Jeśli korektor debiutu prozatorskiego Edwarda Pasewicza, Marcin Świetlicki mówi, że „Edward Pasewicz robi rzeczy, których ja nie potrafię…”, to nie jest to powiedziane w sensie, jaki Peter Shaffer włożył w usta Mozarta, zmuszonego kurtuazyjnie powiedzieć Salieriemu, co o jego twórczości myśl.
Marcin Świetlicki w „Trzynaście” zastosował bezpieczną groteskę postmodernizmu, Pasewicz pisze na poważnie nawiązując do egzystencjalizmu. Przypomniała mi ta nostalgiczna, poetycka proza powieści o umieraniu Jeana Reverzego.
Energia powieści wraz z jej weltschmerzem wyczerpuje się w połowie, za to mnożą się opisy już wyeksploatowane. Jednak na tej płaszczyźnie zewnętrzności Edward Pasewicz jest świetny.
To zmysłowy, delikatny obserwator ogarniający z prawdziwym poruszeniem świat obyczajowego przełomu, gdzie Polska młodzież histerycznie zasypuje historyczną przerwę i wchodzi nieświadoma niebezpieczeństw w świat nie pozyskany ewolucyjnie, tylko dany z dnia na dzień gotowy. Dlatego świat ten, z pozoru tylko wolnościowy, z konieczności traktuje jako terapię, a nie jako przyjemnościowy libertynizm.
Jednak Pasewicz w roli pisarza jest równie jak ta młodzież, bezradny i rozpaczliwy.
Zadanie, jakie miał do wykonania na przestrzeni swojej powieści wykonał połowicznie, bo najprawdopodobniej nie miał kodów dostępu do drugiej jej, znaczeniowej części. I dlatego wyszła z tego tylko powierzchnia, czyli lukier, który odebrałam z dużą przyjemnością.
Opisy homoseksualnej młodzieży w klubie „Grzechu warte” mają na celu drążenie sprawy głębiej, by na pytanie, skąd Poznań, znany z milusiej „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz nagle literacko wypełnia się młodymi ludźmi zdeformowanymi złym wychowaniem rodzinnym i szkolnym, a najprawdopodobniej też lekturą Pani Musierowicz. Mamy tam, nie jak recenzenci chcą, kontynuację katalogu ciot polskich „Lubiewa” Michała Witkowskiego, którzy poprzez wolność seksualną szukali dróg wyjścia z komunistycznego reżimu, ale ofiary dzisiejsze, jednak nie historii, tylko polskiego zaniedbania rodzin i narodowej głupoty.
Wiwisekcję Pasewicz przeprowadza bardzo pomyślnie i skutecznie doprowadzając czytelnika do prawdziwego mordercy – delikatnego, utalentowanego, młodego człowieka, syna notariusza, który jest przyjacielem dawniej milicjanta, teraz policjanta – do rodziny polskiej, pasionej Radiem Maryja i policyjnymi kryminałami amerykańskimi, gdzie lisia podmiana milicjanta na policjanta nastąpiła błyskawicznie. Zapomniano, że policjant w krajach cywilizowanych to zawód, w reżimach państwowych to wyłącznie aparat opresji. Zapomniano, że katolicyzm natychmiast po upadku komunizmu przejął schedę po nim i zabrał urobionych w nim niewolników w swe posiadanie, jako dyspozycyjny, zdeformowany i spodlony naród.
Rysy masochistyczne popsutych chłopców, których seksualność uległa skwaśnieniu, wykrzywieniu i nieodwracanej autodestrukcji, o psich, niewolniczych zachowaniach, determinują cały mikroświat poznańskich homoseksualistów. To nie są, jak Guillermo Cabrera Infante opisuje w „Mea Kuba” rajskie ptaki Hawany, które Fidel po 1958 roku wtrącił do więzień i powysyłał tratwami do Miami, by obłocić i zeszmacić im skrzydła.
To ludzie od początku bez skrzydeł, skarleni, spsiali, a seksualność wyzwolona jest estetycznie, by nakarmić jedynie „dafnie” Eminencji.
Smutek bije z darkroomu, który nie jest żadnym wyzwoleńczym ciemnym pokojem, gdzie ma następować uwolnienie od traumy i zahamowań osobowościowych. Darkroom jest jeszcze większą pułapką, niż bezpieczne przebywanie na obrzeżach pokoju księdza-Eminencji, który przychodzi tu tylko po to, by grzać się w cieniu pokusy. A tam czeka tylko śmierć. I to nie spektakularna śmierć w Wenecji, jak chciałby autor, ale bardzo prowincjonalna śmierć w Poznaniu, gdzie w duchu tradycji wielkopolskiej pozytywistycznej pracy próbują kapitaliści zagospodarować ekonomicznie, a nie artystycznie, rodzimych gejów ubierając ich w firmowe bokserki.
Wielki wysiłek Edwarda Pasewicza by wejść do wnętrza powieści nie powiódł się, ponieważ najprawdopodobniej pisarz nie jest świadomy tego, co opisuje. Stąd być może tak doskonały materiał, jaki ma do dyspozycji marnuje na bezpieczne dreptanie wokół tematu, przypatrywanie się, smakowanie i bardziej jest tym powieściowym asekurantem Eminencją, niż Igorem, czy jego powtórzeniem, Marcinem Zielonym.
Jestem wdzięczna autorowi za udostępnienie światów, mam nadzieję, z pierwszej ręki. Są też zaakcentowane bardzo wartościowe tropy naprowadzające na pułapkę, w której tkwi młodzież skupiona wokół bywalców klubu „Grzechu Warte” na przykładzie ni to balangi, ni to orgii, gdzie u chłopaka o imieniu Łucja spotykają się niemal wszyscy poznani w książce poznaniacy.
Jednym z tych tropów jest sens wyzwoleńczej zabawy, mającej cechy obozu koncentracyjnego uczestników do niej gwałtem zmuszonych, gdzie darkroom rozciąga się na cały Poznań, jest seksualnym więzieniem, a homoseksualiści w nim zamknięci spałowani przykładnie na nielegalnym marszu równości w 2005 roku i przyuczeni, by w rytm policyjnej pałki posłusznie ssali i wkładali członki kakaowym chłopcom w swoim zamknięciu i nigdy nie wchodzili w linię ciosu fal Radia Maryja.
Chciałem zobaczyć na grafice w googlach, jak taki darkroom wygląda, czy jest wyposażony w jakieś narzędzia, bo trillerów amerykańskich o tym tytule naliczyłem 5. W większości tam się raczej zabija, a nie kocha.
Ale na grafice pokazują tylko zdjęcia ciemni fotograficznej, widok znany mi do obrzydzenia.
też to zauważyłam, firmy fotograficzne w dalszym ciągu oferują powiększalniki i czerwone światło.
Mam straszny wstręt do tych czasów, bo ciemnia na roku była jedna, a potrzebne były zdjęcia na zaliczenia, co było niemożliwe do zrealizowania bo szef pracowni cały czas w niej siedział i robił chałtury. Dopiero po latach, dzięki poecie Edwardowi Pasewiczowi przyszło mi na myśl, że przecież ten wtedy zamknięty szef mógł tam robić inne rzeczy, np. mordować. Byliśmy tak wściekli, że nie wpadliśmy na to. Zmysł detektywistyczny wyostrza się z latami.
Na wikipedii piszą, że darkroom oznacza dymanie i jeśli człowiek pod koniec życia zdaje sobie sprawę, że był tylko dymany, to chyba pozyskał właśnie zmysł detektywistyczny.
Przymierzałam się, by na tę okoliczność przeczytać „Darkroom” Rujany Jeger, “Czarne” wydało to w 2004. To jest 155 stron, a ja chciałam tu pisać o poezji Jarosława Klejnockiego.