Forma filmu, oparta na uniwersalizacji problemu poprzez podmianę ról wiodącej dwunastolatki na różne płcie i wiek, jak i karkołomny w moim pojęciu tytuł, sugerujący jakieś wyższe wtajemniczenie formalne, z którego jedynie tytuł zostaje, to nadmiar i ozdoba.
Cała reszta, a więc głębokie moralne przesłanie, jest klarowne, konsekwentne i proste: zabrnęliśmy już tak daleko, że każde rozwiązanie jest niemożliwe.
Ani charytatywność, czyli empatia, ani chrześcijaństwo, ani rodzina.
Głód uczuć już jest w krzyku przerażonej kilkuletniej Murzynki, która budząc się w samotności bogatego domku, sygnalizuje bezradność swojego pojawienia się na świecie.
Alienacja i żebranina o uczucia będą towarzyszyć wszystkim filmowym postaciom, a najsłabsi będą za to płacić.
Nie pamiętam filmu, gdzie kopulację pokazano tak fizjologicznie i z takim brakiem przyjemności i wstępnego chociażby entuzjazmu.
Kopulacja jako konsumpcja potrawy dającej nadzieję na scalenie, chybionej i ciągle ponawianej w złudzie, że się uda.
Powszechna samotność jako pułapka asekuracji, ale i zwykłej niemożności i bezpowrotnej już wewnętrznej śmierci. Born again jest niemożliwe, jedynie może odrodzić sie w kolejnej hybrydzie religijnej sekty, którą forma również zabija.
Końcowa wypowiedź oskarżonego o pedofilię – napiętnowanego teatralnym gestem przez matki chronienia swoich pociech – jest o tym, że jesteśmy wciąż tacy sami, jak nasz kod genetyczny, co czyni beznadzieję życia jeszcze straszniejszą.
A więc nie ma wzrostu, rozwoju, uszlachetniania poprzez cierpienie.
Wzrastamy jedynie doznając urazów i odtrąceń, ale przychodzimy na świat i umieramy obcy.
Nie nawiązujemy żadnych związków dosłownie z nikim, ani z rodzicami, ani z kochankami, ani organizacjami społecznymi, powołanymi do tego celu.
Toteż problem aborcji, pokazany jako przede wszystkim skutek wołania o drugiego człowieka, a nie przyjemności orgazmu, staje się równie nieludzki, jak nieludzkie jest grzebanie w cudzym ciele.
Życie w domkach amerykańskiej prowincji, których mieszkańcy zapobiegliwie starają się żyć na poziomie nie urągającemu ich człowieczeństwu, toczy się przy akompaniamencie kołysanek diabelskich, jakby przetworzonych z Krzysztofa Komedy „Rosemary’s Baby”.
Uwikłanie w trawniki, krzewy, dziecięce słodkie pokoje, gdzieniegdzie wychylający się fałsz plastikowego szpaleru słoneczników wbitych w trawnik, kicz dziecięcych uroczystości – to energia, kradziona autentycznemu rozwojowi.
Już nie starcza na konieczność, trzeba resztę zasymulować i udać. Jeśli dorośli robią to perfekcyjnie, pod maską czułostkowości i sentymentalizmu, skrywając instrumentalność rozmnażania, to ich owoce wzrastają z całym bezwstydem monstrualnego skutku.