Dariusz Nowacki w Tygodniku Powszechnym zaświadcza wiarygodność opisów pobytem z autorem w Budapeszcie, gdzie kosztował tych potraw i oglądał obrusy w kratkę i plastikowe kwiatki.
Ja tam już z żadnym krytykiem literackim nigdzie nie pojadę, ale moja jazda z prozą Krzysztofa Vargi także otworzyła mózgowe kubki smakowe mojej pamięci.
Pamiętam, jak w latach siedemdziesiątych przekroczyliśmy granicę węgierską i dopadliśmy od razu jakiejś przygranicznej knajpy z tym wszystkim, co Varga w książce opisuje. To było niezapomniane wrażenie, ponieważ w Polsce w tych czasach było mnóstwo restauracji węgierskich z regionalnymi węgierskimi potrawami, ale się te rodzime podróby zupełnie nie umywały do tego z czym się zetknęliśmy.
Porównując „Gulasz z turula” z „Nagrobkiem z lastrico”, książki Krzysztofa Vargi nominowanej do Nike w roku ubiegłym, odnalazłam wspólną metodę pisarską w tych dwóch książkach, pozornie tylko odległych.
Ta wychłodzona proza mówiąca ciągle o sprawach gorących, wręcz wybuchowych, przyjmuje konwencję pisania mimochodem i obok, co przy ogólnej histerii panującej w polskiej literaturze i polskim filmie, wita się z ulgą, jako nareszcie głos nowoczesny, zrównoważony i dojrzały.
Nieważne właściwie, o czym pisze Varga, bo mimo naszpikowania „Gulaszu” faktami historycznymi i nazwiskami sławnych i znaczących Węgrów o tym kraju dowiadujemy się niewiele z uwagi na temat ogromny, w każdym razie nie tego, o czym donoszą przewodniki, gdyż Varga unika pisania o stereotypach i o uogólnieniach.
Szuka raczej klimatu i wypunktowuje rzeczy zaskakujące i nieznane.
Nie jest to też przewodnik po kuchni węgierskiej, nawet, jak autor bardzo szczegółowo i ze znawstwem potrawy opisuje.
Wydobywanie węgierskiej esencji z morza informacji o Węgrzech i Węgrach odbywa się na kartach książki wolno, narrator przesuwa się ostrożnie po tematach, czyniąc ciągłe porównania i aluzje, wiążąc zdawałoby się odległe ze sobą i sprzeczne obrazy i wszystko jeszcze przesyca własną osobą.
Varga uzyskał tym gulaszem potrawę zrobioną z prawdziwych, encyklopedycznych ingrediencji, ale ugotował go całym sobą. Ta indywidualna praca twórcza jest zupełnie wewnętrzna, mimo, że pisze wyłącznie o zewnętrzności.
Ekshibicjonizm artysty schował się w przekazie i w trudzie zrozumienia siebie, swoich korzeni i istoty. Krzysztof Varga pisze dużo o tacie, o babci, o nieznanym dziadku, o sąsiadach węgierskich ojca, o proustowskich reakcjach na węgierskie zapachy przeżywane w Warszawie po odwiedzinach ojczyzny ojca – ale to wszystko jest jeszcze bardziej wtopione w całość, niż gdyby napisał o krewnych świętego Stefana. Dzieje się tak dlatego, ponieważ Krzysztof Varga nie ilustruje, nie opisuje, ale wciąż detektywistycznie tropi.
To, co wytropione, zostaje nazwane i przygwożdżone. Ponieważ wplatając wątek osobisty dobrze wie, o czym pisze, nie rozkleja się i nie zamienia w gawędziarza- sentymentalistę, ale próbuje wykorzystać te zwierzenia, jako konstrukcję do wypowiedzi szerszej.
Nie jest łatwo powiedzieć o całym państwie tak klarownie, by nie przedobrzyć i zarazem nie wytracić czegoś, co się chce koniecznie przekazać. A Varga wie, czego chce.
Przyjmując taki układ książki – podział na rodziały zatytułowane znaczącymi postaciami z obszaru mentalnego Węgrów – pisarz snuje dywagacje na temat możliwości ogarnięcia tego dziwnego korowodu postaci poprzez ugotowanie ich w węgierskiej kuchni razem. Wybiera jedynie na zasadzie pożywnego ich znaczenia.
Węgry są czymś odwrotnym niż starożytna Grecja – są uwięzione w paśmie gór, a ich cudowny klimat i żyzne ziemie melancholijnie się marnują w geograficznym zniewoleniu.
I tutaj Varga zastanawia się już właściwie cały czas nad autodestrukcją tego narodu, przymierzając wiele tematów związanych z historią, żywotami sławnych Węgrów, klimatem i kulturą narodu – do tego jedynego wariantu. Dlaczego Węgry mają tak dużo samobójców? Dlaczego potrawy, tak znakomite i tak smakowite, są gotowane wbrew wszelkim nowoczesnym normom żywienia zabijającymi ich wszystkie żywe tkanki na amen? I dlaczego Węgrzy wciąż chcą odzyskać dawne granice państwa wiedząc, że jest to niemożliwe i w dalszym ciągu nostalgicznie demonstrują ten fakt w przemyśle pamiątkarskim?
Depresyjności węgierskiej jednak nie jest w stanie rozjaśnić Cicciolina, rodowita Węgierka, o której tęsknie Varga pisze:
„(…)Węgierska polityka potrzebuje dziś Ciccioliny jak nigdy dotąd. Pani Ilona miałaby szansę wprowadzić do węgierskiego życia publicznego zbawienną dawkę seksu i pogodzić dwa polityczne buhaje toczące ze sobą nieustanny pojedynek.(…)
(…)oraz Cicciolinę, legendarną gwiazdę porno, o której każdy wie, że naprawdę nazywa się Ilona Staller i jest Węgierką. Jej węgierskość doszła do głosu, gdy w 2002 roku usiłowała dostać się do węgierskiego parlamentu.(…)”
A jednak drugą ojczyznę Krzysztofa Vargi nie symbolizuje Cicciolina, ale właśnie tytułowy ptak mityczny: sokół, nazwany tam turulem, którego kamienne symbole zdobią place, i mosty lub są samodzielnymi pomnikami.
Turul nie ma nic wspólnego z warszawską syrenką, jest ptakiem ponurym i złowieszczym. Dlatego on patronuje korowodowi sławnych Węgrów, którzy zadecydowali sami, kiedy mają zakończyć życie.
Piosenka „Gloomy Sunday”, węgierski produkt muzyki rozrywkowej, znany od siedemdziesięciu lat, jest niekwestionowanym hymnem wszystkich samobójców na całym świecie. Powstały dziewięć lat temu film o tym tytule produkcji niemiecko – węgierskiej, posiada w kadrach (skręconych przez zmarłego niedawno męża Krystyny Jandy, Edwarda Kłosińskiego) złowróżbne turule.