Dziennik stuttgarcki (4)

3 grudnia 2013, sobota. Wczoraj na basen przyszedł ojciec z 10 letnią córeczką, położył się na leżaku, a ona bezskutecznie w wodzie robiła różne figle, by go zainteresować.
Rano zadzwoniła Beki powiadamiając nas, że jest sobota i kuchnia Mariotta na piętrze ma wolne, śniadanie jest na dole, a my mamy ją zawieźć na lotnisko zaraz po śniadaniu.
Byłam już spakowana, najcenniejsze niemieckie zdobycze. czyli foldery i ulotki zbierane po całym mieście dałam do uszkodzonej podróżą z Los Angeles ogromnej, czerwonej walizki syna. Syn zdecydował się w końcu na autobus przestraszony moimi opowieściami o tym, że pociągi są zatłoczone i pasażerowie biwakują na podłodze wagonów. Wrzucał teraz do walizek ciuchy, układał w pozostałych dwóch sprzęt fotograficzny.
Kiedy zjechaliśmy widną na dół, cała sala jadalni była udekorowana świątecznie, na wszystkich stołach leżały wykrochmalone białe obrusy i sztućce zawinięte w białe serwetki. Niklowane patery i kuliste osłony na gorące dania odbijały kolorowe światełka gigantycznej choinki.
Siedliśmy obok Beki na końcu sali, przyniosłam sobie soki, które pomieszałam z jakimś alkoholem, którego nazwy nie mogłam zapamiętać, a podobno nazwa napoju zmienia się za każdym wlaniem soku z innego owocu egzotycznego. Goście hotelowi cierpliwie wymieniali kucharce stojącej przy przenośnym palniku, co ma dodać do omletów, i pomyślałam, że te wszystkie ceregiele i rytuały wczesno-poranne są jakimś w końcu nie tylko udręczeniem hotelowej obsługi, ale mnożeniem nielicznych przecież w życiu przyjemności.
W podziemnym hotelowym garażu wrzuciliśmy bagaże do samochodu, Beki zjechała windą równocześnie z nami i nie musieliśmy czekać. Kiedy ją żegnałam na zawsze, a syn jedynie na trzy dni dzielących ich do pracy w Amsterdamie, poczułam do niej niespodziewaną, nadmiarową sympatię, jakby ucieleśniła wszystko, co dobre i co się kończy. Jej drobne loczki jasnobrązowych włosów nagle rozsypały się na wietrze i wykonała pożegnalny gest trzymając rączkę torby na kółkach, a drugą odgarniając zasłaniające twarz włosy.
Dwaj kolorowi chłopcy sprawnie i szybko odebrali samochód w oszklonej hali garażu sprawdzając dokumenty i stan licznika. Uwolnieni od auta podążyliśmy z walizkami do wejścia portu lotniczego. Wszystkie stalowe kolumny podtrzymujące ogromne sklepienie pozorujące pnie drzew z rozwidlającymi się u szczytu gałęziami owinięte były lampkami bożenarodzeniowymi, tak, że mimo świecącego słońca skrzyły się i wprowadzały w lotnisko baśniowy nastrój.
Autobus był dopiero o 15, ale nie mieliśmy już siły na wypad do miasta. Przeczekaliśmy godziny na niklowanych ławkach na piętrze, skąd można było obserwować cały główny hol lotniska, odprawy i fale podróżnych, których nacje zmieniały się po odlocie konkretnych samolotów. Samoloty do Azji gromadziły czekoladowych ludzi w turbanach, tunikach, sari i chustkach, z zasłoniętymi twarzami i dominującą czernią długich szat.
Chodziliśmy po kawę w papierowych kubkach do Burger Kingu, gdzie cały czas krążyły rodziny z dziećmi w koronach papierowych. Ponieważ dzieci nie chciały nosić koron, ubierali je dorośli zabawiając jak się tylko dawało nudzące się dzieci. W środku hollu stał specjalnie dla nich przeznaczony pokój bawialny, w którym z wielką radością przyciskałam na aktywnym elektronicznie stole samoloty, helikoptery i samochody, karetki pogotowia, zapalałam okna w domostwach, latałam balonem i to wszystko bardzo mnie cieszyło. Na ścianie – wyjątkowo lubianej zabawki dla trzyletnich dzieci – było zawieszanie drewnianych insektów, ptaków, ryb i ssaków w specjalnie do tego przeznaczonych środowiskach, czego dzieci zupełnie nie przestrzegały, umieszczając zająca w głębinach morskich i wściekały się przy absurdalnych korektach ich dorosłych opiekunów
Co jakiś czas syn zjeżdżał kilka kondygnacji w dół do sklepu spożywczego, który miał w odróżnieniu od zawyżonych cen na lotniskach ceny takie same jak w osiedlowym sklepie samoobsługowym i przywoził mi czarną lukrecję, a sobie napoje w puszkach. Był tu też okrągły sklep z kosmetykami, gadżetami, książkami i gazetami, gdzie były „Playboye” z kobiecymi aktami, podobno zakazanymi już w Stanach Zjednoczonych.

Po przestudiowaniu i zakosztowaniu tego wszystkiego minęło kilka godzin i poszliśmy do mieszczącego się po drugiej stronie ulicy autobusowego dworca, skąd odchodził polski autobus do Górnego Śląska.
Długowłosy kierowca w moim wieku, powitał nas familiarnie, byliśmy jak na razie jedynymi jego pasażerami. Nienumerowane miejsca pozwoliły na zajmowanie dwóch równocześnie.
Autobus mknął rozświetlony grudniowym słońcem i nagle zatrzymał się w jakiejś niemieckiej wsi, gdzie weszło kilka polskich kobiet. Kierowca powiedział, że mamy duży zapas czasu, i wszyscy, razem z nowymi pasażerami wyszli palić papierosy. Widocznie były to jakieś wieloletnie usługi transportowe, gdyż kierowca znał wszystkich i wesoło z nimi rozmawiał. Na cygaret pauzę zatrzymywaliśmy się mniej więcej co godzinę, aż dopadł nas zmrok i czerwone ogniki papierosów przed drzwiami autobusu dodawały mu romantycznego wymiaru.
Autobus krążył po Niemczech w nieprawdopodobnych konfiguracjach zbierając z jego zakątków Polaków, którzy wchodzili do niego jak do zaprzyjaźnionego, bliskiego im pojazdu. Było wśród nich wiele kobiet, zazwyczaj o 10 lat młodszych ode mnie, oprócz ogromnych waliz miały bagaż podręczny, który stawiały obok na wolnym siedzeniu. Zawierały zabawki bądź ciasta świąteczne i słodycze. Zaraz po zajęciu miejsca wyjmowały komórki i przez całą trasę już ich nie odejmowały od uszu. Tym sposobem dowiedziałam się, że całą noc poprzedzającą wyjazd kobiety pakowały paczki świąteczne w kolorowe, ozdobne papiery, na które podobno polscy krewni niecierpliwie czekali. Było w tych mało zamożnych kobietach jakieś epokowe spóźnienie, jakaś determinacja dawno już niepotrzebna, jakieś nieinformowanie i fałsz rodaków w Polsce. Jedna usłyszawszy coś przez komórkę z wielkim wysiłkiem tłumiła wzburzenie podsumowując rozmowę, że w takim razie wigilię zrobi sama i to obowiązkowo wszystkie potrawy, a jak nie, to nie, ale ona ją na pewno zrobi i sama ją zje.
Syn rozciągnął się na wolnych siedzeniach na samym końcu autobusu robiąc sobie wygodne legowisko z pięciu siedzeń i zasnął. Ja próbowałam zasnąć na siedząco, ale dosiadła się na granicy młoda, bardzo ładna dziewczyna, i usiadła za mną. Natychmiast ją zauważył młody chłopak siedzący po drugiej stronie przejścia na moim poziomie i nawiązał. Ich flirt, zresztą, bardzo przejmujący, pełen emocji i w miarę postępującej nocy nasilający się siłą przyciągania dwojga młodych ciał był niewinny i tragiczny, a mi nie pozwalał spać. Ten dialog niezwykle erotyczny, opierający się jedynie na opowiadaniu o swoich domach, partnerach, dzieciach, zakupach, miał w sobie jakąś przerażającą nieistotność i zmarnowanie w żarliwości słów kipiących od pożądania.
Na stacjach benzynowych, gdzie autobus brał benzynę, na postojach autostrady, gdzie jedynym ich powodem były cygaret pauzy, gdyż ustęp woziliśmy ze sobą, nasz kierowca, a zarazem KaOwiec i stewarde serwujący za darmo herbatę i kawę w plastikowych kubkach, zżywał się z nami coraz bardziej. Kiedy odbywało się liczenie pasażerów po każdym przystanku, a on jak matka troszczył się o każdego, czuliśmy się coraz bardziej jak wielka autobusowa rodzina, która wcale nie chce dojechać, a jedynie cały czas podróżować w grudniową noc i czerń autostrady i nie docierać do czekających w domach kłopotów.
Kierowca w czasie, gdy autobus prowadził jego zmiennik – nie zauważyłam na której wsi się dosiadł – nachylił się do pasażerki wysiadającej we Wrocławiu i wyjaśnił jej, że autobus nie będzie jechał aż do dworca. Musi się przesiąść do taksówki opłaconej przez firmę, która ją tam zwiezie. Takie oszczędności na benzynie autobus zrobił jeszcze w Opolu i w Katowicach. Kiedy przenieśliśmy nasze bagaże w Zabrzu do mikrobusu przysłanego przez firmę, była już głęboka noc, a puste uliczki jarzyły się dekoracjami świątecznymi nostalgicznie. Po drodze pięcioro pasażerów powysiadało, usłużnie podwiezionych tam gdzie było im najbliżej do domu, a nas kierowca wysadził na Piotra Skargi, gdzie oczekiwaliśmy na przyjazd Marka. I tu zrobił mi syn zdjęcie w pustce katowickiej nocy i dał na facebook.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2016, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *