Ciała z Internetu II (4)

Byłam jedyną osobą, która o tak wczesnej porze wyszła przed dom z psem.
Kolonia ekskluzywnych domów, które wbrew światowym tendencjom architektonicznym indywidualizacji zabudowań spełniała potrzeby ludzi majętnych, a zarazem dla potanienia ile tylko się da wykupionych tu mieszań uniformizowała je na modłę ubiegłowiecznych koloni proletariackich budując je z najnowszych materiałów o wysokim technologicznym przetworzeniu, przeznaczona najwidoczniej była dla tych, którzy wraz ze swoimi zwierzętami domowymi potrzebują rozpoczynać życie w połowie dnia.

Byliśmy z psem na tle tych martwych i milczących domów nieskończenie samotni.
Powlekliśmy się więc piaszczystą ścieżką w głąb sosnowego lasu, który mimo sąsiedztwa tak brutalnego, jak nowo wybudowane osiedle, zachował jeszcze swój pierwotny, szlachetny charakter.

Obserwując pierwsze promienie zapowiadające wyjątkowo upalny dzień obrysowujące cieniutką białą linią krzaki jagód i paproci, a na mchu perliła się jeszcze poranna rosa, pogrążyliśmy się we własnych, osobistych rozmyślaniach.
Podczas gdy pies z zainteresowaniem okładał i znaczył wszystkie rozpoznane miejsca psich mieszkańców osiedla, ja na mapie wewnętrznej powinnam obsikać mentalnie to, co było mi znane i swojskie. I niczego nie znalazłam.
Wszystkie doznania, dotyczące mojej nowej sytuacji na drugim krańcu Polski nie pozostawiały żadnych śladów i znaków, a te, będące jeszcze w zasięgu, znikały w nieprawdopodobnym tempie, tak, jak nikomu niepotrzebne odciski butów na wilgotnych piaszczystych ścieżkach tego lasu iglastego, którego nie nawiedzali już żadni Indianie, ani harcerze przebrani za Indian.
Tkwiące pod krzakami puszki po piwie, butelki i pudełka po papierosach były tak zwyczajnym i nieważnym znakiem, że wtapiały się w roślinność i były wraz z nią oczywistością.
Na niebie pojawiły się smugi samolotów, ale i te zamazane bazgroły, jak i jazgot silników, nie wskazywały na żaden trop, bym mogła się jakoś w tym nowym środowisku określić.
Świat nie przychodził do mnie, mimo, że ja wchodziłam w coraz bardziej dziewiczy las, który milcząc nie odwzajemniał moich pragnień spotkania z czymkolwiek, co mogłabym zapamiętać i z tym zapamiętałym wrócić do domu. Na dodatek ścieżki leśne, jak w grze planszowej, okazały się z góry zaplanowane i zapętlone, i wbrew upragnionemu zbłądzeniu wypluły mnie w miejscu w którym do lasu weszłam.
Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić.

Z trudem przypomniałam sobie dom właściwy wśród takich samych domów. Lecz nie pamiętałam już kondygnacji, ani numeru mieszkania, a w całym budynku nie tylko nie było ani jednego nazwiska na drzwiach, ale większość mieszkań nie posiadała numerów. Ten dziwny obyczaj zupełnego ukrycia się mieszkańców wprowadził mnie w taką panikę, że drżącymi rękami rozpoczęłam systematycznie próbować wszystkich kluczy, jakie miałam w ręce i wkładać je do kilkudziesięciu zamków mogąc być cały czas podejrzana o włamania do cudzych mieszkań.
Jednak po jakimś czasie niebezpiecznej pracy, z konspiracyjnie nastawionym psem, który cierpliwie milcząco przypatrywał się spode łba moim pomysłom na szczęśliwy powrót, przy absolutnym braku jakiegokolwiek rezonansu ze strony mieszkańców nawiedzanych mieszkań, zamek nagle otworzył drzwi i ujrzałam znajome mi mieszkanie.

Mąż obudził się właśnie i poszliśmy do tej części mieszkania, gdzie można było zrobić sobie herbatę.
Ale najprawdopodobniej gospodarze już też nie spali i też uprzejmie dołączyli do nas, świadcząc nam najróżniejsze poranne grzeczności.
Mający nastąpić zaraz moment rozstania widocznie wszystkich nas zbliżył i uwolnił od ciężaru kolejnych kamuflaży i wysiłków ukrywania.
Zapowiedziane natychmiastowe, po obfitym śniadaniu opuszczenie przez nas domu uaktywniło coś w rodzaju sentymentu, kiedy właściwie nie wiemy, czy odczuwamy dyskomfort z powodu utraty, czy pozyskania. Niewątpliwie traciliśmy bezpowrotnie szansę na spotkanie istotne, ale zyskiwaliśmy przynajmniej pewność, że jest ono niemożliwe. Ulga, jaka z pewnością powstała w naszej czwórce dotyczyła zapewne i psa, który najwyraźniej potrafił to wyartykułować. Jak długi rozciągnął się na posadce i zasną snem spokojnym, bezpiecznym i wyzwolonym.

Ogromne kanapki z węgorzem, serkiem brie i prosciuttem owinięte w srebrną folię już czekały na nasze zabranie, a myśmy wykonywali jeszcze różnorakie gesty dziękczynne i wypowiadali słowa, które w takich okolicznościach zawsze się wypowiada i bez nich żaden kulturalny człowiek z cudzego domu nie wyjdzie.
A myśmy wszyscy byli kulturalni, byliśmy grzeczni, dobrze wychowani i na tyle inteligentni, by wsiadając do samochodu i nie omieszkać powtórzyć wszystkiego, co wydarzyło się wczoraj, gdy wchodziliśmy w nieznane.
Chłopak z Internetu odprowadził nas do drzwi samochodu wkładając mój neseser do bagażnika. Potem wykonał podobne gesty jak te, które nierozpoznawalne w znakach komunikacji na odległość zacierają intencje stając się jedynie umownym, międzyludzkim kodem. Podobne gesty wykonała jego żona stojąca na balkonie.
Zresztą, gesty pożegnań nigdy też, oprócz ulgi zakończenia, nie zawierają przecież niczego.

Rozpoczynał się upalny, letni dzień a nas czekała podróż przez całą Polskę

koniec

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *