W „Gestach” Ignacego Karpińskiego matka pisarza, głównego bohatera powieści – Grzegorza – jest typową kobietą PRL-u, syntezą wszystkich kobiet pracujących, lub matek przy mężach pracujących.
Kobiety z obsesją porządku i czystości, z pedantycznym rozwiązywaniem krzyżówek i dokładnym śledzeniem telewizora.
Matka w „Gestach” nie różni się niczym od stereotypu polskiej kobiety, która pół wieku wzorowo funkcjonowała w polskich powieściach obyczajowych i serialach filmowych.
I teraz taki okropny człowiek wydaje na świat pochodną swej wyjałowionej mentalności – pisarza.
Kolejna powieść, tym razem Bohdana Sławińskiego „Królowa Tiramisu” o tym dziwacznym zjawisku kulturowym – nieprawdopodobnym, gdyż wszystko wskazuje na to, że jest absolutnie niemożliwe, by maminsynek takiej kobiety został artystą – mówi o czymś podobnym.
Wrażliwe dziecko o imieniu Piotruś, któremu przy porodzie dostaje się matka z przypadku, a Pan Bóg nie wybiera, rozpaczliwie próbuje ją usprawiedliwić. Daje matce symboliczne imię włoskiego przysmaku, ciastka z kremem i nazywa Królową Tiramisu, snując baśniowe opowiastki, które są najpiękniejszymi fragmentami książki.
Królowa Tiramisu poetycko wystylizowana na bajeczkę o iskierce, która zaraz zgaśnie, jest bohaterką świata wyobraźni neurotycznego chłopca Piotrusia, obwiniającego ojczyma za całe zło.
Piotruś nie ma niestety odwagi Piotrusia Pana, nie ma też za grosz autorefleksji, ani pomysłu na swoją opowieść.
Jeśli Wojciech Kuczok w „Gnoju” matkę wyrzucił z powieści, stawiając nieletniego bohatera oko w oko z ojcem sadystą, czyniąc go tym odpowiedzialnym za całe zło, tutaj Bohdan Sławiński stawia małego Piotrusia przed chorą rodziną bez żadnej refleksji. Liczne metafory i symbole, podmiany słów kamuflują tylko niewypowiedziane.
W rzeczywistości niczego nie mówi.
Mamy ordynarną polską rodzinkę, która, jak śpiewał Paweł Kukiz, jest „silna słowem”. I nie jest ona, mimo podobnej drastyczności tak podana, jak u Céline’a w „Podróży do kresu nocy”, gdzie bohater totalnie kwestionuje swój dom rodzinny:
„(…)Gdzie leziesz? Nie widzisz, że jest nalane, rozniesiesz!” – złości się matka, wyżyma w kuchni szmatę od podłogi. Lustruje go szybko wzrokiem: „Sweter ubrudziłeś, dwa dni z dzisiem!”. Zawsze, jak coś ubrudzi czy popsuje, tak mówi, kiedyś zrzucił niechcący ze stołu urodzinowy resorak, który rozprysł się jak jajko – wrzasnęła wtedy na niego: “No tak, dwa dni z dzisiem! Dla ciebie gówno albo złoto na jedno wychodzi!”, a on przez łzy, bo płakał nad roztrzaskanym wozem rzewnie, zaprotestował: „Drzwiczki z byliczki!”, a tak to tylko ona mogła. „Tak się rodzonej matce odpłacasz, matkę małpujesz?! Stefan, Stefan!” – krzyknęła, i już ojczym materializował się w pokoju, już ciężko szedł do Piotrusia, który przytulał się plecami do ściany. Ale jeszcze by mu się upiekło, ojczym zamiast bić, zaczął pouczać: „Jak się do matki zwracasz, gnoju? Żeby mi to było, kurwa, ostatni raz. Jazda do książeczki”, a Piotruś z głupia frant pyta, diabeł mu chyba podszepnął: „Do nabożeństwa?”. W jednej chwili został podniesiony w górę, wyrżnięto nim o ścianę, jak lalką, krwawił z rozbitej głowy. Gdyby matka nie uwiesiła się ramion ojczyma, gdyby przeraźliwie nie krzyknęła: „Stefan, zatłuczesz głupiego, a pójdziesz jak za mądrego siedzieć! Mamy na wczasy przecież jechać!” – załkała. Zostało mu kilka szwów na głowie, paraliżujący lęk, wystarczyło, że ojczym na niego spojrzał, a żołądek czuł w gardle… Dzisiaj nie popełnił tego błędu: „Już odrabiam, mamusiu” – powiedział grzecznie i z rozpędu wszedł w kałużę mydlin, a matka wrzeszcząc: „Gdzie leziesz?!”, zdzieliła go mokrą szmatą przez łeb.(…)”
Przyszły doktorant, nauczyciel dydaktyczny na uniwersytecie, który, zdawałoby się z traumą toksycznego dzieciństwa będzie borykał się z trudnościami kontaktów społecznych do końca życia, radzi sobie wyśmienicie w dorosłym życiu. Nie ma żadnych zahamowań w życiu seksualnym: nieskonsumowanie edypalne matki – ponieważ to słodkie włoskie ciastko pożarł obleśny ojczym – u Piotrusia korzystnie przeradza się w nienasycenie ogiera prostytuującego się ze szczerością romantycznego pazia, który miesza miłość dworską z pogotowiem seksualnym dla ukochanej.
Mimo licznych cytatów z literatury wielkiej, patronującym rozdziałom (np. z „Niepokojów wychowanka Torlessa” Roberta Musila), powieść bardziej przypomina postmodernistyczną demonologię Tomka Tryzny z „Panny Nikt” i szkoda, że właśnie takie wpływy są odczuwalne.
