Ciała z Internetu II (3)

Bogactwo mieszkań było zawsze względne. Uważaliśmy posiadanie własnego kąta za największe bogactwo. Szczytem marzeń była ślepa kuchnia w mieszkaniu na Żoliborzu, ta kawalerka, jaką nam pokazał warszawski malarz Wiesiek wioząc do swojego habitatu całą wiarę poplenerową malarzy z prowincji, którzy mieli i może do dyspozycji większy metraż, ale nie w Warszawie.
Potem oglądałam inne mieszkania, domy, różne nieziemskie aberracje ich mieszkańców. Jedne nie posiadały ani jednego elementu z plastiku zgodnie z obowiązującą modą, wykonane w całości łącznie z łazienką, z drewna. Inne wręcz przeciwnie, miały przemycone z Zachodu dmuchane, ogromne fotele, gdzie nie można już było się swobodnie poruszać. Jeszcze inni bogacze umieszczali w wychodku enerdowską kolejkę piko, która jeździła tylko przy otwartej desce sedesowej, a pokój wytapetowany był podkładkami pod piwo z całego świata.
Mimo, że opis Tomków w swoim domku mogłabym ciągnąć w nieskończoność, ponieważ i domków, i Tomków w czasie mojego długiego życia spotkałam wiele, to tego dnia tomaszowe, ewangeliczne doświadczenie przerosło moje dotychczasowe doznania.
Nasz pies, kundel, pochodzący ze schroniska dla bezdomnych zwierząt i mający przez to małe poczucie wartości, stanął, jak my, oniemiały i nie ważył się wejść dalej.
Podłogi jak lustro odbijały nasze nieśmiałe kroki. Brud, który nieuchronnie zawsze gromadzi się na styku poziomu i pionu każdego pomieszczenia i uszczelnia tym i spaja pokoje, nie istniał.
Sterylność tych ogromnych komnat, wyselekcjonowanych praktycznie do najważniejszych przedmiotów w tonacji jasnych szarości i złamanych bieli preparowała je mentalnie wyjmując z materialności nie dla ich nieważkości, ale dla nicości. Klimat mieszkania stawał się nierealny właśnie poprzez realność, jak coś, co zostało stworzone absolutnie od nowa i nawet więź z jego znaczeniem została przerwana. Współczesne sprzęty gospodarstwa domowego – jak lodówka wielkości tramwaju sprytnie ukryta w wybudowanej na tę okoliczność kolumnie, sygnalizowała, że jest wypełniona po brzegi najwyśmienitszym jadłem – tkwiły tutaj nie jak fetysze, czy elementy ludzkiej wygody, ale jako samoistne byty na podobieństwo gór czy jezior, czegoś, co odwiecznie tkwi, co jest zastane pierwotnie i już nieodwracalnie.
Natychmiast zresztą pojawiły się na stole potrawy, które ostatnio oglądaliśmy w filmie „Wielkie żarcie” Marco Ferreriego. Mój mąż, któremu codziennie powtarzam, że za spaślaka nie wychodziłam za mąż, postanowił nie hamować się zbytnio, ja zresztą też nie mogłam już tak ortodoksyjnie obstawać przy moim wegetarianizmie. Pies, skazany na nasze osiedlowe śmietniki, gdyż kupujemy mu tylko chappi, zupełnie nie mógł się przy zapachach i widoku pieczonego mięsa, wędlin i ryb, opamiętać. Kiedy gospodarz domu wyciągnął wreszcie oszronioną lodem butelkę wódki, miałam tylko jedno wyjście z sytuacji: wejść w inny stan skupienia.
Jednak ostatkiem woli próbowałam sprostać, jak przywołany wspomnieniem Świadek Jehowy, przyczynie, dla której przemierzyliśmy taki szmat drogi. Przecież mieliśmy przeprowadzić rozmowy istotne, mieliśmy się poznać i nie tyle zbratać, co z sobą oswoić, doznać błogiego poczucia bezpieczeństwa w niwelowaniu tamy sieciowego nieistnienia, którą obszedłszy, można by raz na zawsze zlikwidować.

Ale tama istniała. W miarę picia, umacniała się jeszcze bardziej i mur międzyludzki wzrastał z każdą minutą biesiadowania. Nierzeczywistość pomieszczenia, które jakby zostało stworzone tylko i wyłącznie dla nas, na okoliczność naszego religijnego nawiedzenia, było wypreparowane z czasu. Nie było w tym mieszkaniu ani przeszłości, ani przyszłości, była jedynie teraźniejszość, zamknięta w tej oszronionej butelce z płynem koloru czystej wody, która po opróżnieniu nie zawierała absolutnie żadnych informacji. Small talk, jaki toczyliśmy wyjątkowo intensywnie i żywo, był taką samą imitacją rozmowy istotnej, jak codzienność wypreparowana z trudu i mozołu, jak charakter egzystencji człowieka, który jeszcze żyje, ale niekoniecznie.

Położyliśmy się spać w pokoju przeznaczonym tylko dla nas po uprzednim pływaniu w ogromnej łazience, w pianie, którą gospodyni domu z prawdziwą troską roztrzepała w wannie z elektronicznie sterowanym strumieniem wody.
Pies nie ośmielił się wejść do naszej tymczasowej sypialni, a myśmy nie ośmielili się jej zamknąć.
Wędrował więc niestrudzenie po ogromnych korytarzach nocą, ślizgając pazurami po lustrzanej posadzce z trudem, jak na lodzie, utrzymując równowagę.
Błądząc po ciemku, wpadł do łazienki, gdzie wplątał pazury w oczka śnieżnobiałej maty podłogowej i nie mogąc się wyplątać, zahaczył łapą o mój biustonosz, którego w popłochu nie zabrałam ze sobą. Haftka biustonosza dodatkowo zamotała go, a on, nie chcąc nikogo budzić, tarzał się w bezsilności w tym kokonie. Niepostrzeżenie drzwi sypialni gospodarzy otworzyły się bezgłośnie i ciemna postać oswobodziła psa.

Dniało i znalazłszy w przedpokoju na wieszaku klucze, wyszłam z nim na pierwszy spacer.
c.d.n.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2009, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *