Superjednostka została zasiedlona nagle, świeciła z dala oknami i Krystyna wracając wieczorem tramwajem z kursu dziewiarskiego z podziwem obserwowała błyskawiczne wznoszenie obok niej pawilonowej podstawówki. Otwarto w budynku “Ślizgowca” spożywczy sklep „Baśka” lepiej zaopatrzony niż na Koszutce i teraz wysiadłszy z tramwaju wychodziła z podziemi Ronda, nie pod pawilony Dzierżyńskiego, a wyjściem pod Superjednostkę do “Baśki”.
I tam stojąca za nią w kolejce jakaś malutka, tęga kobieta krzyknęła do niej: Krzysia!
Krystyna nie miała pojęcia kim ona jest, ale poczekała na nią przed sklepem. Niestety potem także niewiele mogła sobie przypomnieć, ale przyjęła na wiarę, że jest to Janeczka zwania Dziuńcią z Przemyśla, która chodziła do tej samej podstawówki, tylko dwie klasy niżej. Obie miały ciężkie siatki i Dziuńcia zaprosiła Krystynę nazajutrz do siebie.
Superjednostka miała 800 mieszkań, 9 klatek schodowych i żadnego oświetlonego numeru. Nikt też nie miał tam telefonu, a nieliczne budki telefoniczne wokół miały powyrywane przez chuliganów słuchawki, czemu sprzyjała ciemność, której właśnie Krystyna doświadczała, próbując się przedostać do podanego przez Dziuńcię numeru mieszkania. Szczęściem kilkoro lokatorów właśnie wracało z pracy i ją jakoś pokierowało.
Dziuńciu, mąż Dziuńci był równie niski jak jego żona. Właśnie przygotowywał pod kierunkiem żony sałatkę jarzynową na cześć wizyty Krystyny i pokroił jarzyny tak drobno, że Krystyna nie mogła wyjść z wrażenia i podziwu. Na moment pokazała się bladziutka i zahukana Basia, jedyna Dziuńciówna, która szczęśliwym trafem rozpoczęła szkołę w pawilonówce naprzeciw okna uroczyście niedawno otwartą jako szkoła nr 23 imienia Lenina. Dziunciówna była wożona przez matkę na lekcje fortepianu do szkoły muzycznej pierwszego stopnia i widać było po dziecku zmęczenie i niewyspanie. Zaraz zresztą rozległy się z sąsiedniego pokoju grane na pianinie gamy.
Ponieważ Dziuńcia nie pracowała, skutecznie dorabiała do pensji męża kładąc karty, dzięki czemu poznała bliższych i dalszych sąsiadów z piętra oraz z dolnych i wyższych pięter. Lekarka mieszkająca pod Dziuńcią na kabałę stawiała się codziennie. Krystynie natychmiast Dziuńcia wywróżyła, że ma męża potwora, który ma coś na boku i Krystyna znowu nie mogła wyjść z podziwu, tym razem za trafność wróżby.
Mąż Dziuńci nieśmiały, łysiejący mężczyzna przedwcześnie otłuszczony – Dziuńcia gotowała jak widać było z tego przyjęcia znakomicie – był drobnym urzędnikiem spantoflowanym i wytresowanym przez żonę, ale zakochanym, wpatrującym się w nią jak w obrazek i Krystyna poczuła się tu dobrze. Wodziła oczami po mieszkaniu chyba o połowę mniejszym i niższym niż jej, a jakże pomysłowo zagospodarowanym i wysprzątanym. Ślepa kuchnia wielkości jej przedpokoju miała kafelki, których Krystyna próżno domagała się od Rudka, a ściany jednego z dwóch pokoi stanowiącego salon, jadalnię i sypialnię oraz warsztat Dziuńci, był w energetycznej tonacji czerwonej. Ściany były pomalowane właśnie na ostry, czerwony kolor, etażerki pokrywały bibeloty, a obrus był wykrochmalony. Warsztat w postaci mikroskopijnego biureczka stał w kącie przy oknie. Dziuńcia miała tam urządzenie do łapania oczek i jej nielegalny punkt repasacji pończoch od roku cieszył się wielkim powodzeniem, sąsiadki czekały w kolejce. Nie była to, oprócz tych dwóch biznesów, ostatnia praca zarobkowa Dziuńci. Niedawno zgłosiła się do niej plastyczka, która robiła na sprzedaż obrazy gipsowe o tematyce antycznej. Trzeba było z listewek zbić prostokąt bardzo wydłużony, gdyż takie obrazy w superjednostce wieszano przy wieszaku na ubrania gdzie było niewiele miejsca, wydrapać rysunek, wpuścić w rowki czarną plakatówkę, a uzyskane pola pomalować pastelowymi kolorami i całość pociągnąć bezbarwnym lakierem nitro. Zadaniem Dziuńci było klientkom, które przychodziły z pończochami jak i te którym wróżyła, na odchodnym proponować zakup gipsowego obrazu. Ponieważ tym sposobem sprzedała mnóstwo obrazów dostając marną prowizję od plastyczki, zdecydowała, że sama wykona takie obrazy, ale potrzebowała rysunku i nowych wzorów by się plastyczka nie zorientowała. Wyznawała zasadę, że zawsze znajdzie się głupi, który towar kupi. Dlatego dowiedziawszy się, że córka Krystyny robi maturę w liceum plastycznym, poleciła Krystynie, by porozmawiała z Ewą, by zrobiła jej takie rysunki na kalce, najlepiej nagich boginek i nimf, a ona sobie już je przeniesie na gips i przyklei tam gdzie trzeba włosy łonowe.
