Jeśli się jest pod wpływem księżyca, to przecież nic się nie poradzi.
Co taki mały człowiek może, wobec tak dużego wpływu?
Toteż, jak na drugi dzień zobaczyłam, że nie mam portmonetki, a w niej dowodu osobistego, karty bankowej i gotówki równej miesięcznemu przychodowi, wszyscy w domu wiedzieli, że to wyłącznie moja wina.
Nie miałam pojęcia, gdzie znajduje się komisariat, a i tak policjant w słuchawce kazał jechać do tego, któremu podlegał hipermarket, w którym kradzieży dokonano.
Więc pojechałam w noc – nim przeszukałam całe mieszkanie w poszukiwaniu czegoś, czego przecież nie sposób było mi bez mojej wiedzy zabrać – zrobiło się późno. Stary plan miasta kazał jechać przez ulicę Karola Marksa, a komisariat znajdował się na ulicy Zamenhoffa.
Nie wiadomo, czy i tej drugiej nazwy nie zmieniono. Ale bezzębny staruszek w opustoszałej dzielnicy fabrycznej nie znał starych nazw ulic, ani nie poznał już nowych. Kazał jechać do kościoła, a potem w prawo i to okazało się skuteczne.
Trudno wierzyć stróżom porządku publicznego, którzy mieszczą się w obskurnym budynku, gdzie okna, drzwi i kraty pamiętają niemal wszystkie zmieniające się systemy, rządy i ustawy, a nigdy niemyte i niemalowane, wyzbywają się natychmiast swej formalnej strony, stając się jedynie ukaraną egzystencją.
Przekraczając więc próg domowych, drewnianych drzwi i znajdując się w bardzo ludzkiej więziennej sieni, spotkałam familiarny wzrok policjanta, który ciepło przywitał mnie, poznając mój głos z telefonicznej słuchawki.
Przechodząc przez zabezpieczenia i mijając uzbrojonych po zęby chłopaków weszłam na drugie piętro budynku, gdzie spóźniona policjantka, która właśnie przyszła na nocną zmianę wydawała przez telefon komórkowy ostatnie dyspozycje swoim domownikom.
Czekałam więc, aż skończy, wpatrując się w miotającego się w małym pokoiku policjanta wśród sterty urzędowych dokumentów, leżących wszędzie, pokrywających równo nie tylko wszystkie wystające płaszczyzny, ale i ogromną maszynę do kserowania, archaiczny, stary model. W korytarzu stał już wyniesiony z któregoś pokoju wrak chyba jeszcze wcześniejszej wersji kserokopiarki obrośniętej tłustym kurzem, którego inercja instytucji odcięła od śmietnika, a stojąc w kącie, była pewnie od lat niezauważana przez nikogo. Drzwi korytarza oklejone sloganami drukowanymi na samoprzylepnej taśmie ogłaszały, że młodzieży nie powinno się alkoholu sprzedawać, póki nie pokażą dowodu dojrzałości. Więc władza była cały czas niewiarygodna, sprawiała wrażenie, że wymaga intensywnej pomocy z zewnątrz, ale kraty w oknach i czarna, bezksiężycowa noc odcinała budynek od zewnętrzności, stanowiący wyalienowaną całość.
Policjantka położyła obok monitora dwie pajdy chleba owinięte w srebrną folię i małą butelkę coca coli.
Miała trzydzieści lat, co okazało się w czasie podpisywania listy protestacyjnej, którą nagle podsunął jej kolega, wchodząc do pomieszczenia pełen wobec mnie grzeczności i kurtuazji.
– Przepraszam panią – zwrócił się do mnie – zajmę tylko chwilę.
– Podpisz to, słoneczko – i policjantka wpisując swoje dane, ujawniła mnie nudzącej się i czytającej wszystko, co leżało wokół, kim jest. Urodziła się tak jak ja w styczniu i jako osoba spod Znaku Koziorożca, zaczęła wypełniać swoją powinność skrupulatnie i solennie.
– I, co, nie zauważyła pani nic? – Dociekała policjantka, gdy kolega wyszedł, a my zostałyśmy same.
Miała obcisłą, trykotową bluzkę w kolorze zepsutej żółci, ni to ugier, ni przypalona jajecznica i w blasku zwykłej, nisko watowej żarówki wyglądała mimo regularnych rysów i harmonijnej sylwetki chorobowo i niechlujnie, jak młoda żona, która już się nie stara i zawsze chodzi po domowemu. Jesienna pora wprawdzie spowodowała, że miała botki, ale bardziej pasowały tu domowe, przydeptane kapcie.
– No i co, pani zapłaciła w kasie i wyszła, i nikt koło pani się nie kręcił? Więc mogę wpisać, że nikogo pani nie podejrzewa?
Policjantka nie potwierdziła mojego przypuszczenia, że złodziej o dużym kunszcie zawodowym może pracować finezyjnie nie absorbując swoją osobą, ani trudem wykonywanej pracy nikogo z otoczenia.
Istnienie tak wysoko wykwalifikowanych pracowników zostało podważone przez przecież mającą doświadczenie w tej materii policjantkę, co zasiało w mojej duszy przypuszczenie, że nie zostałam przez nikogo okradziona.
– Czy zdaje sobie pani sprawę, że składanie fałszywych zeznań jest karalne? – rzuciła policjantka ni to w formie pytania, ni to informacji, zerkając spod kartki papieru.
Okrągłe pismo młodej, przyjemnej kobiety pokrywało szczelnie już drugą stronę formularza, a długopis, mimo stojącego komputera i nawet najnowszej wersji monitora, był najbardziej ludzkim i przychylnym rejestratorem faktów, które zdumiona wypowiadałam. Te, chwytane na gorąco, natychmiast pojawiały się na kartce policjantki.
I wszystko, co wypowiedziałam tego późnego wieczora w komisariacie nie mogło przecież się wydarzyć naprawdę. W miarę zeznań uświadamiałam sobie, że nieprawdopodobieństwem było pozbawienie mnie portmonetki, której wartość 8 zł policjantka skrupulatnie wpisała w protokół.
Dokument, który wręczyła mi po moim oczekiwaniu w salce do przetrzymywania podejrzanych pozwalający na wszczęcie następnych kroków urzędowych w celu zabliźnienia ran po utracie dokumentu tożsamości był już wydrukowany laserową drukarką i opatrzony licznymi pieczęciami.
Na dworze był wiatr i przeraźliwe zimno, a jedyną jasną plamą była kartka papieru, którą trzymałam w ręce.
W domu powtórnie przeszukałam mieszkanie i portmonetki nie znalazłam.