Danka jeździła całą podstawówkę na kolonie letnie i opowiadała Ewie, że najgorsi na kolonii byli warszawiacy. Zadzierali nosa, puszyli się, gardzili zarówno Zagłębiem i jak i Górnym Śląskiem, czego o zgrozo według Danki dumnej z Sosnowca nie rozróżniali i Ewa była pełna obaw co do Zieleńcówien. Od kiedy przejechały, Andrzej nigdzie nie chciał chodzić bez Ewy i to tylko do nich, a ona, mająca już swój samotny świat zorganizowany, obchodzący się bez Andrzeja frymarczącego swoim towarzystwem, jeździła tam, jeździła z nim po nie, by w piątkę mogli każdego dnia wakacji wyruszać na podbój Hawany.
Jak Ewa zdążyła się zorientować, Andrzej najwyraźniej startował do środkowej Kasi, najpiękniejszej z tych trzech bogiń, gdyż inaczej o nich Ewa nie myślała: boginie. Ewa, która wyrzeźbiła w pierwszej klasie liceum plastycznego cały panteon bogów greckich w szkolnej kredzie znała doskonale anatomię takich nieludzkich postaci i od razu oszacowała szlachetną materię z jakiej zrobione były Zieleńcówne. Kasia była starsza tylko o rok od Ewy, była wyższa, ciemnowłosa o dużych już piersiach co łatwo było zobaczyć na basenie hotelu Riviera, kiedy po raz pierwszy tam w piątkę z Miramaru pojechali. Wszystkie trzy miały modne bikini, staniki „bardotki”, o których z Danką mogły w klasie tylko pomarzyć, nawet jak się dostało cudem czarny stanik z numerem zero lub jedynką, to nawet to nigdy nie było to. Po prostu, Zieleńcówne miały profesjonalne, dwuczęściowe stroje kąpielowe kupione w sklepie dewizowym PKO albo w komisie, były bardzo rozwiniętymi jak na swój wiek dziewczynami, a stroje kąpielowe perfekcyjnie to uwydatniały.
Najmłodsza Basia, o rok młodsza od Ewy, była od niej niższa, miała blond włosy i jak Kasia, do ramion, miała też duże piersi podczas gdy Ewa była w dalszym ciągu płaska jak decha. Trzem Zieleńcównom szefowała najwidoczniej najstarsza, kruczowłosa Ewa, o rok młodsza od Andrzeja, która decydowała zawsze, gdzie pójdą.
Siostry miały nakazane przez matkę chodzenie na lekcje studium językowego imienia Johna Reda mieszczącego się w pasażu przy ulicy Dwudziestej Trzeciej w Vedado. Ewa dziwiła się, że wolą wagary, a nie tak wspaniałe możliwości nauki języków. W szkole angielskiego uczyła Ewę stuletnia Tekla Potocka zwana Hrabiną i nikt z uczniów tłumaczących sobie w domu z wielkim trudem teksty angielskich piosenek nie mógł dociec, czy Hrabina zna ten język. A tu taka okazja! Ojciec Ewy chodził na kursy językowe do tej szkoły, miał z poszczególnych kursów świadectwa, opowiadał, że uczą od razu płynności wypowiedzi bez użycia słów innego języka, oprócz nauczanego. Niestety, rodzice Ewy nie wpadli na taki pomysł z językami jak rodzice Zieleńcówien.
Jak Ewa z Andrzejem wchodzili do mieszkania Zieleńcówien, one były jeszcze w proszku i zawsze musieli czekać w dużym holu na kanapach, aż poszukają ze stert walających się wszędzie części garderoby coś do ubrania lub po prostu się wszystkie, a nie cząstkowo, obudzą. Ewa wtedy zachłannie wpatrywała się w słoiki holenderskich temper stojących w każdym pomieszczeniu w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach i patrzyła z uwagą na stojącą w przedpokoju sklejkę, która niezmiennie nie rokowała postępów dalszego malowania przez Zieleńcową księżyca i jego okolic.
Na czas lekcji w szkole Johna Reeda pojechali na plażę Concha, potem przeszli się przez wszystkie bistra, do których Ewa nie miała śmiałości nigdy wchodzić i pozamawiali, siadając przy kontuarze na wysokich stołkach barowych, grube amerykańskie sandwicze z sałatą i bekonem, wkładane do amerykańskich niklowanych maszyn zapiekających, by po spuszczeniu dźwigni zmniejszyć ich grubość tak, by się zmieściła kanapka w ustach.
Jak już była odpowiednia pora, lekcje minęły, Zieleńcówne powiedziały, że ojciec zaprasza całą piątkę do jego pracy na Marianao.
Mimo wakacji, Bogdan Zieleniec pod koniec lipca już przebywał w swojej pracy. Jego studenci sześć tygodni pracowali społecznie przy Zafrze i musieli uczestniczyć we wszystkich świętach komunistycznych na Plaza de la Revolución w Hawanie. Wykorzystywali wszystkie możliwe okazje, nawet wakacje, by móc pracować w swojej ukochanej szkole.
Właściwie Ewa nie wiedziała, jak się tam znaleźli, Zieleńcówne znały jakieś tajemne skróty.
Z plaży Concha zeszli Ulicą Trzecią na Aleję Piątą i tam jakimiś bezimiennymi ulicami idąc do dzielnicy Cubanacán – nazwanej tak po Rewolucji – w pół godziny dotarli przez chaszcze i wertepy mijając wielki plac budowy.
Przestrzenie wilgotnej puszczy zagospodarowali przed Rewolucją Amerykanie, mieścił się tutaj elitarny Country Club, do którego nie mógł należeć nawet pochodzący z bogatej rodziny Fidel.
Brnęli długo po wertepach i pobojowiskach permanentnej budowy. Pole golfowe należące do Country Club of Havana obok przepływającej rzeki Quibú zamieniano właśnie na campus młodzieży artystycznej, gdzie kształcono ją na wszystkich szczeblach począwszy od gimnazjum.
Na dawniej arystokratycznym Country Club, teraz Cubanacán, w ogromnym parku rozsiane rezydencje opuszczone przez Amerykanów, w ich mniemaniu tylko chwilowo, zamieniono na mieszkania dla ambasadorów (mieszkał tu ambasador ZSRR). Ambasady mieściły się na Miramarze, ale najczęściej ambasadorowie w nich nie mieszkali, tylko tutaj.
Oprócz nich zamieszkali tu wychowankowie budowanej szkoły. Wille, pałacyki, wystawne rezydencje położone pojedynczo na dużych działkach lub w zwartych grupach posiadały obowiązkowo baseny, z których wodę dla bezpieczeństwa dzieci i młodzieży spuszczono, niemniej po każdej ulewie napełniały się one wodą, a potem błotem i żabami.
Zazwyczaj dwupiętrowe domy z kilkoma łazienkami, mogły pomieścić w każdym pokoju po kilka łóżek i w każdym z nich mieszkało po 25 uczniów. Luksusowo wyposażone w telewizory, kuchnie elektryczne, eleganckie meble pilnowane były przez kobiety zwane „ciotkami”, które im matkowały i były niezwykle lubiane. W każdą sobotę rano wychowankowie jechali do rodzinnych domów, a wracali do godziny 10 wieczorem w niedzielę. Stołówka mieściła się w dawnym hotelu Country Club, gdzie dzieci jadły na pięknych hotelowych talerzach używając wykwintnych sztućców. Dawna obsługa hotelowa: kucharze, kelnerzy, portierzy, praczki, sprzątaczki, została zatrudniona w szkołach, łącznie z chłopcami do wożenia wózków z kijami i piłeczkami golfowymi. Zatrudnienie znaleźli też fryzjerzy hotelowi obcinający włosy chłopcom co 20 dni. Była tu hotelowa pralnia, uczniowie oddawali ubrania do prania, a pościel i ręczniki zmieniano im dwa razy w tygodniu. Swoje pokoje sprzątali sami.
Z początku karmiono wszystkich wyśmienicie potrawami, o których dzieci w domach rodzinnych mogły tylko pomarzyć.
Ze stołówki przechodzono do głównego budynku szkoły, który mieścił się w białym budynku będącym przed Rewolucją szpitalem dla gruźlików. Tu mieli swoje gabinety dyrektorzy pięciu szkół i pokoje nauczycielskie.
4000 utalentowanych artystycznie dzieci pochodziło z całej wyspy, testy umiejętności zostały przeprowadzone we wszystkich prowincjach Kuby. Młodzież często wyjeżdżała na roboty przy uprawach na wieś, wiosną do siewów, jesienią do zbiorów, nocami ćwiczono na instrumentach, na pozostawionych przez właścicieli rezydencji fortepianach, całe Cubanacán rozbrzmiewało nocami ich muzyką.
Gdy dotarli, Ewa była zupełnie zdezorientowana, nigdy nie widziała czegoś podobnego. Już z daleka widoczne były kopuły jak gigantyczne piersi zwieńczone latarniami przypominającymi sutki. Całość kompleksu architektonicznego zanurzona w tropikalnej roślinności emanowała zmysłowością, z którą Ewa się nigdy nie spotkała.
Było tu pięć szkół artystycznych: muzyczna, baletowa, teatralna i plastyczna, do której zewnętrznymi korytarzami łączącymi wszystkie kopuły i chroniącymi arkadami przez słońcem i deszczem, dotarli. Nie było tu portierni, dzięki czemu można było wejść do pomieszczeń Akademii Sztuk Pięknych z wielu stron. Długie galerie prowadziły też oprócz funkcji łączenia kopuł wszystkiego w jeden wspólny organizm do wewnętrznych dziedzińców, a zebrane ich wiązki zakończeń korytarzy otwierały się poza konstrukcją dużymi łukami wejściowymi ozdobionymi trzema lejkowatymi arkadami. Na zewnątrz galerie połączone były wielobocznymi salami, gdzie mieściły się klasy.
Wszystko w kolorze czerwonych brązów cegły i terakoty swoją surowością, a zarazem świeżością niedawnego ich powstania kontrastowało z soczystą zielenią wdzierającą się z zewnątrz, bądź od wewnątrz specjalnie zasadzonej w wysepkach wolnych od terakoty chodników.
By potanieć budowlę z pomięciem kosztownego zbrojenia metalowego zastosowano sklepienia katalońskie, których wznoszenia nauczył przybyły na budowę murarz Antoniego Gaudiego. Pozwoliło to, podobnie jak w średniowiecznych europejskich kościołach na utrzymanie w pomieszczeniach stałej temperatury poprzez izolację od nadmiernych upałów i spadku temperatur zimą. Nie było tu klimatyzacji, ani grzejników.
Przypomniało to wszystko afrykańskie budowle, których Ewa wprawdzie nigdy nie wdziała, ale właśnie tak sobie je wyobrażała: jako murzyńską wieś z suszonej na słońcu gliny, gdzie poszczególne domki różnej wielkości jak termitiery połączone są pokręcanymi, wijącymi się korytarzami.
Był to idealny kampus kraju tropikalnego. Teraz uczyło się tu już pięć tysięcy stypendystów rządu rewolucyjnego.
Bogdan Zieleniec przywitał ich w swoim niewielkim kantorku pod kopułą, który był jeszcze w stanie surowym i nic nie wskazywało na to, że zostanie kiedyś wykończony, a miał w planie być obłożony bambusowymi boazeriami. Wysoki strop umożliwił postawienie w kącie pomieszczenia na planie koła ogromnych zapasów chińskich farb sięgający sufitu. Ewa otworzyła jedno pudełko i przekonała się, że guziczki mają czyste, obłędnie piękne kolory, zaczęła ich gwałtownie pożądać, jednak nic nie powiedzała i odłożyła metalowe pudełko na miejsce.
Zieleniec przyjechał na kontrakt w styczniu ubiegłego roku i świadkował powstaniu swojej katedry Wyższej Szkoły Wzornictwa Przemysłowego i ją organizował. Nauczali tu artyści z całego świata, najbliższymi jego kolegami był Peruwiańczyk i Niemiec z NRD.
Niestety, „Miasto Sztuki” zwane ENA, bardzo dobrze prosperujące, od marca 1962 zaczęło podupadać. Zielenic jednak nie był zasmucony lipcową decyzją rządu, by wstrzymać prace budowlane nad szkołą. Z kilkuset pracujących tu codziennie robotników budowlanych pozostało dwudziestu i budowa z dnia na dzień zamierała, a teraz już na rusztowaniach nie było nikogo. Zieleniec nie cenił sobie tej pionierskiej architektury, uważał, że nikłe światło tłumione gigantycznymi kopułami sączące się ze świetlików jest nie wystarczające dla artysty malarza i grafika. Tylko względnie widno było przy stołach dosuniętych do okien, gdzie tłumiła je cały czas wdzierająca się do szkoły puszcza, a plan koła pomieszczeń klasowych był nieustawny.
