Nie chciałam pisać o tej książce z czystej obawy popsucia sobie i tak nie najlepszego mojego wizerunku społecznego mieszkanki osiedla sąsiadującego z dzielnicami, opisywanymi w tej książce z czułym pietyzmem i afirmacją.
Można przecież, zaprzeczając tak wspaniałej, jednogłośnie pozytywnej recepcji tej książki wyjść na szkodnika i narodowościowego wichrzyciela, niewdzięcznika pozbawionego patriotyzmu lokalnego, którego ziemia śląska nakarmiła i wychowała.
„Pasaże” Waltera Benjamina wydano w Polsce trzy lata temu i nie wierzę, by nie wpłynęły na sposób podchodzenia do opisanych tematów i przejmowania metodologii badań zjawisk społecznych ubiegłego wieku, niezwykle udanej i trafnej. Jak pisze tłumacz „Pasaży”, Ireneusz Kania, czyta się je do końca, do ostatka, spija każdy najmniejszy komentarz i przypis. Trudno wyczuć, w czym tkwi magia benedyktyńskiej pracy Benjamina, który w listach opisuje trudności mieszkaniowe i materialne przy swojej monumentalnej pracy wykonanej w paryskiej bibliotece, przepisywaną skrupulatnie ręcznie na arkuszach szlachetnego papieru jak średniowieczny mnich.
Małgorzata Szejnert, podobnie jak Walter Benjamin, w stosunku do badanego materiału jest z innego świata geograficznego i językowego. Nie zna gwary śląskiej, nie zna Śląska i wszystkiego, tak jak Beniamin w bibliotece, się uczy, zachwycając się brzmieniem obcych dla siebie słów, sposobów budowania innych miast, sposobów rozwiązywania egzystencjalnych problemów ludzi żyjących na przestrzeni stu lat. I kiedy Beniamin bada rzecz schodząc w głąb, pod powierzchnię materialnej warstwy krzykliwie budującymi się właśnie pasażami, paryską ulicą napawającą się wieloraką konstrukcyjną możliwością ulubionego wtenczas żelaza – Małgorzata Szejnert na niej już do końca swojej obszernej książki pozostaje.
Oczywiście, trudno winić autorkę za to, że do dyspozycji ma filozofię Teofila Ociepki, a nie prawdziwych geniuszy epoki, jak Charles Baudelaire, któremu Benjamin poświęca rozbudowany esej.
Bełkot różokrzyżowców i metafizyka górników na poziomie bardzo obskuranckim, amatorskim, zilustrowana nieudanym filmem Lecha Majewskiego „Angelus” jest przez Małgorzatę Szejnert przywołany z wielkim bez dystansu, podziwem, jako wielkie, na skalę polską, mimo że lokalne, wydarzenie duchowe.
Oczywiście, wszystko, co autorka podaje w swojej, trzeba oddać w tym momencie sprawiedliwość – uczciwości reporterskiej jest cenne, gdyż umyka z biegiem czasu i należy się mu zaistnienie literackie.
Nie wynika niestety z pracy reporterskiego oka hierarchia wartości podawanych faktów, które działają przeciwnie. Im autorka je wywyższa, tym stają się biedniejsze. Serce się kraje, że przed wojną kandydatka na medal na olimpiadzie w Amsterdamie, Rozalka Kajzerówna trenuje w gliniaku osady górniczej; że górnicy desperacko w epoce Gierka wykorzystują swoją smykałkę i pomyślunek, by zarzucić rynek światowy samoróbkami, tzw. „rolbą” lub budują statek dla Gierka z silnikami Wartburga. To przecież śmieszne z perspektywy lat samoradzikostwo na tych terenach, gdzie w wolnym świecie cywilizacja szła pełną parą nie szastając i marnując talentów ludzkich, jest z pewnością kronikarską wartością, jednak nie samą w sobie.
Praca Szeinert, jak i Benjamina polegała na wyborze istotnych rzeczy z nadmiaru faktów, zapisków prasowych, dokumentów parafialnych, prawnych i architektonicznych.
Chwała autorce za to, że zaistniały, że zgromadzone w kupie, w książce, inkrustowane na dodatek materiałem ikonograficznym dają czytelnikowi stuletnie kompendium losów mieszkańców górniczych koloni. Ale czy to ci, reprezentatywni? Czy zadając to fundamentalne pytanie, czytelnik może autorce zaufać?
Koloni proletariackich powstałych u progu cywilizacyjnych, drastycznych przemian, gdzie industrializacja nieludzko zmieniała egzystencję masom ludzkim, na kreślarskich deskach architektów mnóstwo.