Szkoda też, że Sławiński nie korzystał z tak pięknych przykładów polskiego kina o dorastaniu dzieci w trudnych, niszczących je warunkach, jak chociażby w opartym na scenariuszu Jerzego Zawieyskiego filmie „Odwiedziny prezydenta”, czy na twórczości Janusza Nasfetera.
To, że recenzenci usiłują zamienić tę powieść na rozliczeniowy utwór z feminizmem, kultem matki, że wpychają w swoje tłumaczenia i Freuda, i Junga, niewiele zmienia. Nie wiemy, dlaczego bohater w drugiej części utworu, zdoławszy wyśmienicie ukończyć studia – a więc koszmar dzieciństwa nie zrobił z niego psychicznego kaleki – jest tak rozwydrzony i rozpustny: z powieści Sławińskiego wynika, że za przyszłościowe wygodnictwo życiowe, za obsługę seksualną luksusowej żony bogatego człowieka odpowiedzialne są toksyczne związki z matką. Piotruś rezygnuje z pracy na budowie w Belgii o jakiej marzą dla niego przyszli teściowie, tylko związuje się z inną kobietą i pracuje, nie wychodząc z łóżka.
„Królowa Tiramisu”, to prosta konfesyjna opowiastka ubarwiona baśniowością i przylepionym nadrealizmem.
Z morałem i receptą, jak być kochanym.
Każdy po przeczytaniu powieści chciałby mieć taką matkę i takie dzieciństwo, by móc sobie takiego życia zakosztować, jak dorosły Piotruś:
„(…)I cierpnę, kiedy Julia się dla mnie wygina, rozbiera, zwinna jak wąż. Wślizguje się na mnie, a ja tylko leżę, wysysany, ukąszony.
„Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła” – później szepcze.
Przytula się, taka miękka, ciepła, nagle dziewczęca, bez stygmatów Diora, Chantelle, Versace, Paco Rabane. Jej udo, noga, pierś, biodra, obdarte ze znaków, stempli, nadmiaru znaczeń, aż czuję obrzydzenie.
“Piotrusiu, nie chciałbyś popracować dla Olego?” – Julia nieoczekiwanie pyta. „Ja? – dziwię się. – A co niby miałbym robić? Negocjować z talibami?”. „Mógłbyś być jego sekretarzem, potrzebuje kogoś bardzo zaufanego – gładzi mnie po policzku – no i mielibyśmy do siebie bliżej, prawda? Moglibyśmy się kochać w przerwie tych nudnych konferencji. Oni tam o uzbrojeniu, a my mielibyśmy swoje lufy, smary, dziury w pancerzach…”. Siada mi na kolanach w samej bieliźnie, twarz moją w dłonie ujmuje, w oczy głęboko patrzy, przekonuje, a ja pełen zaufania, słucham, oglądam sobie jej lśniące wargi, które zmysłowo pękają, zamykają się, za którymi błyskają zęby, drga i wije się wilgotny język: „Co ci da doktorat? Nie szkoda oczu na książki? Na ten obłędny leksykon? Ciągle te czołgi i czołgi. Jesteś inteligentny, dasz sobie radę. A jak ci szkoda studentek, które by się w Piotrusiu albo i w Piotrze, w doktorze hiperpoważnym kochały, to zapewniam cię, słodziutki, że w korpusie dyplomatycznym jest mnóstwo atrakcyjnych kobiet”- nęci, kręcąc się na moich kolanach, sunąc to w przód, to w tył. „I nie trzeba nikogo rozkochiwać, jak mnie – ociera się o mnie jak kotka – jak jesteś wysoko, to najfajniejsze same do ciebie przyjdą, takie jak ja” – mruczy, rozsuwając mi rozporek. A potem, kiedy już drzwi łazienki znowu się za nią nagą zamykają, a ja znowu się ubieram, wreszcie mogę, rozładowany, poprawnie myśleć, jaka to we mnie gotycka egzotyka, że tej najfajniejszej mogę już teraz tak często używać?(…)”
Nie przeczytam, bo nie kupię. Nie mam pieniędzy ani miejsca na gromadzenie ksiażek jednorazowego użytku.
Nie przeczytam, bo te baśniowe kawałki, które usłyszałam w radio (infantylizm w sztuce jest przykry mi, jak wysypka) i te fragmenty przez Ciebie przytoczone nie zachęcają ani trochę.
Ewo. Jestem rownież stałym gościem Obiegu. Ale mnie pasjonuje kronika towarzyska. Nikogo nie znam, ale jakbym znała. Wiem co mówią, jak mówią. I te stroje..
W radiu były fragmenty o Królestwie Słodyczy, o Królewiczu z marcepanu, dworzanach z karmelu i kajmaku i koniu z lukrecji (lukrecja, to moje ulubione słodycze)?
To jest bardzo dobrze napisane, elementy baśnie bardzo mi się podobały.
Przykro mi, że zniechęciłam Cię do tej książki, nie miałam takiej intencji, wręcz przeciwnie: myślałam, że po moich tutaj wrażeniach z lektury odwiedzający mojego bloga – by sprawdzić, co ja tu piszę – po nią sięgną.
Będę wklejać o „Bambino” Ingi Iwasiów, niestety, też niepochlebnie. U nas jest w dwóch bibliotekach.
A swoją drogą, dziwny ten Otwock. Tam gdzie jeżdżę na wieś latem zawsze gminna biblioteka co roku zakupuje wszystkie nominowane do NIKE książki. Zakupy, zdaje się, zależą od kierowniczki?
Na „Obiegu” to ja stale odwiedzam tylko blog Pink not dead! Maurycego Gomulickiego. Wiesz, że to “z tych” Gomulickich? Wnuk Juliusza Wiktora Gomulickiego. Wychowałam się na jego książkach!