„Panie Zastępów: zachowaj nas/w pamięci nie takimi, jacyśmy byli, lecz jakimi chcieliśmy/ być”
Takim pobożnym życzeniem kończy swój poemat poeta Andrzej Mandalian.
Jedyny z trzech poetów nominowanych do najlepszego utworu literackiego głównej polskiej nagrody stara się pokornie zachować konkret z otaczającego go świata i umiejscawia go w jednym punkcie – na kolei.
Chwalebne jest to, że autobiograficzne konkrety, głównie bolesny epizod zmarłej na raka żony mieszają się z istniejącymi, ogólnie znanymi polskiej kulturze ludźmi i miejscami (Himilsbach, Berent, Osieki). Chwalebny jest trud kloszardowskiej epopei z barwnymi pseudonimami bohaterek („Chodząca z kotami”, „Mańka Skoroświt”, „święta strażniczka szaletów”).
I może cały poemat jest chwalebny, gdyby nie to, że Pan Zastępów potraktuje go zupełnie inaczej, niż czytelnik.
Nie można wymagać od czytelnika cech boskich, on zazwyczaj jest jednym z tych podróżnych, który zabiera do kieszeni małą rzecz do czytania którą można przerwać w każdej chwili, ot, taki „Poemat Odjazdu” Andrzeja Mandaliana, ponieważ w pociągu ciągle ktoś przerywa i poezję czyta się najlepiej, tam właśnie, w rytmie miarowym kół poezja wchodzi gładko w czytelnika.
Nieprawdą jest, jak pisze we wstępie poematu autor, że mamy zmierzch kolei, że mamy już wybór miedzy samolotem, a archaicznym pociągiem. Nic podobnego. Jest tłok, jest życie i jest tak, jak było i w dziewiętnastym wieku: jest ludycznie, czyli nieśmiertelnie.
Nie wiem, czy odchodzi świat Dworca Centralnego – na wszystkich dworcach świata jest też drugie życie, jest podziemne i nostalgia Mandaliana jest widocznie nadmiarowa i zupełnie osobista.
Jest jakiś fałsz w tej egzaltacji wylanych łez za ludźmi marginesu, a wywyższenie ich estetyczne zupełnie nieprawdziwe. Piekło dworca było i jest zawsze piekłem – spędziłam jedną noc na dworcu wrocławskim, na wstępie zostałam rozpoznana jako nowa (i jako nowa do zarobkowania), wszystko jest nie tyle niebezpieczne, co zupełnie nie ma nic wspólnego z barwnością miejskiego folkloru, jaki znamy z warszawskich kiczowatych piosenek.
I tego właśnie wymaga się od poety: jeśli zabiera się za światy, których nie znamy do końca, to niech te światy będą w przerażeniu i trwodze, takie, jakie one naprawdę są. Sentyment nędzy był zawsze kiczem, zawsze bezdomność piekłem i jeśli dandys na to popatrzy to i tak nie wydźwignie tego świata swoim estetyzującym wzrokiem.
Również wprowadzenie aniołów nie sakralizuje poematu:
„aniołów śmiechu i smutku,/
aniołów mocy i pustki,/aniołów wszystkich czterech wymiarów./Bądźmy dobrzy dla bytów czystych. Tak, padają pod naszym ciężarem, tak, padają zawsze wraz z nami”
Wprowadzona abstrakcja mistyczna ma się może konstrukcyjnie dobrze do pojawiających się w szybach i znikających zjaw, zmian czasu i powroty do wojennych wspomnień, surrealistyczne wstawki galerii postaci wzbogacają opisywane miejsca (poczekalnię, pasaże i perony), ale nie czynią poematu bardziej odrealnionego. Są pustym, estetycznym domniemaniem. Ani nawet bardzo trafne zauważenie, że ekspresy intercity obdarzone imionami literackich kochanków nie spotykają się nigdy (Kmicic, Oleńka), gdyż kursują na równoległych peronach, niestety zupełnie dramaturgicznie nie jest wykorzystane.
Fałsz poematu na całe szczęście nie jest tak totalny, ratuje go prawdziwe cierpienie podmiotu lirycznego, tęsknota za zmarłą żoną jest autentyczna i aż strach w takiej intymności coś pisać.
Ale powściągliwość i wiarygodność jest tutaj wielkim poetyckim doświadczeniem i wszyscy, którzy przeżyli tragedię utraty bliskiego człowieka znajdą w tych strofach pocieszenie:
„Dziś dopiero jest wszystkich świętych,/ szmat czasu do świąt./ Jakoś to zleci./ Umieram każdego listopada, a jednak żyję”
Być może, że wiersze służą sprawom innym, być może, że służą do czegoś innego Panu Zastępów. Mnie, szaremu czytelnikowi, który uwielbia jazdy pociągami, który czyta w pociągu właśnie poezję, satysfakcjonuje chociaż ten aspekt kolejowego poematu, nareszcie jakiś ludzki głos przytwierdzony do człowieka, jak kolej żelazna do szyn, nigdy bez nich nie mogąca przecież funkcjonować.
I dlatego była zawsze od momentu jej wynalezienia odzwierciedleniem ludzkiego losu.
„- Od kiedy wykrztusiłeś z siebie ten szloch, pełen żalu nad sobą -mówi mi moja Umarła -/od kiedy napisałeś te wiersze, co to niby miały być o mnie (a kto wie, może nawet i są) -/przestałeś w ogóle ze mną rozmawiać…/Może to i w porządku -/mówi mi moja Umarła -/
tylko nie wiem, gdzie się podziało to wszystko,/co było ponad słowa?”
