– Wiesz, odeszła od nas Mała Irena! – powiedziała mama ni to z satysfakcją, ni to z tryumfem, mającym nieudanie zakomunikować mi jej żal i troskę.
– Była najmłodsza z nas, nie miała jeszcze siedemdziesiątki! Popatrz, jak to wiek nie ma nic do rzeczy!
– Idziesz na pogrzeb? – spytałam, krojąc na małe kawałeczki pierogi leniwe i otaczając je w masłem i cukrem.
Mama na moje przyjście robi swoje ulubione potrawy wmawiając mi zawsze, że specjalnie zrobiła je dla mnie, ponieważ je lubię. Nigdy nie lubiłam pierogów leniwych, nie znoszę żadnych pierogów, całe dzieciństwo mama kleiła pierogi i ja musiałam też z nią kleić. Robiła to pod pretekstem, że małe dzieci lubią pierogi, podczas gdy bez pierogów nie mogła się nigdy obejść. Tym sposobem jestem mistrzynią w klejeniu pierogów, opanowałam tę niepotrzebną mi umiejętność do absolutnej perfekcji. Potrafię w ciągu godziny pokryć wszystkie wolne kuchenne powierzchnie i zapełnić je szczelnie wyklejonymi pierogami. Doszłam do takiego mistrzostwa tylko dlatego, by rytuał domowego klejenia pierogów skończyć jak najszybciej.
Mama na całe szczęście, ze względu na wiek, robi już potrawy mniej skomplikowane.
– Nie, wiesz, ten bok.. Zresztą, Irena mnie nie lubiła. I wiem, dlaczego. Jak graliśmy z panem Niedzielą w karty, to on zawsze wygrywał i wszystkie grosiki wsypywał do mojego pudełka. I Irena była zazdrosna. A on mnie bardzo lubił.
– Podrywał cię?
– Chyba podrywał – powiedziała w zamyśleniu mama.
– To Mała Irena przyprowadziła go do klubu. Był jedynym mężczyzną. A ona najmłodsza z nas. I bardzo ładnie wyglądała. Poznała pana Niedzielę na wczasach i zamieszkała z nim. Jakieś dwa lata temu. I on niedawno ją opuścił i się wyprowadził.
Nie chorowała – dodała mama.
Wczoraj była niedziela i próbowałam mamie opowiedzieć, jak było na cmentarzu, bo po raz pierwszy w życiu nie pojechała na cmentarz na Wszystkich Świętych. Ale mama nie lubi, jak jej opowiadam.
Chciałam jej opowiedzieć, jak ludzie chodzili tam i z powrotem, z kwiatami i ze zniczami. W tym roku znicze musiały mieć plastikowe złote zaklopki, w odróżnieniu od ubiegłorocznych, czarnych. Taka tegoroczna moda. Eskalowała też wielkość chryzantem w doniczkach. Średnica dochodziła do bardzo poważnych rozmiarów, kobiety ścieśniały je w ogromnych reklamówkach i wlokły je z trudem.
A jednak ten nieustający, wahadłowy ruch, nielogiczny, gdyż ludzie wracając z cmentarza też szli obładowani tym samym towarem, sprawiał wrażenie skomplikowanych i tłumowi jedynie wiadomych manewrów. Widoczne na twarzach namaszczenie było dowodem, że wiedzą, co czynią.
Zadałam więc mamie pytanie, by sama mi opowiedziała o tym święcie.
– A Wanda, ile Wanda wydała w tym roku na groby?
– 60 zł. – powiedziała mama.
– Przecież oni nie mają pieniędzy!
– A widzisz – zgodziła się mama. Musi wydać. I potem pożycza ode mnie.
– Ciekawe – próbowałam podtrzymać cmentarny temat, – dlaczego w tym roku w hipermarketach nie było ani jednej maski nawiązującej do Halloween? Ponuractwo polskie wraca. A przecież pamiętam, że takie stoiska już były.
– Zakazał kościół – na Apelu Jasnogórskim. No i na mszach też ciągle księża przypominają.
– To im się udało.
Potem wyciągnęłam książki z plecaka. Mama czyta tygodniowo dziewięć książek.
– Przynosisz mi świetne książki! – mówi mama żeby mi się podlizać. Ze względu na bok, który ją boli w czasie chodzenia, do biblioteki już nie dochodzi. Ale ma rację, zawsze przynoszę jej książki lepsze, niż by wybrała sama.
Opanowałam już sposób ich wyboru, który jest skuteczny.
Wybieram przede wszystkim te książki, których tytuły na okładce mają srebrne i złote litery.
Takich najwięcej jest na półkach z literaturą amerykańską. Drugim kryterium jest wielkość liter. Muszą być duże i strona powinna mieć dużo światła, czyli pełna dialogów. Potem czytam to, co jest napisane na tylnej okładce. Wybieram sensację. Nigdy romans i nigdy wojnę. Najlepiej, jak autorką jest kobieta.
Staram się szybko wybrać i nie wahać. Mama też lubi bardzo polskich autorów i te życzenia też spełniam. Nie zaglądam do środka już więcej i nie otwieram. Książki są aktywne i promieniują. Czasami przynoszę biografie jej ulubionych polskich aktorów o bardzo krzykliwych i aktywnych okładkach. Te chowam do plecaka zamykając oczy.
Przyjdę do mamy za tydzień.
Tak jak Twoja mama lubię prozę amerykańską przed snem, bo mnie wciąga i zasysa, a więc kiedy wpadła mi do rąk Glowa Minotaura Krajewskiego, pomyślałam, że to może będzie jeszcze lepsze. Bogać tam. Z kryminałem to ma tyle wspólnego tylko, że trup się ściele. Nie ma tego, co powinno być w klasycznym kryminale, że dedektyw jest właściwie postacią drugoplanową, narzędziem do rozwiazania zagadki.. Tu odrażający policjanci są postaciami pierwszoplanowymi i jacyś tacy wydają się nieporadni. Mam jeszcze kilka stron, może puenta coś uratuje, ale nie sądzę. Krajewskiego mam z głowy.
O kryminałach Wando ze mną nie pogadasz, mam wyjątkową awersję do tego gatunku. Marka Krajewskiego przeczytałam jedną pozycję z literackiego obowiązku, bo postmodernizm to też renesans kryminału.
Nie lubię nawet klasyki, nie lubiłam Hitchcocka, nie trawiłam telewizyjnej „Kobry”. I tak zostało.
Podobno gusta dziedziczy się nie po rodzicach, a po dziadkach. Ale moja babcia Wandzia też uwielbiała kryminały. Chyba jakąś znajdą jestem, lub, jak tu się na Śląsku mówi, podciepem.