Xawery Żuławski „Wojna polsko-ruska”(2009)

W czeskim filmie Jana Svěráka „Kola” jest taka scena, w której przyprowadzają do mieszkania wiolonczelisty (Zdeněk Svěrák) pięcioletniego Rosjanina Kolję, który zostawiony „chwilowo” przez matkę – „papierową żonę” bohatera filmu – w nadziei na połączenie w bliżej nieokreślonej przyszłości, przekracza próg jego mieszkania.
I Svěrák mówi, cytuję z przypomnienia: ruscy wchodzą, ale nigdy nie wychodzą.

W „Wojnie polsko-ruskiej” dowcipów naprawdę dobrych jest niewiele, a te, które są, nie pochodzą od autorki książki, ponieważ Dorota Masłowska nie posiada poczucia humoru.
Ten histeryczny film, gdzie nie pozostawiono żadnej przerwy, by widz mógł odetchnąć i westchnąć, nagrodzony zresztą słusznie tylko nagrodą dla rewelacyjnego Borysa Szyca na tegorocznym festiwalu w Gdyni ogląda się bez przyjemności z utęsknieniem czekając na jego zakończenie.

Próbowałam bezskutecznie rozwiązać zagadkę przejęcia przez Dorotę Masłowską rządu dusz polskich po politycznej transformacji i ten jej fenomen kontrolowanego buntu prześledzić na podstawie nakręconego siedem lat po wydaniu książki filmie.
Nie jest to łatwe dzisiaj, kiedy, jak się dowiaduję, reżyser przeczytał zaledwie kilka stron książki i nakręcił film od książki niezależny. Jednak postacie powołane do życia na planie filmowym pochodzą z powieści, jak i ogólna jego wymowa.
A wymowa jest taka: źle się dzieje w państwie polskim, ponieważ jest w nim jeszcze „rusek”.
„Rusek” symbolizuje tu bliżej nieokreślone całe zło, które dostaliśmy w spadku, które mamy i którego nie sposób się pozbyć. Dzień bez „ruska”, to dzień nadziei dla nadchodzących czasów, dzień bez „ruska”, to święto chwilowe, ale niepełne, ponieważ odbywa się w czasie gdy on jeszcze jest. Więc z konieczności jest to ordynarny festyn pełen pobożnych życzeń, gdzie lokalne kacyki małych miasteczek zbierają swoje żniwo w postaci pięknych dziewcząt, które potentatowi finansowemu, lokalnemu kapitaliście, „producentowi piasku” potrafią oddać się za cenę wygrania wyborów lokalnej miss piękności.

Silny, chłopak bez perspektyw z dużymi potrzebami seksualnymi i uczuciowymi na planie filmowym kontaktuje się słownie i cieleśnie z kilkoma koleżankami, z których w jednej jest zakochany. Oprócz tego, kontaktuje się już bez możliwości wyboru z autorką powieści, demiurgiem, która powołała go do życia w swoim mózgu, z Dorotą Masłowską.
Dorota Masłowska na kartach książki, ukazuje się czytelnikowi jedynie w komisariacie policji jako pracująca tam urzędniczka w filmie dodatkowo odgrywa siebie poszerzając, zapewne z sugestii Jana Kolskiego o środki artystyczne rodem z realizmu magicznego.
Sceny z Dorotą Masłowską, grane przez nią fatalnie, z mruczeniem pod nosem kwestii, które trudno zrozumieć, jak i rolami wszystkich grających na planie filmowym kobiet, są najgorszymi i najbardziej męczącymi momentami filmu.
I cóż z tego, że odtwórca Silnego, Borys Szyc zgolił rzęsy, pracował na siłowni nad swoim ciałem i wybrnął pomyślnie z tej nieprawdopodobnej postaci zaćpanego lumpa z dobrego domu, skretyniałego osiłka z bardzo rozsądnym rozeznaniem się w sytuacji, w której się znalazł, jeśli reszta towarzystwa, chyba serialowego, nie opanowała warsztatu aktorskiego. I cóż po porównaniach do „Urodzonych morderców” do „Pulp fiction”, filmów, których nie lubię i nie polubię, ale w swojej konwencji zagranych perfekcyjnie i oczyszczonych z wszelkich dziwactw nie pasujących do ich stylu i nie mających ambicji bycia mesjaszem narodu.
Zapewne też za podszeptem Jana Kolskiego postacie filmowe fruwają w powietrzu ni to jak z filmów Emira Kusturicy, ni to z „Matrixa”, a ich komiksowa niezniszczalność ma świadczyć o nowatorstwie środków wyrazu.