Natomiast dowiedziawszy się, że syn Krystyny jest studentem, ustaliła, że jak Basia dorośnie, to Andrzej ją poślubi wypytując Krystynę, czy ma już stałą dziewczynę. Krystyna nie miała pojęcia, do domu przychodziły tabuny studentów i studentek gdyż Andrzej mieszkał najbliżej uczelni i wszyscy się do niego schodzili i przeczekiwali okienka między zajęciami.
Krystyna wyszła od Dziuńci zachwycona nową znajomością. Wprawdzie nie znosiła Przemyśla i jeździła do mamy tylko z obowiązku i dlatego, że nie mieli gdzie jeździć na wakacje, ale na całe szczęście Dziuńcia nie wspominała już słowem o Przemyślu i podobnie jak ona też nienawidziła swojego rodzinnego miasta pełnego kamienicznych podwórek. Superjednostka zdawała się specjalnie wybudowana dla Dziuńci, była zachwycona swoim mieszkaniem na 10 piętrze, oknem z którego widziała tętniącą ul. Armii Czerwonej aż do Rynku, rozświetlone kamienice, odgłosy przejeżdżających tramwajów, z dnia na dzień rosnący gigantyczny talerz Wojewódzkiej Hali Widowiskowo-Sportowej, architektury, o której w Przemyślu nawet nie wiedziała, że może taka istnieć. Zachwycało ją wszystko, zsyp na śmieci na jej piętrze, winda, sąsiedzi, zawsze rozświetlone korytarze, zawsze gorące kaloryfery, zawsze gorąca woda w wannie i butelka mleka pod drzwiami.
Krystyna nie chciałaby mieszkać w superjednostce, tak jak nie chciałaby mieszkać w Przemyślu. Jeśli wspominała miasta jej dzieciństwa to był zawsze Lwów, do którego ojciec zabierał ją i mamę na coroczne Targi Wschodnie. Odbywały się w Parku Kilińskiego. Jechali tramwajem ze stacji i nie brali dorożki, a jako dziecko cieszyła się gdyż w Przemyślu nie było tramwajów. Z Pawilonu Centralnego widać było Kopiec Unii Lubelskiej. W parku stała figura szewca Kilińskiego z szablą, były przepiękne kwitnące dywany kwitowe, a główna aleja prowadziła wprost do stacji Polskiego Radia gdzie nadawano jej ulubioną „Wesołą Lwowską Falę”. W każdą niedzielę czekali już w domu na półgodzinny program, na który składały się z „częste rozmowy z kamiennymi lwami przed ratuszem” a przede wszystkim na dialogi i piosenki Szczepka i Tońka.
No i Panorama Racławicka. Zawsze ojciec kupował im bilety do ogromnego, okrągłego budynku, który stał na zachód od Pawilonu Centralnego, ale blisko. Była tam pięć, a nawet może sześć razy i nigdy nie miała dość wpatrywania się w obraz chodząc wokół po pomoście. Te najeżdżające wojska z kosami, chałupki kryte sianem i na horyzoncie pożary…
Potem chodzili po Lwowie, po Wałach Hetmańskich do pomnika Sobieskiego, ulicą Akademicką, do pomnika Adama Mickiewicza, na obiad, na lody, na ciastka do cukierni. Wieczorem, jak już miała piętnaście lat udało się Krystynie nawet pójść z rodzicami do Teatru Wielkiego i zobaczyć kurtynę Siemiradzkiego. I ten Dworzec Główny z peronami krytymi szkłem. Pamiętała ten moment, jak już wszystko się kończyło i trzeba było wsiadać do pociągu…
Przy znajomości z Dziuńcią Krystyna nie mogła zaniedbać swojej przyjaciółki Zosi, która dzięki telefonom przynajmniej umożliwiła jej ugotowanie obiadu i nie musiała ciągle biegać do niej, by ją pocieszać, ale faktycznie, Zosia nie miała lekko. Chrześniak Krystyny Olek, który urodził się pięć lat po Ewie nie dawał się za nic podporządkować szkolnej dyscyplinie. Jego siostra Maja już od dwóch lat studiowała medycynę w Krakowie, a Olek miał w podstawówce problem z przejściem do następnej klasy. Wprawdzie dyrektorką szkoły była dawna przyjaciółką jego ojca, czyli Józka, męża Zosi, ale nawet jak dzięki protekcji ojca przepychano go na siłę, to i tak nie było możliwe, by zdał do ogólniaka. Krystyna nie bez satysfakcji wspomniała, jak Józek jeszcze przed urodzeniem się Olka przestrzegał ją, że Andrzej umorusany wraca późno z boiska piłki nożnej i się baciarzy, i nic z niego nie wyrośnie jak go nie przypilnuje, a tu masz, sam ma kłopot z synem.
Olek w dalszym ciągu nie chciał wyrosnąć z „Czterech pancernych i psa”, teraz robił awantury, jak nie pozwalano mu, dwunastoletniemu, oglądać Kapitana Klossa, i wszystko wskazywało na to, że pójdzie do wojska z przyjemnością jeszcze grubo przed poborem, co było przecież niemożliwe.
Zosia, nie mogła się z tym wszystkim pogodzić i wypłakiwała się bezradnej Krysi czującej się winną, bo podobno cechy dziecko dziedziczy nie po rodzicach biologicznych, a po chrzestnych, tak jak zdarzyło się u Andrzeja, który nieudacznictwa nie odziedziczył po Rudku, a po Adamie, jego koledze ze studiów, który trzymał Andrzeja do chrztu i był człowiekiem wygranym, z piękną willą i żona Henią kupującą sobie bieliznę w sklepie PeKaO.
Mało czasu Krystynie zostawało na przyrzeczoną sobie pracę zarobkową. Maszyna dziewiarska miała być jej szansą na uniezależnienie się finansowe od Rudka i od upokarzających próśb o pieniądze.
Na kurs dziewiarstwa jeździły kobiety z całego górnego Śląska i aż przykro było patrzeć jak były biedne i jak zaniedbane. Milcząco pokonywały z Krystyną zajęcia z geometrii wykreślnej mając w wykrojach podobne problemy jak ona. Jednak na zajęciach praktycznych przewyższały ją z tego powodu, że miały w domach maszyny dziewiarskie jednopłytowe, czyli o wiele prostsze, z polską instrukcją. Jej maszyna kupiona w PeKaO za bony dolarowe firmy zachodnioniemieckiej była dwupłytowa, na której mogła robić ściągacze i golfy, podczas gdy one musiały dorabiać je na drutach ręcznie. Miała o wiele więcej zalet, ale nikt na kursie nie potrafił, ani też nie chciał jej pomóc i do wszystkiego musiała żmudnie dochodzić drogą błędów. Zresztą zajęcia, z niepotrzebnymi różnymi przedmiotami marnującymi czas kobiet obarczonych rodzinami, obejmowały dwa semestry zakończone egzaminem i świadectwem, które było tym kobietom potrzebne, a Krystynie nie. Nie chciała najmować się do żadnej spółdzielni lecz działać podobnie jak Dziuńcia, nielegalnie.
