Nagrodzono go Oskarami razem z „Tajemnicą Brokeback Mounatin” czyli w roku wzbudzenia społecznej pewnie potrzeby reaktywacji uczuciowości w wydaniu bezbronnym: bez zabezpieczeń dowcipem i ironią, co od lat robi np. Woody Allan.
Paul Haggis jest pięćdziesięciolatkiem i autorem zarówno opowiadania, jak i o niego opartego scenariusza. Sądząc po wieku autora, jest tam chyba echo Beatlesów, dla których zawsze I love you było końcowym panaceum na wszelkie bolączki międzyludzkie.
Zdawałoby się, brutalizacja mieszkańców Miasta Aniołów w filmie nie będzie miała granic, wprowadzone w akcję wozy policyjne, rewolwery, masakrowanie ludzi i sklepów to codzienny chleb powszedni.
A tu jednak w słuchawce końcowe I love you niejednokrotnie kładzie kres spirali piętrzących się tragedii.
Film nie jest artystyczny, a jednak środkami, które kino amerykańskie opanowało do perfekcji ( nie wiadomo jak powiązania splątanych losów kilkunastu osób są dla widza jasne i czytelne), próbuje robić z niego film zaangażowany moralnie i w konsekwencji pomóc ludzkości na początku XXI wieku, która powoli przestaje być ludzka.
Recenzje wprawdzie podkreślają dwa problemy tego filmu, podobno autor miał szczególnie na uwadze: mozaikę narodową mieszkańców miasta, rzekoma inność budzi gniew – czyli rasizm i, jakbyśmy to gwarowo określili – „permanentny wkurw”, czego najjaskrawszą reprezentantką jest filmowa Sandra Bullock.
Co udelikatnia tak naszą skórę, że wyładowujemy się na bliźnim tak nadmiarowo, że odreagowujemy tak spontanicznie, tak niepohamowanie, a żal za grzechy, skrucha, zawstydzenie nad gniewem, uniesieniem, następuje dopiero po zgliszczach, nieprawdopodobnych i nieodwracalnych stratach?
Słodka pięcioletnia dziewczynka wprawdzie nie ginie od kuli „wkurwionego” Araba, ale to tylko przypadek i on zdaje się dziękować Allachowi, że ten przypadek jemu ofiarował.
Życie trwa i film, mimo wymiany telefonicznej I love you zapowiada już po jego zakończeniu dalszy ciąg permanentnego miejskiego gniewu.
Crasch to też komiksowe uderzenie i zwyczajna samochodowa stłuczka. Wszystko ma ciąg dalszy po poruszeniu powierzchni drugiego człowieka.
Recenzje posuwają się do diagnozy, że podświadomie ludzie prowokują konflikt, by mieć z Drugim tzw. sprawę. Jakąkolwiek, nawet negatywną. Nie sądzę. Nie sądzę nawet, by nadzieja tego filmu była prawdą psychologiczną.
Cały jego optymizm jest mimo wszystko mocno po amerykańsku naciągany. Ale to magia kina, a baśnie się właśnie tak konstruuje.
I mimo wszystko, są lepsze edukacyjnie niż brutalna prawda o nas, niestrawna, jak realistyczny reportaż.