To, że Silny jest neurotykiem, a jego siła wyraża się rozstawianiem ludzi po kątach, nie musi być zilustrowana kompletnym zdemolowaniem mieszkań, knajp, domów, ich zarzyganiem i zniszczeniem. Wszelkie gagi proszące się o śmiech z offu, bo nie wiadomo, gdzie się śmiać, być może działają na jakaś formację umysłową bliżej mi nie znaną. Ja się nie śmiałam, bo jak tu się śmiać, jak człowiek się żenował i kurczył ze wstydu?
Przecież to artysta, to twórca wznosi się ponad rzeczywistość swojego dzieła, które, jeśli jest neurotyczne i absurdalne, nie może być takie jak on sam, ponieważ odbiorca by się pogubił.

Tak właśnie jest w tym filmie. Wszyscy współtwórcy, zamiast rzecz wyjaśniać, gmatwają ją do najwyższych możliwych kinu obrotów, stanów, ruchów i nerwówki. I jeśli następuje wyraźne przegrzanie łączy między twórcą, a widzem, jeśli widz ogłupiały i zmęczony błaga w duchu, by film się nareszcie skończył, że dość już tej niezasłużonej tortury, na ekranie pojawia się sadystycznie Dorota Masłowska, odmłodzona o dziesięć lat nastolatka w postaci zakapturzonego, złośliwego kobolda i mruczy coś pod nosem, posiekana dźwiękowo różnymi wstawkami z emisji TV.
Nie wiadomo, co mówi, ale najprawdopodobniej mamrocze, że czekają nas z „ruskim” kolejne dnie i noce dzięki właśnie takim filmom.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

8 odpowiedzi na Xawery Żuławski „Wojna polsko-ruska”(2009)

  1. Marcin pisze:

    Przepraszam, Pani Ewo, ale będę brutalny. Czy nie sądzi Pani, że tą diatrybą tylko przysparza Pani popularności autorce, którą chce Pani wetrzeć w ziemię? Z punktu widzenia tzw. przeciętnego odbiorcy popkultury to wygląda następująco: No tak, inteligenci znów się nabzdyczają, a tak naprawdę zazdroszczą tej małej sławy i tego, że to ona ją zdobyła, a nie oni. Co zaś tyczy się kulis objęcia przez D. M rzędu dusz, mogę Pani odpowiedzieć, gdyż znam tę sprawę od jej wydawcy. To była klasyczna operacja marketingowa, szczęśliwa koniunkcja odpowiednich znajomości i kanałów dostępu do mediów. Było akurat zapotrzebowanie na Hłaskę Bis i D idealnie wstrzeliła się ze swoją “Wojną”. Tyle, nic więcej. I nawet sam Dunin-Wąsowicz z niemała satysfakcją to przyznaje. Zapewniam Panią, że takich Masłowskich było w tym samym czasie na pęczki (sam nawet kilkoro znałem), ale ich wypociny niestety nie trafiły na biurko Jerzego Pilcha. Basta, skończone – jak mawiał Peter Pepercorn. W świecie celebrytów czasem najlepszą strategią jest MILCZENIE. Tego oni boją się jak diabeł święconej wody.

  2. Patryk pisze:

    Marcinie, zdaje się, że sam jesteś ofiarą takiej zazdrości. Ciekaw jestem, czy Dunin w istocie przyznałby, że popularność Masłowskiej to tylko kwestia dobrego marketingu i Pilcha. Pilch nie jest cudotwórcą, to raz.

    Dwa: Masłowska nie jest Hłasko bis.

    A trzy: Pani Ewa nie zważa na to, co wypada, czego nie wypada, co komu może przynieść sławę a co infamię. Pisze jak myśli, i tyle. Milczenie byłoby więc autocenzurą, a w przypadku Pani Ewy to niemożliwe.