Na razie wykonywała z różnym skutkiem szaliki, potem swetry i na końcu najtrudniejsze, spodnie. Na spodnie miała cały czas zapotrzebowanie, włóczkowe spodnie dzwony chcieli wszyscy, którzy przychodzili do Andrzeja, Przynosili jej włóczkę z poprutych swetrów, która miała węzełki, wtedy maszyna się blokowała i trzeba było zdejmować płytę. Krystyna robiła to wszystko tylko dla syna, nigdy by tak ciężkiej pracy się nie podjęła, bo wszystko, oprócz wykonania czterech kawałków spodni wymagało jeszcze pospinania dzianiny szpilkami na prześcieradle (a nie miała deski do prasowania) i wyprasowaniu przez mokrą szmatkę, a potem ręcznym zszyciu. Każdy miał inny rozmiar i po zdjęciu wymiarów, musiała wykrój dla każdego rysować oddzielnie. Oczywiście od koleżanek i kolegów Andrzeja nie brała żadnych pieniędzy i właściwie nic nie zarabiała oprócz tych oszczędności na zakupie ubrań dla domowników. Ale żeby naprawdę coś ładnego wykonać z dzianiny włóczkowej trzeba było kupić wełnę lub akryl w PeKaO za bony dolarowe, co przekraczało jej możliwości finansowe, na ciuchach w Przemyślu bardzo ładne, nie zniszczone swetry amerykańskie kosztowały grosze. Krystyna chodziła cały czas zapłakana skutkiem zapalenia spojówek i skończyła kurs przed Bożym Narodzeniem.
Z „Przekroju” nadesłanym w paczce z Przemyśla Krystyna dowiedziała się sierpniowej tragedii Romana Polańskiego więcej szczegółów, niż podała polska telewizja. Członkowie bandy Charlesa Mansona którzy zamordowali Sharon Tate, żonę Romana Polańskiego i męża Agnieszki Osieckiej w willi, należeli do gangu „Hippisów”. Policja znalazła siedzibę bandy w pobliżu doliny śmierci w Newadzie. Aresztowano trzy osoby, mężczyznę i kobietę, na mocy ich zeznań prokuratura w Los Angeles chce oskarżyć ich przywódcę, trzydziestopięcioletniego brodatego Charlesa M. Mansona zwanego Bogiem, lub Szatanem pod zarzutem spowodowania przez członków jego sekty dźgnięcia nożem dwudziestosześcioletniej ciężarnej SharonTate w jej wynajętym domu za 200 000 dolarów w dniu 9 sierpnia oraz trzydziestopięcioletniej stylistki-fryzjerski z Hollywood Jay Sebring, dwudziestosześcioletniej dziedziczki kawy Abigail Folger, polskiego playboya, trzydziestosiedmioletniego Wojtka Frykowskiego i osiemnastoletniego Stevena Parent’a przyjaciela i opiekuna domu. Napastnicy byli ubrani na czarno byli pod wpływem narkotyków. Po morderstwach pojechali do innego domu dokonać następnych zabójstw.
Krystyna uodporniona na wszystkie kryminalne okropności rozpracowywane w jej ulubionych książkach tym razem nie wytrzymała i bardzo przejęła się tragedią reżysera Romana Polańskiego, którego znakomity „Nóż w wodzie” oglądała w jednym z kin w Hawanie. Tak drastyczna śmierć żony ciężarnej to trauma na całe życie. Ciężar tragedii Zosi z powodu jej chrześniaka Olka nijak się miał do nieszczęść prawdziwych, które całe szczęście Koszutki nie dotyczą, myślała.
Tymczasem Dziuńcia zażyczyła sobie, by pojechali za miasto na jesienne grzybobranie i Rudek wyjątkowo dał się namówić. Pojechali fiatem do lasów aż za Siewierz. Dziuńcia zabrała ze sobą kosz wiklinowy ze swoimi wypiekami i córkę Basię, a oni Ewę. Basia miała rude włosy spięte na czubku głowy tak, że nie wystawał żaden włos i Ewie oraz Krystynie żal się zrobiło Basi. Nie odzywała się podczas całej wycieczki oprócz grzecznych odpowiedzi na pytania. Nic też podobnie jak one, nie znalazła. Ale niespożyta Dziuńcia wyzbierała w lesie wszystkie purchawki zapewniając, że są to pierwszo gatunkowe grzyby, czemu Krystyna dać wiary nie chciała. I Dziuńcia ucieszyła się z wręczonych rysunków Ewy przedstawiających nagie kobiety, które i tak Ewa rysowała przed lustrem. Na ASP był przecież egzamin z aktu kobiecego, a to już za 8 miesięcy.