Skutkiem oszczędności Ministerstwa Budownictwa, któremu ENA podlegała, i temu, że nie uznano jej za priorytetową w piętrzących się rewolucyjnych trudnościach, wstrzymano dokończenie budowy i zaczęto ograniczać też dotacje na utrzymanie szkoły. Stołówka oferowała coraz uboższe jedzenie, studenci chodzili najzwyczajniej głodni i Zieleniec przywoził swoje przydziały kartkowe ryżu i fasoli, które wspólnie tutaj gotowali.
Niemniej Ewa, która zobaczyła właśnie ten fragment gigantycznego rewolucyjnego architektonicznego wyzwania, jakim była Akademia Sztuk Pięknych jako jedną z pięciu szkół całkowicie ukończony, stała oczarowana. Pod oknem rzeczywiście było widno i studenci o różnorodnej karnacji skóry ubrani w takie same stroje paramilitarne malowali plakaty na konkurs.
Już przez przyjechaniem tu Zieleńca zakończył się radosny okres absolutnej swobody artystycznej, gdzie pary jedno i dwupłciowe mogły radośnie całować się na murkach i chodzić w barwnych strojach. Potępiono nawet bogu ducha winną wielką fontannę luźno kojarzoną z kobiecą waginą i zakazano, by wyciekała z niej woda, czyniąc z niej anatomiczną jeszcze bardziej. Bertha Serguera, dyrektorka naczelna ENA wszystkich pięciu szkół kierując się wytycznymi Ministerstwa Edukacji zarządzonymi na całej wyspie wdrożyła półwojskowy dryl i dyscyplinę. Uczniowie i studenci musieli po pościeleniu łóżek i zrobieniu porządku o wpół do siódmej wyjść z internatów i domów studenckich na zewnątrz, gdzie formowano ich w plutony pod wodzą jednego ucznia, przywódcę plutonu, wyznaczonego przez szkołę. Potem na placu, gdzie zbierała się młodzież ze wszystkich plutonów odbywało się „Matudino”, czyli wciąganie flagi na maszt w takt hymnu narodowego granego przez studentów. Sprawdzano wtedy długość włosów u chłopców i ubiór. Następnie szli do jadalni mieszczącej się w przedrewolucyjnym hotelu na śniadanie, a potem do swoich szkół i zajęć. Każdemu przydzielono dwa mundury, w tym wojskowe buty, skarpetki i bieliznę. Buty wymieniano jak się zużyły. Przepustki na wyjazd do domu były tylko w weekendy po sobotnich zajęciach. W soboty uczono obsługiwania karabinu typu Mauser i czeskiego M52, w które były wyposażona straż studentów. Natomiast dzień wcześniej, w piątek, odbywały się Sądy Wojskowe, które za przewinienia karały punktami karnymi i brakiem pozwolenia na przepustkę.
Ale teraz były wakacje, nieliczna grupa uczniów Bogdana Zieleńca cicho przygotowywała się do pokazu swoich prac w Paryżu. Reszta pomieszczeń pozostałych szkół była pusta i czekała na powrót wychowanków z domów rodzinnych.
Ewa weszła na plac, jednakowa kolorystycznie powierzchnia kopuł, sklepień, ścian i wsporników korytarzy kojarzyła się z ciałem i skórą. Escuela de Artes Plásticas była z powodu stojącej na patio gigantycznej waginy obłożonej barwną mozaiką szczególnie erotyczna. Wokół rytm grubych filarów arkad podtrzymujących sklepienie korytarza ogradzał ten nieregularny kawałek dziedzińca, w którym rosły trzy zanurzone w skrawkach ziemi palmy. Zza arkad w tle przezierały z całym dostojeństwem ogromne cycki kopuł.
Ewa powiedziała ojcu, że w pracy Zieleńca jest dużo farb, których nigdzie w Hawanie nie można kupić i Rudek przyniósł Ewie małe pudełeczko zużytych chińskich temper od Zieleńca, gdzie były jeszcze resztki amarantu, szmaragdu i błękitu nieba. Rudek przyniósł jej też ciężkie albumy francuskich impresjonistów z biblioteki uniwersyteckiej i Ewa utonęła w tych albumach, widząc po raz pierwszy w życiu malarstwo impresjonistów w kolorze.
Zaczęła przemalowywać siedzące w miednicach półnagie modelki Degasa i po raz pierwszy odmówiła wyjścia z Andrzejem i Zieńcównymi.
A oni właśnie szli do Wesołego Miasteczka.