  3. Marcin pisze:

    Ostro, ostro – aż dech mi zaparło. Czy jestem ofiarą zazdrości? Może po części – jak wszyscy, którzy po M próbowali cokolwiek wydać. Nie twierdzę, że zabiegi marketingowe były w tym przypadku jedyną lokomotywą jej fenomenu, ale stanowiły bardzo istotny napęd – i Dunin szczerze to wyznał podczas spotkania kilka lat temu na UW. Dalej już się potoczyło.
    M Hłaską Bis nie jest, ale tuż po debiucie wielu chciało w niej widzieć jego wcielenie. Pamiętam, bo w tamtych czasach byłem – jeśli mogę to tak ująć – w centrum wydarzeń. Pamiętam to skamlanie krytyków o arcydzieło i chóralne przyklaśnięcie, że oto wreszcie się pojawiło.
    Moja uwaga o MILCZENIU jest sygnałem, że klasyczne paradygmaty krytyki we współczesnym świecie mass mediów przestają być skuteczne. Nie ma już możliwości zmiażdżenia kogokolwiek krytyczną recenzją, bo zaraz odezwie się wrzask, że sam jest nieudolnym, niespełnionym pisarzem czy filmowcem. Krytyczne chlastanie działa jeszcze w przypadku maluczkich, ale takich wielorybów jak M już, niestety, się nie ima. Na nich potrzebny jest inny sposób. Jaki – nie wiem.

  4. Ewa pisze:

    Patryk ma rację. W moim wypadku MILCZENIE jest niemożliwe. Piszę na blogach by mówić, a nie by sztucznie milczeć. Piszę to co wiem i co czuję, a wiem niestety niewiele, nie mam pojęcia co się tam na górze wyrabia, kto komu robi laskę i jak skutecznie. Nie wiem nawet, czy Hłasko któremuś literatowi robił, bo nigdzie to dowiedzione nie jest. To już więcej wiemy o życiu seksualnym pisarzy sprzed kilkuset lat (np. od Wilhelma Waiblingera o onanizmie Friedricha Hölderlina), niż dzisiaj.
    Dlatego można tylko analizować dostępne ich utwory i o tym pisać.
    „Wojnę” mam przeczytaną, jak i wszystko Doroty Masłowskiej i też myślę, że wielu ludzi przy takich możliwościach wydawniczych zrobiłoby to lepiej, bo pozytywne recenzje bardzo artystów energetyzują i dodają skrzydeł. Artyści to bardzo wrażliwi ludzie, nie znoszą żadnych złych ocen. A przygotowując się do pisania o filmie nakręconym na podstawie książki Doroty Masłowskiej przeczytałam chyba wszystko, co jest o niej napisane w necie.
    I, Panie Marcinie, z pewnością mój głos absolutnie nie ma szans z tamtymi głosami. Nie ma żadnych mocy sprawczych. Nikogo nie obchodzi, co ja sobie tutaj gryzmolę. Nie jest żadnym kamykiem, który zmienia bieg lawiny z metafory miłoszowego wiersza. Po prostu jestem sobie, a Muzom.
    I -poniekąd, – jak Patryk napisał, jestem tym Muzom wierna.

  5. Marcin pisze:

    Pani Ewo, mam nadzieję, że nie uraziłem Pani moim stwierdzeniem. Wcale nie chciałem zarzucić Pani jakichś niskich uczuć. Pragnąłem jedynie zasygnalizować pewien problem, przed którym dziś każdy krytyk, chcąc tego czy nie, musi niestety stanąć. Proszę też sobie nie myśleć, że zamierzam nakładać Pani cenzorski knebel. Po prostu, sam trochę zarówno krytyką jak i literaturą się param, i – muszę to uczciwie przyznać – M jest mi solą w oku. Zwłaszcza, że – jak już pisałem – podczas jej “narodzin” byłem w samym jądrze akcji.

  6. Ewa pisze:

    No to proszę coś więcej zdradzić jak to było z tymi narodzinami! Jestem osobą tak przyziemną, że nie mam pojęcia jak działa taki lans. Wiem, że „Raster” wylansował Wilhelma Sasnala, jak czytałam sieciowy „Raster” od początku to tam były bardzo słuszne uwagi na temat polskiej krytyki, i wszystko mi się tak podobało, to, że nareszcie zaczęto mówić. I nagle się wszystko urwało, zostali ludzie nazwani genialnymi i koniec. W sztukach plastycznych galerie uruchamiają całą machinę windowania malarza, on dla nich maluje i te produkty się sprzedaje do innych zbiorów, by nabierały ceny. Wszystko w sumie jest bardzo proste, ale potrzebne są pieniądze, by ten proces uruchomić. W literaturze zupełnie nie wiem, jak to jest. Zgadzam się z Panem, że właściwie obojętne jest, kogo się lansuje, byleby pisał i była materia do lansowania. Mafijność czy jakaś sekta – postronny człowiek przecież nie wie, co się tam dzieje. Mnie pozostaje tylko zapoznać się z tym zjawiskiem i o nim napisać na moim blogu. Dlatego napisałam, zupełnie przecież nie urażona – że każdy głos sprzeciwu jest cenny, mimo, że nic nie daje. Jak się jest krytykiem, nie da się przecież milczeć. Tym bardziej niezależny krytyk powinien móc się wypowiedzieć.
    Nie mam pojęcia, gdzie. Ale na tym polegają wolne i demokratyczne państwa.

    To, że tutaj to nic nie daje, to widać w komentarzach na GW. A jednak one są. Ludzie tam strasznie psioczą:

    To niesamowite – panowie Sobolewski i Felis chyba powinni sobie zmienic zawod
    – takiego prymitywnego chłamu dawno nie widzialem – tępe, pelne prostackich
    efektów kino. Szyc niezły. Reszta pretensjonalna, infantylna. Mam wrazenie ze
    jak w/w panowie pochwala jakis film to absolutnie nie nalezy na niego isc.
    Casus 33 scen Szumowskiej

    (Karel Got mit uns )

    Pan raczy żartować czy też dostał Pan polecenie służbowe aby promować tego knota?! Ludzie wychodzą z kina a Pan daje się ponieść? Oczywiście mam wrażenie że od pewnego czasu filmy robione są przez artystów w ramach autoterapii (vide Szumowska i jej 33 sceny) widz jest w zasadzie nieważny kase i tak wyciąga się z budżetu. W ramach autoterapii Salon uwielbia filmy o blokersach i dresiarzach, bo utwierdzają ich w przekonaniu iż są ponad tym polskim syfem. Tego blokersowego czy dresiarskiego syfu nie znają, gó… wiedzą o ludziach z blokowisk bo żyją w innej rzeczywistości. To film dla gó…arzy z dobrych domów, którzy chcą poznać prawdę o polskiej rzeczywistości. Prawdę od początku do końca wymyśloną w głowie Masłowskiej. A ponieważ Masłowska myśli tak jak pisze a pisze tak jak wygląda to oczekiwanie sensu w tym wszytskim jest oczywiście bez sensu. Bez sensu jest też wydawanie pieniędzy na ten film.
    (Galahad)

    To plama podwójna – “filmu jako filmu” i w dorobku krytyka T. Sobolewskiego. Takimi recenzjami przekreśla, to co napisał. Porównanie z “Pulp Fiction” jest nie na miejscu, przede wszystkim polski film ma poważne błędy reżyserskie – zbyt długie dialogi, powtórzenia sytuacyjne. Nie mówiąc o rzeczy podstawowej – nie ma przesłania i jest głupi.
    (Gość: kj – plama )

  7. Marcin pisze:

    No tak, rzeczywiście, kiedy tzw. zwykły czytelnik bierze w Empiku czy innej księgarni do ręki książkę, nie zdaje sobie sprawy jakie żonglerki sprawiły, że teraz ją trzyma.
    Przed debiutem Masłowskiej w krytycznym grajdołku (obserwowałem go jako student warszawskiej polonistyki) toczyła się dyskusja o tym, że pisarze uciekają od rzeczywistości. Zarzucano im eskapizm, tworzenie prywatnych mitologii, małych ojczyzn, literackich arkadii, itp Taka w zgodnej opinii wszystkich, czy prawie wszystkich znawców była cała literatura lat 90. Pisarze odchorowywali zaangażowanie historyczne – odwracali się od Smoka i wzruszali ramionami, by odwołać się do wiersza Świetlickiego. Domagano się, by ktoś wreszcie bezkompromisowo wraził pazury w rzeczywistość, wywlókł jej bebechy, pokazał cała brzydotę.
    No i tu pojawia się maturzystka z Wejherowa – zbuntowana, opryskliwa, a przy tym przemądrzała i nieźle oczytana outsiderka. Nie dość, że młodziutka, to jeszcze jak znalazł spełnia oczekiwania krytyków łaknących rozprawy z tu i teraz. Mało kto wie, ale Masłowska przed publikacją “Wojny” wcale nie była nieznana w tzw. Warszawce. Korespondowała z Tomaszem Jastrunem (opowiedział o tym w jednym ze swoich felietonów w “Newsweeku”), wysyłała teksty na różne konkursy, no i do “Lampy” oczywiście.
    “Wojnę” Dunin-Wąsowicz dostawał w małych fragmentach. Kilka z nich dał Pilchowi i Świetlickiemu, którzy napisali te słynne entuzjastyczne peany. Pilch miał wtedy stronę w “Polityce”, która od lat sprzedaje się w grubo ponad stutysięcznym nakładzie. Zaraz potem przyszły zachwyty w “Pegazie” i “Dobrych książkach”, gdzie “Wojnę” namaściła Kazimiera Szczuka. I tak to się jakoś dalej potoczyło. Zwłaszcza, że inni młodzi zachęceni sukcesem Masłowskiej wyciągnęli z komputerów swoje bełkotliwe monologi. To w pewnym sensie umocniło jej idiom, przekonało opinię publiczną, że skoro inni ją naśladują, że skoro Warszawka “mówi masłem”, to coś w tym musi być.
    Nie wspomnę już o tym, że M była bardzo wygodna dla środowisk lewicowych. Ale to już osobna historia, na którą teraz nie mam niestety czasu.
    Pozdrawiam.

  8. Ewa pisze:

    Dzięki Panie Marcinie za prawdziwe wiadomości, myślałam, że to znowu tu jakiś brudny seks pedofilski zadziałał, ale wierzę Panu, że to tylko Wielcy tego świata wsparli byłą uczennicę wejcherowskiego liceum i dzięki takim relacjom mamy przynajmniej jeden grzech narodowy z głowy i możemy odetchnąć z ulgą.

    Zazwyczaj tak jest, że się winduje mizerne talenty celowo, by nie zagrażały tym już miernym, ugruntowanym. Być może jest tak z dzisiejszymi pisarzami nagradzanymi i prym wiodącymi na niwie literatury.
    Tak było w każdym rzazie w zakładach pracy w PRL-u. Każdy dyrektor przyjmował pracowników nierozgarniętych, studiujących rok niżej na studiach wieczorowych, by nie byli od Naczelnego mądrzejsi. Tym sposobem gospodarka PRL-u stała najniżej ze wszystkich Państw Bloku Wschodniego.
    Ten obyczaj tez przeniknął do tzw. „prywatnej inicjatywy” w sposób niepojęty, bo tzw. „prywaciarz” tez tracił. Gdy zatrudniłam się jako pomocnik konsekratora organów kościelnych jako osoba nie mająca pojęcia o tym zawodzie i właśnie gdy źle wycięłam kolejną partię zamszu i filcu na młoteczki, przyjechał do mojego szefa wykwalifikowany, zaraz po szkole muzycznej konserwator organów, entuzjasta i miłośnik tego zawodu, wielce utalentowany chłopak, który błagał o pracę.
    Szef go natychmiast wyrzucił, mówiąc mi, że konkurencji tolerował nie będzie. Tym sposobem długo pracowałam przy organach wysłuchując codziennie kilku homilii pogrzebowych, których nigdy bym pewnie nie usłyszała, więc to ja zyskałam jednak.

    I tak ten świat się kręci, nie wiadomo, co nam wyjdzie na dobre. Może Pani Dorota też coś zyskała.
    Dzięki wielkie, również pozdrawiam serdecznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *