podobne stanowisko zajmował Stanisław Kania, który w kilka dni później miał zostać I sekretarzem KC PZPR. „Hasło wolnych związków zawodowych — oświadczył 29 sierpnia na kolejnym Biurze Politycznym — to hasło o wymowie antysocjalistycznej”. Rzeczywistych intencji władz dowodzi fakt, że przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego rozpoczęto na ponad rok przed jego wprowadzeniem. 22 października 1980 r. Sztab Generalny przystąpił do opracowywania planów takiej operacji, a 3 listopada wiceminister spraw wewnętrznych gen. Bogusław Stachura wydał rozkaz przygotowania akcji pod kryptonimem „Wrzos” (plan internowania 12,9 tys. ludzi). Już 12 listopada, na posiedzeniu Komitetu Obrony Kraju, gen. Jaruzelski poinformował, że przygotowany został „zestaw niezbędnych aktów prawnych dotyczących stanu wojennego”. W następnych miesiącach opracowane już plany i projekty były systematycznie udoskonalane, testowano także działanie poszczególnych służb. Dla przykładu 16 lutego 1981 r. odbyła się specjalna „gra sztabowa”, w której uczestniczyli przedstawiciele MSW i MON. 27 marca Kania i Jaruzelski podpisali dokument pt. „Myśl przewodnia wprowadzenia na terytorium PRL stanu wojennego”, wieńczący całość przygotowań.
W istocie rzeczy najważniejsze różnice w kierownictwie PZPR dotyczyły momentu uderzenia. Twardogłowi — w rodzaju Mirosława Milewskiego i Stefana Olszowskiego — domagali się wprowadzenia stanu wojennego już na posiedzeniu Biura Politycznego 8 listopada 1980 r. Spotkało się to jednak z oporem Kani i Jaruzelskiego, dowodzących, że operację taką można przeprowadzić „tylko w skrajnej sytuacji”. Opór umiarkowanych członków kierownictwa PZPR nie wynikał jednak bynajmniej z sympatii do „Solidarności”, ale z nadziei, że uda się stopniowo związek zneutralizować i wmontować w system komunistyczny. Stąd wzięło się nieustanne głoszenie w propagandzie tamtego okresu haseł o dobrym, robotniczym nurcie „Solidarności” i złym, antysocjalistycznym — uosabianym przez niektórych przywódców związku, a zwłaszcza jego doradców. Agenci SB działający w „Solidarności” — co potwierdzają wypowiedzi gen. Kiszczaka na posiedzeniu kierownictwa MSW — rozpalali konflikty personalne, starając się doprowadzić do dezintegracji związku. Jednak po kilkunastu miesiącach gen. Jaruzelski i jego najbliższe otoczenie doszli ostatecznie do wniosku, że „porozumienie” — czyli faktyczna kapitulacja „Solidarności” przed PZPR — nie jest możliwe. Dodatkową zachętą do użycia siły stała się narastająca apatia społeczeństwa, poddanego zmasowanej agresji propagandowej i zmęczonego coraz cięższymi warunkami życia.
Czy ówczesne kierownictwo „Solidarności” było w stanie zapobiec wprowadzeniu stanu wojennego? Oczywiście nie i to nawet gdyby nie miały miejsca rozmaite niefortunne wypowiedzi poszczególnych działaczy, a ogólna linia związku była bardziej ugodowa. Dla władz PRL „Solidarność” była bowiem do zaakceptowania tylko jako fasadowa struktura, uznająca bez cienia sprzeciwu monopolistyczne rządy PZPR. Aby to zrozumieć wystarczy przeczytać dokumenty partyjne z tamtego okresu, jasno odzwierciedlające niezdolność komunistów do rzeczywistego kompromisu.(…)”
[Antoni Dudek „ŚLADY PeeReLu ludzie wydarzenia mechanizmy”]
ok, fajnie, że jest jakiś tekst do którego można się odwołać.
Czytam, że najbardziej fascynuje fanów Dukaja wymyślanie. To już gdzieś czytałam u Pawła Dunina-Wąsowicza, Dukaj ma na jednym centymetrze druku kilkadziesiąt pomysłów i pomysł goni pomysł. To taka fantastyczna biegunka. Idealna, by pisać Historię.
Znamienne, że sztuka, literatura, to w dalszym ciągu dla dzisiejszego czytelnika dziecięcy zachwyt robienia sztuk podwórkowych, skutecznej szulerki, oszukania odbiorcy, a nie dania mu autentycznego przeżycia.
Siedzę w domu z powodu choroby i czytam to: http://niniwa2.cba.pl/index_towarzysze_nieudanej_podrozy.htm
Te linki Patryku, to fragment książki „Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu” Anna Bikont i Joanna Szczęsna. Mam ją, to gruba książka.
Warto tu przypomnieć, że huntę Jaruzelskiego gorliwie wsparł kwiat narodu polskiego. Jan Dobraczyński, związany wcześniej z Tygodnikiem Powszechnym, sławny nasz pisarz katolicki został przewodniczącym Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON). W jego szeregach znalazły się tak kryształowe postacie jak Zbigniew Religa. Ach…
Z książki:
(…)Na nowy 1983 rok minister kultury zorganizował „lampkę wina”, na którą – prócz wiernych partii, takich jak Halina Auderska, Roman Bratny, Jan Dobraczyński, Kazimierz Koźniewski, Wojciech Żukrowski czy Andrzej Wasilewski – zaprosił związkową opozycję, członków zarządu zawieszonego ZLP: Jana Józefa Szczepańskiego, Andrzeja Brauna, Pawła Hertza, Leszka Proroka, Tadeusza Drewnowskiego. Telefon z zaproszeniem otrzymał też niepełniący żadnych funkcji związkowych Tadeusz Konwicki, mógł je więc ze spokojnym sumieniem, bez poczucia, że zaszkodzi toczącym się cały czas negocjacjom w sprawie odwieszenia Związku, zlekceważyć. Po roku rozmów i przepychanek widać było zresztą, że władza zmierza raczej do rozwiązania ZLP i powołania nowej, ubezwłasnowolnionej i potulnej wobec niej organizacji pisarzy. Zaostrzenie kursu objawiało się w serii rewizji i zatrzymań pisarzy: Marka Nowakowskiego, Kazimierza Orłosia i Wiktora Woroszylskiego.
(A w „Polityce” Zygmunt Kałużyński szydził wtedy z „biernego komfortu moralnego” intelektualistów, którzy obnoszą się z przegraną, przyjęli bowiem „postawę bohatera przewróconego”, który „leży i nie chce się podnieść nawet, gdy mu się rękę podaje, jako że przewalił się z dumnym zadowoleniem, zaś jako wytłumaczenie podaje, że uległ przemocy”).(…)”