Pamiętam je wszystkie, ich imiona i dzieje. Różę i Hanię, amerykańskie lalki, pewnie cenne dzisiaj z uwagi na historyczny i kolekcjonerski charakter, kupione przez babcię na ciuchach w Przemyślu, mam do dzisiaj. Ale Wojtek, którego mama wystała w kolejce akurat w momencie, gdy sąsiadka Buczkowska urodziła syna i nazwała tym imieniem, ze względu na wielkość – podobno nie mieścił się w tak ciasnym mieszkaniu – miał wymiar niemowlęcia – musiałam oddać. Mama zadecydowała, że już jestem za duża na lalki i zawieźliśmy Wojtka wypielęgnowanego i wypieszczonego młodszej o dwa lata kuzynce. W następne wakacje Wojtek goły i brudny, z wyrwanymi rękami, tkwił w kącie ich werandy, już przeznaczony do wyrzucenia.
Moi synowie nie bawili się lalkami, natomiast pojazdy uczłowieczały się w ich odczuwaniu w sposób nieprawdopodobny. Pamiętam, gdy z pierworodnym poszliśmy do Spodka na Cyrk prowadzony przez Krzysztofa Maternę i Wojciecha Mana, numer klaunów z rozpadającym się samochodem doprowadził moje dziecko do spazmów płaczu. Nie pozostawało nam nic innego, jak zrezygnować z dalszego oglądania cyrku i odprowadzani podejrzliwymi spojrzeniami publiczności, ze wstydem wyjść.
Syn przynosił wieści o Darku, który wymyślił zabawę w gilotynę i ścinał głowy swoim plastikowym lalkom, które w tajemnicy wyrzucał. Ale dopiero, gdy kupiłam w Pewex-ie pierwsze ATARI – zabijania wirtualnych zabawek przez gromadzącą się w naszym domu dzieciarnię nie było końca. Dzisiaj daremnie wymagać w sieci innego traktowania niż w komputerowej grze. Dlatego tak trudno pewnie bywalcom cyberprzestrzeni zrozumieć, o co w lalkach Bellmerowi chodziło.