Wbrew zapewnieniom autora w wywiadach, powieść „Gesty” nie jest wielowarstwowa i wielo znaczeniowa. Nie jest też kiczem, które to określenie autor samowolnie i kokieteryjnie, licząc na zaprzeczenie, sobie przywłaszczył. Jest natomiast nieokreślonym tworem literackim, najprawdopodobniej nieukończonym i nie dopracowanym, którego pisanie w jakimś momencie autora znudziło i postanowił rzecz czym prędzej zakończyć.
Czuje się tu jakieś zlekceważenie czytelnika, któremu w pewnym momencie pisarz robi gest fakora i mówi: a figę z makiem, nic ci chamie już więcej nie napiszę, ciesz się, że tyle napisałem, ty darmozjadzie, ty wyjadaczu, ty wieprzu!
I perły się już nie sypią, bohater zostaje zaszlachtowany tajemniczą chorobą nagle i nieodwracalnie, a porzucona w liceum narzeczona z satysfakcją kończy jego książkę i zanosi do wydawnictwa.
Literatura może wszystko i jak w kryminałach, gdzie mordercą jest narrator, gdzie może nim być i detektyw, i gdzie wyznacza się na tę role najbardziej nieprawdopodobne postacie, by chytrego wyjadacza kryminałów zwieźć, i by po niepowodzeniach odkrycia mordercy z podziwem zamykał książkę i w zadumie z pokorą doświadczał zwycięstwa autora nad jego inteligencją, mówił: ale mnie skurczybyk przechytrzył, nigdy bym nie przypuścił, aj, aj, ten autor, jaka to bestia sprytna…
Niczego podobnego nie odczuwamy po lekturze „Gestów”.
Zamiarem autora jest jedynie ukrycie powodów napisania kolejnej powieści. A wiadomo, że tego ukryć się nie da.
Główny bohater i zarazem narrator, Grzegorz, warszawski reżyser, scenarzysta oraz dramaturg koło czterdziestki wraca do rodzinnego domu, by zaopiekować się chorą na chorobę nowotworową matkę.
Tu następuje bardzo wnikliwy opis tej opieki, rzetelny i autentycznie wciągający. Byłaby z tego nawet całkiem dobra telenowela, ponieważ przeciętność i tuzinkowość przedstawionej rodziny polskiej jest wiarygodna, mająca szansę na rozliczne odbicia własne w odbiorcach.
Ale niestety, autor ma jeszcze ambicje artystyczne. Wymyśla jakieś konstrukcje formalne rodem z numerologii, nie wiadomo dlaczego wszystko w powieści zaczyna się na literę „g”.
Może aluzyjnie robi to świadomie, bo przecież zawód pisarza lekki nie jest i można też literacko wściec się i to odreagować.
Czytelnik, zdezorientowany nagłym pozbyciem się narratora i końcem powieści nie wie, dlaczego ta właśnie historia życia została mu opowiedziana. Czekają go przecież podobne opowieści w przychodniach lekarskich, pociągach, na forach internetowych, czeka go jeszcze tyle historii, które musi uprzejmie wchłonąć, by móc społecznie funkcjonować, by nie wydać się skończonym chamem który z ludźmi nie chce rozmawiać.
Ale nawet w ciszy swojego domostwa, w dobrowolnej intymności spotkania artystycznego pisarza z czytelnikiem, czeka go nie żadna inna litera, na którą przecież subtelnie i z nabożeństwem się przygotował, tylko właśnie kolejne „gie”:
„(…)Siódma litera okazała się najważniejszą, determinującą — być może — moje życie, nadającą mu kształt. Gie. Dobra litera, jak każda inna.(…)”
Ewo. Czeka Cię Królowa Tiramisu. Ciekawe, co na to powiesz? Słuchałam właśnie fragmentów z audiobooku. Natrętna stylizacja na staropolszczyznę, czego ja znieść nie mogę. Ale to były fragmenciki. Może całość lepsza.
Tak, właśnie kończę pisać o „Królowej Tiramisu”, może jeszcze dzisiaj dam, ale chyba już dzisiaj nie dam rady.
Zobacz Wando w bibliotece, u nas w mieście mają tę książkę aż trzy filie, a ja jestem zapisana do czterdziestu. Więc upolować łatwo.
Z fragmentów, to ja bym nie opiniowała. Muszę mięć przeczytaną książkę dwukrotnie, a ta jest cienka.
Wando, to wszystko pokolenie naszych dzieci, hodowane na serialach, sadystyczne i egocentryczne. Autorzy nie potrafią się z jednowymiarowego oglądu świata wyzwolić. Może to nasza wina, że stałyśmy w kolejkach i oni widzieli tylko te kolejki w czasie, gdy ich talent domagał się nasycenia innymi obrazami. To taki realizm umajony surrealizmem.
O tomiku Bohdana Sławińskiego, „Sztućce do glist” pisaliśmy na blogu Marka, on tam nie ma wyszukiwarki, trzeba przez Google.
Fajnie Wando, że mi komentarz wstawiłaś. Jak mam chociaż jeden komentarz, to mam zaraz setkę wejść więcej. Dzięki.
Nie jestem w tak dobrej sytuacji. Należę do wszystkich bibliotecznych filii w Otwocku, ale tu tylko lektury i kryminały. Wzięłam kiedyś powieść autorki o nazwisku Sowa (może się mylę?) i oddałam po przeczytaniu trzech stron. Nie dało rady. To samo było z Gretkowską. Miałkość, nagromadzenie nieistotnych faktów, dialogi dla samych dialogów, to mnie dławi.
Izabelę Sowę lubi moja mama i przynosiłam już wszystkie powieści tej pisarki z biblioteki, więc wiem, jakiego pisarstwa nie lubisz. Staram się na blogu pisać o tym wszystkim, co teraz wychodzi i co określa dzisiejszą literaturę i wyznacza kierunki na przyszłość. I taką selekcją wstępną powinny być tak ważne i znaczące nagrody, jak NIKE. Uważam, że różne czytadła i literatura rozrywkowa jest jak najbardziej potrzebna, tak jak w malarstwie obrazki dla umilenia mieszkań. Noszę też mamie kryminały amerykańskie, którymi jest zachwycona, spełniają idealnie wszelkie jej oczekiwania: dają mamie szansę na bycie skutecznym detektywem, co podnosi poczucie własnej wartości: takie docenienie czytelnika.
Ale to wszystko nie ma nic wspólnego ze sztuką.
Będę już wklejać „Królowę”… Wando, pokolenie naszych dzieci pisze w kółko o matce, to jest straszne, jakie matki mieli w okresie dorastania przyszli pisarze polscy. Wando, to jest o nas! O bibliotekach w Otwocku, które zakupują tak jak TV publiczna nic nie znaczące utwory.
Nie czytałem „Gestów”, ale wywiady z pisarzem. Ignacy Karpowicz zwierza się, że lubi militaria. Z wywiadu:
„(…)Gdzieś wyczytałam, że Twoim hobby są: samoloty, czołgi, okręty… Militaria? Na jednej szali niezwykle wrażliwy pisarz, na drugiej miłośnik ciężkiego sprzętu. Zainteresowania jeszcze z wieku dziecięcego, czy przyszły z latami?”
Rzeczywiście, gdy miałem dziesięć lat, kupiłem w Kiosku Ruchu tygodniki „Żołnierz Polski” oraz „Skrzydlata Polska”. No i wpadłem. Jestem zakochany w militariach. (…)”
I zaraz przypomniał mi się wywiad z Tumanem Capote, który nie lubił ani sportu, ani wojskowości i czuł do tych spraw głęboką odrazę.
Może dlatego to są tak odmienne literatury.
Kupować i czytać w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych „Żołnierza Polskiego” to była wielka kompromitacja. To tak jak za okupacji chodzić do kina. „Żołnierz Polski” był najbardziej reżimową i skłamaną gazetą.
Ale dzieci są niewinne. Niestety, to wszystko w tych powieściach pisarzy roczników siedemdziesiąt jest. Nie starają się tego przezwyciężyć, biorą za dobrą monetę ten spadek po „Czterech pancernych”, po koszmarnych serialach PRL-u.
Jak czytam na kumplach, że tajna zakupił za żywą gotówkę „Czterdziestolatka” to rzygać mi się chce.
A jak widzę, jego twórczość nie odstaje zbytnio od utworów nominowanych do tegorocznej NIKE. Większość pisarzy startujących, to jego pokolenie. Ma chłopak szansę się wśród nominowanych znaleźć.
Nareszcie odzyskałaś blog. Nie mogąc tu zajrzeć czytałam dzieki panu Bukowskiemu Warłama Szałamowa i to jest piekne . Dlaczego jeden człowiek może opowiadać z taką prostotą o sprawach ostatecznych, a inny mówiac o blahostkach musi stroić się w pstre piórka, wymyślać “swój własny, szczególny” sposób wypowiedzi..
Od cyrylicy w internecie niestety bolą oczy.
Dzięki Wando za troskę. Też się bałam, że to stan nieodwracalny i z ulgą powitałam powrót bloga. Mój blog to moje Państwo, a Państwo to ja.
To Cię podziwiam, że bukwy czytasz. Mam taką odrazę do tego języka, że czytam tylko w tłumaczeniach. A tłuaczenia mamy wyśmienite: Wat, Tuwim.
Ach, blog Lecha…Ja tam jestem zbanowana.
Żadne tłumaczenie nie odda piękna rosyjskiego języka literackiego. Wracając z zajęć w Akademii wstępowaliśmy na Nowym Świecie do księgarni radzieckiej po albumy, a ja kupowałam klasykę za bezcen. Kupiłam dziesieć tomów Dostojewskiego, a także Czechowa , Gogola i wszystko co wpadło w ręce. Pierwsza w Warszawie wiedziałam, kto to Bułhakow, bo w Nowym Mirze po raz pierwszy opublikowano Powieść Teatralną. To biedny naród. Nie mam mu nic za złe. W XIX moi przodkowie mieszkali w Rosji i ci przdstawiciele podbitego narodu byli tam warstwa wyższą.
Wtedy Wando miało to sens, tak się męczyć z cyrylicą. Po rosyjską klasykę i albumy z reprodukcjami malarstwa przyjeżdżały też wycieczki z ZSRR i wykupywały wszystko z naszych księgarń, bo u nich te książki były nielegalne.
Ot, przywileje podbitych narodów: tak intelektualistom się podlizywano. Ich książki były w cenie biletu tramwajowego, a tramwaj wtedy był nieprzyzwoicie tani. Robiło się z nich różne przedmioty, np. takie pudełeczka: po wycięciu druku zostawiając jedynie kredowe krawędzie i okładkę skórzaną.
Całe szczęście ten chory stan mamy już za sobą. Oczywiście, żadne tłumaczenie nie może mierzyć się z oryginałem (ale tylko w wypadku arcydzieł).
Ale trzeba też i samemu wiedzieć, co jest mu potrzebne. Rozpad na miłośników Dostojewskiego i Tołstoja jest podobny do takiego, jak między tych, co wolą albo kawę, albo herbatę. Szymborska nie trawi Dostojewskiego, uwielbia Tołstoja. Akurat to zapamiętałam, jak byłam na spotkaniu z nią. Truman Capote mówił, że Dostojewski to fatalny stylista. A ja uwielbiam Dostojewskiego. Każdemu według potrzeb. A jest w czym wybierać.
witam. Gesty czytałem jako trzecią powieść I.K i miałem podobne odczucia, co autorka tego bloga. Miałka, przelewająca się przez palce (kartki) narracja, momentami intrygująca (rzadko), częściej irytująca i nurząca. Aż dziw bierze, że po napisaniu kapitalnego “Niehalo” i sprawnego choć już nie najwyższych lotów “Cudu” I.K popełnił takiego gniota. Podejrzewam, że jego słowa o tym, że to kicz to nie była żadna kokieteria, służąca połechtaniu jego “ego”. On po prostu wiedział, że to literatura na wskroś mizerna, a wszystkie nagrody (m.in. nagroda im. Kazaneckiego w Białymstoku, jego rodzinnym mieście), które dostał i dostać może (Nike) to kupony od “sławy” jego poprzednich publikacji. Na zasadzie: nie doceniliśmy debiutu, damy nagrodę teraz. Teoria być może dość naiwna, ale myślę, że może coś w tym być. Tak czy inaczej – Ignacy Karpowicz ma papiery na pisanie. Tylko pióro ostatnimi czasy jakby nieco stępione. Pozdrawiam:)
Och, jak się ucieszyłam, że wreszcie tu przyszedł ktoś, kto omawianą akurat tu książkę przeczytał. Dzięki J.P. wielkie za odwiedziny, bo już myślałam, że mi się to nie przydarzy.
Nie wiem, jak u literatów, ja niczego nie wydałam drukiem, ale u malarzy jest w pewnym momencie taka wewnętrzna demoralizacja: po skutecznym namalowaniu pewnych obrazów i opanowaniu rzemiosła, które przez kilka lat powtarzaną czynność opanowuje się mimochodem, malarz wierzy, że namaluje wszystko. I wtedy następuje prymat samego malowania nad tym, co chce się namalować, traci się kontrolę.
Myślę, że zdemoralizowany nagrodami pisarz uwierzył w siebie. Szkoda, bo książka w sumie taka zła nie jest, tylko nierówna. Ale być może to też jest wynik ukrycia pewnych rzeczy, które trudno wypowiedzieć, są zbyt bolesne, intymne – nie wiem. Wtedy pisarz ucieka się do wymyślania, a tam już panuje tylko chaos i błądzenie po omacku.
Również pozdrawiam, Dzięki.