Tytułowy „Czarny ogród” powstawał w różnych miejscach Europy i Ameryki, utopijne falanstery Charlesa Fouriera zapładniały umysły niejednego architekta. Wpłynęły też na projekt braci Zillmannów na Górnym Śląsku.
I nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby nie to, że śląska dzielnica Katowic w dwudziestym pierwszym wieku nagle przyrównywana jest do Wenecji.
Będąc ostatnio na wystawie malarstwa Erwina Sówki w „Rondzie Sztuki” i oglądając towarzyszący jej film zrealizowany przez TV Katowice, słuchałam ze zdumieniem słów malarza, który mieszka na Nikiszu, który nigdy by nie pozwoliłby sobie zamieszkać gdzieś indziej, bo tutaj złoto na dachach, srebro i wszystkie poetyckie egzaltacje. Film bogato na dodatek ilustrowany przebranymi w anioły kobietami śląskimi w strojach regionalnych.
Do książki Małgorzaty Szejnert teraz na Śląsku, gdzie na jej spotkanie autorskie przychodzą tłumy, dodaje się wszystko, bez różnicy, byle dotyczyło Nikiszowca i Giszowca.
Wystawy fotograficzne w „Galerii szybu Wilson”, z ilustracjami familoków o wschodach i zachodach słońca, wystawy malarzy górników w Muzeum Śląskim z ilustracjami proletariackiego folkloru, kozą i familokami, gołymi przaśnymi babami i szeroką, górniczą duszą.
A wielka szkoda. Książka jednak zawiera drastyczne fakty z życia Śląska. Hołubiony przez Ślązaków do dzisiaj generał Zientek prezentuje się na kartach książki w słowach, które wypowiedział zajmując stołek przedwojennego wojewody Grażyńskiego:
„wojewody Jerzego Ziętka do naczelników gmin powiatu katowickiego (z 10 lutego): „A z ludnością niemiecką zamieszkującą te prastare ziemie polskie postąpimy tak, jak nauczyli nas tego niemcy: 20 kg pakunku i 5 minut czasu”.
(Obowiązek pisania Niemców z małej litery był wtenczas we wszystkich pismach urzędowych)
Po wejściu Niemców w 1939 do górniczych osad listę przynależności do narodowości niemieckiej podpisali niemal wszyscy. Dwa procent Górnoślązaków, kończących za to zazwyczaj swój i swoich rodzin żywot w obozach koncentracyjnych, zadeklarowało oficjalnie swoja polskość.
Po wojnie Obóz Pracy Świętochłowice-Zgoda i obozu koncentracyjnego “Furstengrube” w Wesołej koło Mysłowic opisany jest w książce z jego potwornością i koszmarem ustami prawdziwych świadków. Autorka wstrząsająco pochyla się nad losami członków rodzin odwiedzających ich w obozach – byłych filiach Oświęcimia i jest to niezwykle cenne.
Z wymienionych osób prywatnych, których życiorysy próbują wzbogacić i rozwikłać skomplikowane losy polsko niemieckie na zasadzie ujawniania życia ich kilku pokoleń, rozpoznaję też notabli, mających jakoby świadczyć swoim szlachetnym zachowaniem epoce.
Oj, nie łudzimy się, że urząd powie nam coś o duchowości Śląska, gdzie ten udręczony, karny naród był zawsze ofiarą ich społecznego sprytu, zobligowany do nieśmiertelnego dziękczynienia. Lista tych niesłychanych socjalnych osiągnięć jest długa, jakby urzędowanie, pobieranie pensji, wszelkie związane z tym przywileje były zawsze krwawicą i heroiczną pracą dla niewdzięcznego narodu.
Tak, Małgorzata Szejnert przemilczała Hegla, zapomniała o Orwellu, nie uwzględniła Machiavellego, nie ustrzegła się, mimo pilnowania się, sentymentalizmu i dobrotliwego moralnego rozgrzeszania.
By się nikomu nie narazić, dostaliśmy zrównoważoną, pełną udawanych demaskacji, populistyczną laurkę. Wszyscy się więc tutaj cieszą.
“Cogito” to 200 tysięcy złotych.
Czytaliście jurorkę Julię Hartwig w GW? Podobno w Polsce nie ma nic innego wartościowego, a jak jest natychmiast jest zauważane. Afera Kaczki na kumplach świadczy, że młode pokolenie podąża chorym krokiem starych wyjadaczy.
W komentarzu słuszny głos internautki, że eskalująca spirala nagród nic nie daje polskiej kulturze.
Natomiast umacnia kliki, sitwy, a całe komplety jurorów i artystów przemieszczają się tylko z miasta do miasta organizując fety. Ja nie mam czasu, ale mąż przesłuchał wywiady radiowe z tej ostatniej imprezy „nagród mediów” – aż trudno uwierzyć, że to tzw. kultura wysoka.