„Tomasza Mrocznego” należy czytać bez zapoznania się z opracowaniami ponieważ inaczej można literacko oszaleć. Wątpię, by wolą pisarza, szczególnie wobec swojego młodzieńczego dzieła, było doszukiwanie się aż tylu tropów jakie przypisują mu naukowe, akademickie dywagacje, szczególnie, że dzieło powstało w czasie okupacji hitlerowskiej i wzięły w łeb wszelkie dotychczasowe porządki moralne. W czasie, gdy Śmierć Boga była procesem, a nie finałem.
Opowieść Blanchota nawiązująca do teorii Heraklita z Efezu zwanego “Ciemnym”, oparta jest na wyjątkowo wątłej fabule spotkania Anny i Tomasza w hotelu, gdzie Tomasz niewątpliwie posiada cechy samego autora, jest poetycką interpretacją procesu pisania i powstawania dzieła literackiego.
Jeśli Emil Cioran słusznie pisze w swoim dzienniku, że Blanchot to pisarz, który najprostszą rzecz gmatwa do rozmiaru niebywałego, to nie sposób jednak nie ulec tej gmatwaninie i uwiedzeniu tej pięknej prozy, i pozwolić się jej unosić.
Blanchot, w przeciwieństwie do rosyjskich akmeistów gloryfikujących życie preferuje śmierć, co w sumie na jedno wychodzi. Wbrew bowiem tym przesunięciom w kierunku Tanatosa, Maurice Blanchot podobnie jak rosyjscy moderniści bazuje na bardzo pojemnej i żywej, boskiej energii, która przemienia śmierć w źródło tworzenia, a nie unicestwiania.
W obu wypadkach następuje wyraźne odgrodzenie się od popkultury, od wpływów sztuki niskiej i pogrążenie się w rejony bardzo enigmatyczne i niesprawdzalne, w sumie niebezpieczne, gdzie można łatwo pobłądzić.
Bliższa jest ona wszelkim chrześcijańskim świętym, pustelnikom i artystom izolacji, niż tym, którzy dionizyjsko nurzali się w nurtach zbiorowego życia. Daje to niesłychane możliwości wszelkim interpretacjom, a im pośledniejszy interpretator, tym bardziej źródłowy tekst potrafi wyprowadzić na manowce.
Dlatego też trzeba się jak poręczy trzymać tekstu „Tomasza Mrocznego” i go sobie, tak jak bohater, w samotności smakować.
Więc czytam. Oprócz onirycznych, narkotycznych wizji nawiedzeń Tomasza, wodnych stworów i dziwacznych zwidów, jest jednak cały czas tendencja do wypreparowania ich z wszelkich przedstawień, co niewątpliwie nawiązuje do malarstwa abstrakcyjnego, które w czasach pisania utworu, wraz z krytycznymi pismami Kazimierza Malewicza święciło tryumfy w świecie sztuki.
I tak mamy tam analogie do płócien Rothko z początku utworu, gdzie bohater przebywa na plaży. Potem wchodzimy w estetykę malarstwa Pollocka, egzystencjalizm Muncha, katastrofizm Bacona, spokój morski Moneta.
Jednak te estetyczne nawiązania są bardziej wypełniaczem utworu, niż jego istotą. Śmieć kochanki Anny to umiecenie nie tyle autora, jakby chciał Roland Barthes, ile literatury dla jej większej klarowności.
Klasztorny, medytacyjny sposób tworzenia jest najprawdopodobniej podstawą każdej twórczości. Jednak buddyjskie ogołocenie skutkuje tylko za przyczyną pojemności duchowej samego autora. Wszelkie teorie poszukujące prawdziwych źródeł powstawania arcydzieł są na tyle potrzebne, że mogą wytropić dzieła fałszywe. Natomiast tajemnica powstawania jest zawsze niewykrywalna i niedefiniowalna. Oparta jedynie na indywidualności autora, która potrafi wewnętrzną mocą odpowiednio pokierować i ją wydobyć.
Dzisiejsze, spóźnione o pół wieku spotkanie z Maurycym Blanchotem polskiego czytelnika przybliża mu przecież jedną z wielu koncepcji teorii powstawania dzieła sztuki, bardzo subiektywnej i nie jedynej. Po Blanchocie wielu ortodoksyjnych krytyków literackich przekonało się do innych wariantów i zaakceptowało między innymi pop-art i inne drogi i warianty twórczości, zdeterminowane technologią i zdobyczami technicznymi dwudziestego pierwszego wieku.
