Od kiedy Federico Fellini nakręcił „Ginger i Fred” w odbiorze telewizji zmieniła się przez te dwadzieścia lat tylko obyczajowość. Eskalacja obsceny osiągnęła pułap i przyjęła formę normy i zwyczajności, natomiast zapłakana staruszka z filmu Felliniego, której eksperymentalnie odmówiono tydzień oglądania telewizji i jej płacz i skarga, że się za żadną cenę na to nigdy więcejnie zgodzi została przyjęta wyrozumiale. Nikt nie odważa się dzisiaj już na zakaz oglądania telewizji i nikomu jej się nie odmawia.
Zdumiewa tak wielka ilość negatywnych recenzji w polskich gazetach i sieci tego rewelacyjnego filmu.
Jeśli recenzent decyduje się na analizę jego “drugorzędnych cech płciowych” i zaczyna rozwodzić się nad nieprawdopodobieństwem scenariusza bądź robotą formalną, to albo filmu nie zrozumiał, albo jego percepcja nie jest zdolna do wniknięcia w delikatność absurdalnego humoru, ani oceny przytoczonych przykładów.
Nie chce tu powtarzać, o co chodzi w tym filmie bohaterom, o co protestują i jaki skutek osiągają.
Chcę zwrócić uwagę na filmowe środki pokazania toksyczności telewizji, na agresję i ucieczkę w narkotyki utalentowanego producenta programów telewizyjnych, gdyż normalna egzystencja przy tak nienormalnej pracy jest niemożliwa.
Chcę zwrócić uwagę na trafne przerysowanie prezenterek telewizyjnych, wdzięczących się szmirowatych kukieł niemających już nic wspólnego z prawdziwymi kobietami.
Zwracam uwagę na żądny krwi, barbarzyński tłum z reality show, autentycznie zachwycony i zaangażowany w obleśny wyścig plemników. I na jego jeszcze gorszy wariant, który bohater widzi po śmierci klinicznej – obdartą z masek społecznych nagą w swojej prawdziwej naturze kwintesencję skutków masowych zabaw w TV – wszystkich grzechów głównych z przewagą obżarstwa i lubieżności.
Jest jeszcze wart odnotowania aspekt wspólnotowej pracy rebeliantów, jakże różniącej się od rutyny etatowych pracowników TV, a przecież wykonujących wprawdzie odwrotne, jednak pokrewne prace.
Mimo ewidentnej gapowatości i niezdarności oraz mózgowych niemocy członków powstałej grupy panuje duch braterstwa, gdyż działają dla uzyskania celu, rozumianego przez wszystkich. Przejawia się to w ludzkim, optymistycznym świętowaniu przyjaciół, jakże innym od napuszonych spędów bogatych wyrobników telewizyjnych.
I, jak w „Edukatorach” – świetnie wybrana galeria mieszkań, zróżnicowana w swoim absurdalnym wystroju zgodnie z porzekadłem: pokaż mi swój dom, a powiem ci kim jesteś.
Jest taki moment w filmie, kiedy opozycjonistom udaje się przeprowadzić gremialne przemiany, które skutecznie wprowadzono w telewizyjny obieg Fassbinderem i rozmowami o książkach, a telewidzowie autentycznie je akceptują odchodząc od narzuconego im orwellowskiego ogłupiacza dla społeczeństw mechanicznych. Na to jak w „Edukatorach” przychodzą terroryści (policja), by przywrócić stare porządki.
Przywracają, ale końcowa scena jest optymistyczna. Jednoznacznie wskazuje, że walka trwa nieustannie.
Byłam kilka lat temu w Niemczech. W Norymberdze w metrze naliczyłam niewiele osób podróżujących bez książki i nie dotyczyło to studentów ani uczniów naprędce wkuwających materiał. Na okładkach wyczytałam autorów literatury pięknej i nie żadnych tylko szmirusów, harlequinów i kryminałów. Była to naprawdę literatura wyśmienita.
I jeśli polscy dziennikarze celowo obrzydzają ten film, przyjęty rok temu przez widzów niemieckich z entuzjazmem, to mogą być tego przyczyny różne. Ja mam podobnie jak reżyser filmów „Edukatorzy” i „Free Rainer” teorię spiskową.
Najprawdopodobniej chcą, by wskutek starzenia się portalu “Nieszuflada” i zawłaszczania przez jej liderów coraz większych obszarów decydenckich, zajmowania kierowniczych stanowisk, tym wspierania się wzajemnego, polecania swoich utworów – zadecydują, kogo drukować, a kogo nie.
Nie dopuszczą do druku ludzi spoza portalu sieciowego “Nieszuflada” i nikt inny nie będzie dostępny w czarnym druku. Czyli automatycznie czytelnictwo ustanie. Takiej produkcji literackiej nie da się czytać.
Rainera zagrał Moritz Bleibtreu, ten sam, co w „Cząstkach elementarnych” wg powieści Michela Houellebecq’a – Bruna.
Bardzo dobry. Wszyscy grali świetnie. Już widzę w polskiej produkcji, jak bezrobotnych gra Zapasiewicz, Englert i Zamachowski. A tam sami jacyś naturszczycy, bardzo wiarygodni.
A „Cząstki” też mi się bardzo podobały.