***
Nagle zrobiło się tak późno, tak trudno i męcząco.
Stąpając po szarym dywanie teatru w którym się wszystko rozluźniało obserwowałam, jak pęk bagietek przy wejściu materializujący wizje autora oprawy plastycznej – największej imprezy poetyckiej w Polsce „Port Wrocław”- znikał.
I gdy pozostały tylko dwie bułki, poszłam sprawdzić, czy tam na górze w części oddzielonej od reszty, bok wejścia do jaskółki jest jeszcze to ekskluzywne jedzenie przykryte kloszami dla utrzymania gorąca i czy ta panienka w nieskazitelnym białym fartuszku podaje spóźnionym poetom, niczym troskliwa mama, spóźniony obiad.
Tak, Tak!
Siedział tam, za białym obrusem jeden z ważniejszych awatarów Nieszuflady i wcinał wcale nie wirtualne, ale najbardziej realne mięsne danie z kartoflami przeglądając równocześnie tomik poezji i popijał kompotem.
I wtedy, gdy niebo rozświetliły kule sztucznych ogni, a poetycki Wrocław gotował się już do nadchodzącej poetyckiej eskalacji ekscytacji, wtedy już wiedziałam, że trzeba pomyśleć nie wirtualnie, ale jak najbardziej realnie o ucieczce.
Trzeba tylko doczekać i zobaczyć tego, kto znał Georges’a Pereca w tych samych latach, gdy ja nie zobaczyłam we Wrocławiu Rafała Wojaczka.
Więc czekając już w tej jaskółce na najwyższym piętrze, gdzie osoby czytające, widoczne z lotu ptaka jak mrówki, niczym Jan Paweł II w tłumie wiernych objawiali ogromne twarze na ekranach czytaniem spolszczenia tego, kto znał Pereca, wraz z nimi wsłuchiwałam się z uwagą i namaszczeniem w ten czytany masturbacyjny katalog.
Przypominał rabelaisowską metodę wyliczanki, czym to najlepiej się podcierać, pamiętam, że w rankingu Pantagruela żywy kot zajmował wysokie miejsce w hierarchii przyjemności kończących defekację.
Wyliczanka Harry Mathewsa ciągnęła się niemiłosiernie, polscy tłumacze wymieniali okoliczności i przyrządy ze śmiertelną powagą wyraźnie wymawiając słowa.
W momencie gdy Andrzej Sosnowski dotarł do wiersza w którym onanizmu dokonywano przy pomocy ogórka kiszonego, moja decyzja o ucieczce zapadła nieodwracalnie.
****
Mimo zbliżającej się północy pociąg przemyski był przepełniony, ale zaspany przedział rozsuną swoje wnętrze i rzuconych byle jak pasażerów poukładał tak, bym mogła usiąść, a wesoły głos pięknego młodzieńca nawet zdawał się mówić, że moje przyjście jest tam oczekiwane.
– Ależ, tak, ależ proszę, ależ wolne!
Zdziwiona tak miłym powitaniem, gdyż był to jedyny od kilku dni, oprócz podarunku Mirki Szychowiak ze swjego tomiku wierszy, ludzki gest w moim kierunku, że skwapliwie usiadłam naprzeciw niego.
Nie miał trzydziestu lat, ubrany w białą bawełnianą bluzę i niebieskie dżinsy, drzemiąc w pozycji pół leżącej zdawał się zjawiskiem ze świata najczystszej poezji, a równoczesne postacią jak najbardziej realną.
Wszystko w jego rysach twarzy było zdecydowane, harmonijne, a wesołe oczy, które co jakiś czas otwierał, świadczyły o żywości serca i duszy.
Zaraz za mną wszedł wysoki żołnierz, jak się potem okazało, z przesiadki z Koszalina, przywitany przez chłopaka równie ciepło.
– To jak, z Koszalina? I do Przemyśla? – zagadnął żołnierza chłopak.
– Wie pan, do dziewczyny jadę…
– Jaki pan, jaki pan? Alek jestem!
Żołnierz wyraźnie się ucieszył. Jedynym jego bagażem była zgrzewka sześciu puszek z piwem, którą gwałtownym ruchem rozerwał.
Był wysoki, tyczkowaty, żylasty. Mała główka ma długiej szyi ogolona dokumentnie tak, że sprawiała wrażenie absolutnej łysiny opadała smutno bezwładnie.
Obok wysokich, skórzanych butów i wpuszczonych w nie spodni w panterkę stała batalia piwa owinięta przedartą mleczną folią, a on wyszarpywał z niej puszki.
– Masz! – zwrócił się do chłopaka, ale on, jakiś spłoszony i nagle onieśmielony, grzecznie odmówił. Siedzący naprzeciw mężczyzna też odmówił i żołnierzowi zrobiło się jeszcze smutniej.
– Będę pił – powiedział melancholijnie żołnierz.
– Ale będzie mi bardzo smutno pić samemu – dokończył.
Alek i mężczyzna nie dali się więc prosić i skwapliwie wyciągnęli ręce. Mężczyzna poczuwając się do obowiązku rozmowy za poczęstunek, zagaił:
– To już koniec, czy przepustka?
Żołnierz wyjaśnił. W miarę picia trzej dyskutanci ożywiali się bardzo i mężczyzna zdawał się więcej wiedzieć o dzisiejszym wojsku niż żołnierz, a najmniej wiedział o nim chłopak.
– Jest taki problem w polskiej armii, zupełnie inaczej jest w armii amerykańskiej. Jeśli rozkaz jest niezgodny z prawem, np. strzelanie do dziecka, to niewykonanie jest przestępstwem, natomiast w armii amerykańskiej nie – tłumaczył żołnierz.
W miarę opróżniania piw i wojskowej rozmowy, która nagle zatoczyła kręgi tematycznie szersze o tegoroczne, ostatnie już pobory, gdzie zadecyduje tylko wola polskiego chłopaka czy do wojska chce być powołany, nagle w tematach organizacji paramilitarnych i wojny w Iraku, żołnierz łkając przerwał:
– Co mi tam ONZ, co mi tam kurwa wszystkie ustawy, wobec tego, że moja dziewczyna pieprzy się z moim przyjacielem i podobno jest w ciąży?
Mężczyzna i chłopak nagle zamilkli i w przedziale zapadła śmiertelna cisza. Dziewczyna obok starająca się drzemać, nakryta kordonkową chustką, poruszyła się niespokojnie.
– Kurwa, co ja mam zrobić? Jadę do niej spotkać się, wyjaśnić, ale co ja mam zrobić, kurwa? Przecież jej nie zajebię, jego też nie, to mój przyjaciel kurwa. Nie chce mi się żyć!
– Nie dziwię ci się… powiedział współczująco Alek.
Wszyscy pogrążyli się w półśnie. Wyciągnęłam tomik poezji Mirki Szychowiak i przy mijających światłach stacji, na których pospieszny się nie zatrzymuje, chwytałam widoczne przez moment wersy wierszy.
Naga głowa żołnierza, osadzona na długiej szyi wciśniętej w kołnierz wojskowej, wyprasowanej, oliwkowej koszuli, gdzie skórzany szeroki pas odgradzał ją od spodni w panterkę, zwisała coraz niżej, a jego letarg rozluźnił mięśnie tak, że podrygiwała w takt jazdy pociągiem jak smętnie zwisający, ogromny męski członek.
Nagle dźwięk sms-a wytrącił go z zamroczenia i usztywnił. W ciemności przedziału mała komórka zabłysła, a on nerwowo naciskał klawisze.
– Przeczytaj – trącił śpiącego Alka, a ten posłusznie wziął komórkę do ręki:
>Nie spotkam się z Tobą. Sandra<
Przeczytał wolno i niepewnie oddał komórkę żołnierzowi. On odebrał ją niezdarnie i opuścił na ziemię. Rozprysła się na rożne części i zgasła.
Żołnierz wyszedł z przedziału zapalić, potem wrócił i uspokojony, zagadnął do mnie.
– A pani taka jakaś niespokojna!
– Tak, bo zaraz wysiadam. Zbliża się moja stacja.
Włożyłam tomik poezji do torebki.
– Dobranoc, powodzenia!
Odpowiedzieli grzecznie. Alek odprowadził mnie wzrokiem.
Na rozświetlonym peronie stał już mój mąż, a na zegarze dworcowym zbliżała się druga w nocy.