Jednak ci, którzy wchodzą w twórczą przestrzeń zadziwieni, że piszą coś, o czym sami nie wiedzieli i zaskoczeni mediumicznym charakterem światów, w które wchodzą, mogą odczuć czytając, tak jak ja odczułam, niewątpliwe analogie do własnych doświadczeń:
„(…)Tomasz pozostał w swoim pokoju i czytał. Siedział z rękami splecionymi na czole, wpierając kciuki w skórę u nasady włosów, tak pochłonięty lekturą, że nawet się nie poruszał, kiedy otwierano drzwi. Wchodzący widzieli jego książkę niezmiennie otwartą na tych samych stronach i byli przekonani, że udaje. On zaś czytał. Czytał z niezrównaną uwagą i wnikliwością. Przy każdym znaku znajdował się w tej samej sytuacji co samiec modliszki tuż przed pożarciem. Jedno wpatrywało się w drugie. Słowa wychodzące z książki, która nabierała śmiertelnej mocy, słowa spokojne i błogie, przyciągały muskające je spojrzenie. Każde z nich, niczym na wpół przymknięte oko, pozwalało wnikać w siebie owemu nazbyt żywemu spojrzeniu, którego w innych okolicznościach by nie zniosło. Tomasz wślizgnął się zatem w te korytarze, podążając naprzód bez przeszkód, aż do chwili, gdy dostrzegło go wnętrze słowa. Nie odczuwał jeszcze strachu, przeciwnie, była to chwila niemal przyjemna, którą miałby ochotę przedłużyć. Jako czytelnik wpatrywał się radośnie w tę małą iskierkę życia, którą bez wątpienia rozbudził. Z przyjemnością przeglądał się w oku, które go widziało. Jego przyjemność stała się wielka. Tak wielka, tak bezlitosna, że doznawał jej z niejakim przerażeniem, a kiedy się wyprostował, co za nieznośna chwila, nie otrzymując od swego rozmówcy najmniejszego znaku, dostrzegł całą dziwaczność sytuacji, kiedy zwykłe słowo obserwowało go niczym żywa istota, i to nie jedno słowo, lecz wszystkie słowa zawarte w tym jednym, wszystkie, które mu towarzyszyły i które z kolei same zawierały w sobie inne słowa, niczym zastęp aniołów sięgający nieskończoności, aż po oko absolutu. Nie odrywając się od tekstu tak pilnie strzeżonego, z całych sił starał się nad sobą zapanować, uporczywie nie odwracał odeń oczu, wciąż jeszcze mając się za wnikliwego czytelnika, kiedy oto słowa zawładnęły nim i zaczęły w nim czytać. Wzięły go w posiadanie nadzmysłowe ręce, zatopiły się w nim zęby nabrzmiałe sokami; całym swoim żywym ciałem wszedł w anonimowy kształt słów, nadając im własną substancję, kształtując ich wzajemne powiązania, darowując słowu być własny byt. Całymi godzinami trwał tak w bezruchu, mając co pewien czas zamiast oczu słowo oczy: był bierny, urzeczony i odsłonięty. A nawet nieco później, kiedy już się poddał i wpatrując się w książkę, z odrazą rozpoznawał samego siebie pod postacią tekstu, który czytał, jego osoba, wyzbyta już świadomości, zachowała jeszcze myśl, a słowo On i słowo Ja, przycupnięte na jego ramionach, zaczynały prowadzić wzajemną rzeź, słowa mroczne, dusze bezcielesne i anioły słów, które głęboko weń zstępowały.
Za pierwszym razem, kiedy spostrzegł tę obecność, była noc.(…)”
tłum. Anna Wasilewska
cudny tekst! niezwykle precyzyjnie zarysował znajome mi granice, w obrębie których ja sam starałem się ująć myślą Tomasza Mrocznego. I tak, uwodzi.. Pozdrawiam.
Blanchot fenomenologiczny i trudny, ale budzi nadzieję w rozwój powieści w kierunku nicości i stwarzania światów na nowo. Całe szczęście, że chociaż mamy tego „Tomasza Mrocznego” spolszczonego, ja pewnie już nie dożyję czasów, kiedy będzie można przeczytać Blanchota w Polsce w większym wymiarze, a jest jak balsam i bardzo klarowny.
Niestety, poczytałam Pana bloga trochę i nie bardzo rozumiem, o czym Pan pisze. Jeszcze będę próbować. Dzięki za wpis, również serdecznie pozdrawiam.