Bogdan Banasiak “Integralna potworność . Filozofia libertynizmu, czyli konsekwencje śmierci Boga”

Książkę dostatecznie reklamuje sieciowe wydanie “Krytyki Politycznej” wraz z publikowanym wstępem. Tak to jest i tak zawsze było, że młoda lewica, która jest zawsze tą samą starą lewicą, spijała i spija intelektualną śmietankę priorytetowych nazwisk światowego życia intelektualnego inteligentnie mieszając ją z innymi tekstami i robiąc wrażenie, że to wszystko, to to samo. Nie. Tekst o Simone Weil w sąsiedztwie nazwisk, które napełniały ją odrazą (Nietzsche) nie powinien współgrać z głosem “Krytyki Politycznej”, co raczej czyni mętlik filozoficzny jeszcze większym mętlikiem. Jak widzę, teksty tam publikowane są raczej popularnonaukowe, a nie przeznaczone do zamkniętych kół naukowców.
Oczywiście, ta cała praca u podstaw uprzystępniania niesłychanie trudnej dzisiejszej myśli filozoficznej byłaby i rzeczą chwalebną, gdyby nie ów relatywizujący wszystko mętlik.

Tak też jest z nagłym zalewem tłumaczeń i wyjaśnień słynnego Markiza.
Właśnie czytam na łączach onetowskich Lecha Bukowskiego, którego odwiedzam codziennie, przyjemny tekst Rolanda Barthesa dotyczący przyjemnościowych wrażeń po tekście markiza de Sade’a.
Może Francuz dostaje inną strawę niż spolszczony Polak.
Może analogie smakowania z Loyolą są tam nazbyt oczywiste.

W właśnie wydanym wielkim popularyzatorskim przedsięwzięciu Bogdana Banasiaka są ryciny w manierze ilustrowanej Biblii Gustave Doré’a – sławny instruktaż narzędziowy mieści się w cyklu obrazków wielkości 4 cm kwadratowych, które dla naszych przodków wygłodniałych jakiej bądź ciekawostki, był nie lada gratką.
Te aseksualne, smutne akty czynienia krzywdy drugiemu człowiekowi trudno porównać z witalnym instruktażem np. fasady Świątyni w Khajuraho, gdzie bogowie w miłosnym uścisku celebrują permanentną rozkosz w analogicznych pozach. Byłby to nawet i dowód na to, że kultury wcześniejsze temat ujmowały inaczej i że odkrycia Markiza co do natury ludzkiej nie są ostateczne.

Czytając Bogdana Banasiaka obszerną, wyczerpującą i naprawdę doskonałą monografię można się wiele dowiedzieć o nas, o niszczącej nas złej seksualności, o wielkiej szkodzie, jaką przyniosło uwięzienie olbrzymiej ludzkiej mocy władnej stworzyć nowe boskie istnienie.

(Jeśli mam powierzyć myśl wstydliwą, konfesyjną mojemu blogaskowi i ekshibicjonistycznie się do czegoś przyznać, to ze wstydem przyznaję: mnie de Sade nie zachwyca. W odróżnieniu od ucznia profesora Bladaczki, Gałkiewicza, w szkole średniej autentycznie zachwycał mnie Juliusz Słowacki i ten zachwyt trwa nieprzerwanie do dzisiaj).

Przeczytałam dostępną w Polskiej Bibliotece Intranetowej Donatiena Alphonse’a François’a de Sade “Filozofię w buduarze” i na kasetach Związku Niewidomych – “Justyna, czyli Nieszczęścia cnoty” -ale próba przyswojenia “Julietty – powodzenie występku” wypadła już bez powodzenia.
Język de Sade’a, mocno w moim pojęciu przereklamowany, dał widocznie więcej swoim rodakom. Nasza literatura, jakby powiedział Gombrowicz, zagwazdrana i upupiona, może dzięki tej obfitości “sadycznego wysypu” wreszcie się zmobilizuje, i stowrzy erotyczny język z prawdziwego zdarzenia:

Język erotyzmu. Mimo że Zachód wypracował imponującą liczbę języków specjalistycznych, to jednak nie stworzył języka erotyzmu. Jego inwencja w tym względzie wyczerpała się na wulgaryzmie, zobiektywizowanej naukowej nomenklaturze, neutralizującej rubaszności lub konwencjonalnej poetyzacji. Jeśli mówił o seksualności – a nie podlegała ona kulturowej represji wymuszającej milczenie, lecz zachęcie do mówienia (“dyskursywizacji” seksu) – to raczej zdradzał w spowiedzi lub wyznaniu, niż szeptał podczas aktu, pełnym głosem zaś co najwyżej mniej lub bardziej niewybrednie metaforyzował (począwszy od “medalionu” czy “ogrodu rozkoszy”, a skończywszy na “bobrze” lub “króliczku”), miejscem zaś jego artykulacji stały się konfesjonał lub kozetka psychoanalityka, nie zaś alkowa. Sade natomiast w całej skali ów język i ewokowaną przezeń przestrzeń eksploatuje: erotyzm jest przyczyną i ogniskową wszelkich poczynań jego libertynów; tym językiem mówią jego bohaterowie i w nim Markiz ich prezentuje, ze szczególnym uwzględnieniem partii erogennych ciała (charakteryzowanie mężczyzn za pośrednictwem rozmiarów członka, kobiet zaś – odcieni waginy i odbytu), wyliczeniem wszelkich możliwych (i niemożliwych) pozycji erotycznych i odnotowaniem rekordowych osiągnięć w tej dziedzinie; uznawszy też, że zmysł słuchu szczególnie wzmaga doznania, nakazuje postaciom swych dzieł stale snuć erotyczne opowieści; wreszcie wręcz radykalnie zmienia zakres znaczeniowy pojęć typu ’’namiętność’’ czy’’ rozkosz’’ i poddaje analizie wszelkie aspekty erotyzmu.

Niemal pół tysiąca stronicową pracę Bogdana Banasiaka “Integralną potworność” się czyta łatwo i z wypiekami na twarzy i z pewnością lepiej jest czytać o Markizie, niż samego Markiza.
Wzbogaconego nie tylko o cytaty z Bataille’a, Barthesa, Bretona, Camusa, Cocteau, Deleuze, Prousta, Reverzy’ego Robbe – Grillet’a, Sollers’a, Klossowskiego, Blanchota, ale też analizami bliskich naszej epoce takich dzieł, jak “Wielkie żarcie” Marco Ferreri czy Piera Paolo Pasoliniego “Salo, czyli 120 dni Sodomy”.

Szukając bezskutecznie zakwestionowania istnienia świata fantazji, podobno niezbędnego w artystycznym odreagowaniu – projekcji wyrzucania z siebie pokładów zła – można pytać o taką zasadność, jeśli nie są to eksperymenty naukowe, a jedynie terapeutyczne.
Szczególnie szukając w tych analizach nie tyle śmierci Boga, ile śmierci filozofii libertynizmu, której przecież jednak Markiz był piewcą.
Czyli szukając pobożnych życzeń.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *