Nawet dla tak sporadycznego badacza sieci, jakim jestem, jest dużym przeżyciem dzisiaj lektura książki wydanej trzy lata temu i już bardzo zdezaktualizowanej.
Wprawdzie materia, z której ulepiona jest książka jeszcze w necie krąży, jak w kosmosie pojazdy kosmiczne wprawione w ruch, ale jest to jedynie śmietnik, a nie wehikuły do podróżowania.
„Liberatura” pewnie nie będzie miała tej siły nowości technicznej, jak słynny wjazd lokomotywy braci Lumiere zapowiadający przerażeniem widzów potęgę kina.
Technika, to narzędzie i książka o tym zapomina, myląc je z twórczością.
Wiliam Blake z politowaniem odnosił się do twórców, dla których i niebo i ziemia są za ciasne, nie mieszczą się w ich ogromie i muszą ciągle coś wymyślać.
Podobnie jest z ową „liberaturą”. Jakby życie nie było zbyt krótkie, by ogarnąć zastane, nie rozwiązane, nie przerobione i przeżyte problemy.
„Liberatura” wysypuje się, gdy ma udźwignąć konkret, czyli wielki, rozczłonkowany twór ludzki, jakim są uczestnicy zjawiska sieciowego, zajmujący się twórczym pisaniem.
Mamy więc pracowity wykaz intensywnej aktywności portali, forów i blogów preferowanych przez redaktora ha!artu, jakby ta cała, ogromna przestrzeń, dała się zaanektować liderami internetowej awangardy.
Jest coś nie tyle z eksperymentu w działaniu młodych ludzi w sieci, którzy stali się jedynymi prawowitymi władcami tej ziemi, ale i dziecięcego zaklepania miejsc, których nie chce się potem ani uprawiać, ani nimi opiekować, jedynie posiadać.
Książka więc anonsuje dobrze prosperujący “Unrdergrunt”, “Zabudowę Trawnika”, “Nieszufladę”, “Bar Mleczny”, “Raster”.
To, że, jak widać po latach, wszystko ulega degeneracji, zanikowi, a nie twórczemu rozkwitowi, karze zastanowić się nad entuzjastycznym duchem książki.
Jako bardzo dobry przewodnik po literackiej i artystycznej sieci, nie odpowiada na pytanie: jak cudowne narzędzie Internetu ma uaktywnić twórcze moce artysty, by mógł korzystać w pełni danej mu technologicznie wolności, nie płacąc za to ceny utraty potencji twórczej?
Kilka lat starczyło, by artystyczne sieciowe przymiarki pisarzy, delektujących się brakiem materialnego druku popędziła rozpychając się, do wydawania książek jedna po drugiej, korzystając jakby z zagapienia się towarzyszy sieciowej niedoli.
Jeszcze jest w tej książce tajona powściągliwość i wyższość sekty wtajemniczonych w elektroniczne tajniki obsługi, jakby celowo budujące własny język terminów, kolczasty i skomplikowany, powtarzający dziecięcą zabawę w zakon swojaków. Ale już dzisiaj wiadomo, że „kumple” zawsze naprowadzą swoich niesfornych komentatorów na trop marketingowy, a już Gil Giling wie, jak rozdmuchać wizualnie Nieszufladowe imprezki na imieninach u cioci.
Zabawa w Internet trwa, ku uciesze bawiących, ale przecież karnawał to też wielki, artystyczny temat i wielka metafora ludzkiego życia.
Więc i wysiłek tej książki nie poszedł na marne.