Wiesz Ewo, jeśli chodzi o Pana Zastępów, to jak trwoga, to do Boga.
Nie ma w dalszym ciągu rozrachunkowych utworów. Jeśli poeta ociera się o śmierć, czyli o rzeczy ostateczne, które lada moment całkiem niepoetycko mogą koleją rzeczy dosięgnąć i jego, to zaraz, jakieś estetyczne zakłamanie. Kiedy Andrzej Mandalian pisał wiersz o Feliksie Dzierżyńskim, to, jak czytam w „Lawine i kamieniach” – Anny Bikont i Joanny Szczęsnej – też miał przecież jakieś wytłumaczenie:
„Ten wiersz – tłumaczył nam Andrzej Mandalian – napisałem z zamiarem przeciwstawienia ówczesnej bezpiece rosyjskiej naszej rodzimej, polskiej, która, jak wtedy wierzyłem, miała czyste ręce. Ale zacząłem się go wstydzić niemal natychmiast po napisaniu, przede wszystkim ze względu na reakcję matki. Pamiętam też rozmowę z Broniewskim, który spytał mnie, czy wiem, że na UB biją. „W Rosji – wyjaśniłem mu. – Przecież nie tutaj”. A wtedy Broniewski popatrzył na mnie i powiedział: „Andrzejku, Andrzejku, to są przecież ci sami ludzie”.
Mandalian próbował po latach, gdy znalazł się w opozycji, napisać dalszy ciąg wiersza. Nazywać się to miało Towarzyszom podsłuchującym moje rozmowy telefoniczne. Ale nie udało mu się sparodiować samego siebie.”
Trudno to wszystko oceniać i wystawiać rachunki teraz, kiedy czytając „Lawinę” włosy stają na głowie, mimo, że to wszystko łagodnie, pojednawczo, po michnikowsku pisane.
Latem przeczytałam całego Louisa-Ferdinanda Céline’a (doskonałe posłowie Łukasza Baduli do „Śmierci na kredyt”) i tak po celinowsku, to są tylko dwie książki z nominowanych do NIKE pisane – Świderski i Rudnicki. Taki literacki hard. Reszta to soft, i jak w pornografii, jak kto lubi. Ponieważ ja nie znoszę świntuszenia, a i też pornografii, dla mnie zawsze soft będzie bardziej odpychające i ten hard zawsze lepszy, jak ktoś musi. Słowem, świat Céline’a jest straszny i on suchej nitki nie zostawia na Ferdynandzie, na swoim alter ego. Całe świństwo świata tam jest, bez taryfy ulgowej dla matki czy siebie. Kolaboranci w „Zamku do Zamku” są straszni, straszna jest generalicja niemiecka, straszny świat literacki Francji rządów Vichy z Sartrem na czele. I tak sobie myślę, że jak ktoś to wszystko przeszedł, to przecież nie może nagle udawać, że nie przeszedł. O tym myślał Adorno. Ja nie przeszłam, więc mogę o bzach. Ale inni przeszli… I jeszcze w kontekście dzisiejszej Gruzji…
Masz rację, nie chodzi o wystawianie rachunków, ludzka rzecz błądzić. Kiedy nacisk historii jest tak bezwzględny i bez wyjścia, trudno obwiniać o złe wybory. Ale przecież jak piszesz, Celine’a doświadczenie to jednak jakiś przyczynek do rozwikłania mechanizmów świata, jakiś materiał do jego badań. Gdyby tego nie przeżył, nie wiedzielibyśmy tyle o mrokach świata, gdyż okrutnicy zazwyczaj nie mają talentów artystycznych. Chodzi o to, że upadek polskiego literata mógłby być wielkim podniesieniem. A tak, sprowadza do swoich utworów anioły, które są puste.
W „Lawinie” wyjaśnienie jest takie:
„ Spytałyśmy Andrzeja Mandaliana, jak to możliwe, że on. który wcześnie zetknął się z niszczącą siłą sowieckiego systemu i o wszelkich jego nieprawościach wiedział z pierwszej ręki, uwierzył w komunizm i został sztandarowym poetą socrealizmu. Jako nastolatek wystawał przecież godzinami w poczekalniach moskiewskich więzień: Butyrek, Lefortowa, Łubianki, usiłując przekazać pieniądze lub dowiedzieć się czegokolwiek o losie rodziców, komunistów, którzy z ramienia Kominternu robili rewolucję w Chinach, Hiszpanii, Armenii, a w czasie Wielkiej Czystki zostali aresztowani; ojca później rozstrzelało NKWD, matkę wypuszczono dopiero po wojnie.
– To proste – odpowiedział nam. Uważałem, że tu w Polsce jest i będzie inaczej, że wszystkie błędy systemu właśnie tu będą naprawione, że Wielka Utopia tu zostanie zrealizowana. Niemal wszyscy, którzy wraz ze mną repatriowali się do Polski i aktywnie włączyli w budowanie nowego systemu, przeszli przez więzienia lub łagier. Dla mnie to była rękojmia, że nie dopuszczą, by w Polsce stało się to samo co w ZSRR. Zresztą proszę pamiętać, że z mojego punktu widzenia przeniosłem się z kraju wielkiej niewoli do kraju dzikiej wolności.”
He, he, do wolności, w latach pięćdziesiątych!
Po prostu breszy,stary agitator podżegacz do zbrosni stalinowskich UB, kto wie , czy nie agent NKWD,które zabiło mu ojca komunistę. Janczar jak Jaruzelski.