Kiedy Ewa pokazała Marzence maleńkie, kwadratowe zdjęcie o boku 3 centymetrów, które podarował jej Jorge z dedykacją na odwrocie napisaną ołówkiem po przekątnej, Marzence się Jorge bardzo spodobał. Była to jej jedyna uwaga, jaką poświęciła pobytowi Ewy na Kubie, i tak jak reszta klasy o nic nie pytała. Nikt nie zauważył ani jej opalenizny, ani też jej dwumiesięcznej nieobecności w klasie siódmej. Ewa jak gdyby nigdy nic, jakby siedziała tam od zawsze, usiadła w pierwszej ławce z Marzenką w rzędzie pod ścianą w sali na najwyższym piętrze szkoły, dokąd przenosili się uczniowie uczący się w klasie siódmej. Była wdzięczna wychowawczyni, że nie pozwoliła Marzence usiąść z Anitą, z którą coraz częściej przebywała na przerwie i pozwoliła to miejsce zachować na powrót Ewy. Jedynie Lopez powitał ją radośnie i pytał, czy jeździła guagułą. Wiedział dużo o Kubie i się z Ewą przekomarzał mówiąc do niej po hiszpańsku, a Ewa sprawnie mu w tym języku odpowiadała. Jednak Hiszpan Lopez się w klasie nie liczył, był za stary i zbyt osobny, by ktoś go brał poważnie i wszelkie te zainteresowania wypowiadane na głos przy całej klasie klasa zbywała ostentacyjnym milczeniem przechodząc natychmiast na swoje tematy i zabawy.
Nie było wiele do nadrobienia w programie szkolnym, przeciwnie, Ewa na rosyjskim dzięki rozmowom z Tamarą na Alamarze biegle mówiła w tym języku i wyprzedzała klasę. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że Союз Советских Социалистических Республик, czyli СССР to skrót Cep Cepa Cepem Pogania i ta znajomość rosyjskiego nie przysporzyła Ewie żadnego podziwu ani korzyści. Wiedzieli też, że prezerwatywa zrobiona z grubej gumy kosztuje tam 4 kopiejki, ale Ewa nie wiedziała co to jest prezerwatywa. Nie pomogły też prezenty dane Marzence, ani Pani Marzenkowej. Chłód codzienności po kubańskich tropikach zdawał się nasilać w miarę jak psuła się pogoda dochodząc do swojego szczytu w listopadzie. Po deszczach i słotach nagle w telewizji pokazano bukoliczny Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku jak tonie w śniegu. Na dużym kręgu tanecznym montowano oświetlenie i przygotowywano lodowisko.
Religię w tym roku prowadził nie ksiądz, a katechetka i Ewa z Marzenką chodziły na nią do przykościelnej salki katechetycznej już o zmroku, a wracały jak było zupełnie ciemno. Katechetka zachęcała do uczęszczania od 1 grudnia codziennie na roraty na godzinę szóstą rano i Ewa bardzo chciała na nie chodzić. Niosło się zapalony świeczką lampion zrobiony z brystolu i Ewa bardzo chciała mieć taki lampion i go sobie zrobić. Romantyzm tych jarzących się punkcików w białym śniegu, podczas gdy cała Koszutka tonęła w absolutnej ciemności, a place budowy maskował nieskazitelny śnieg powodował, że jedynie taki właśnie stan był na osiedlu strawny, który oglądała jedynie z okna i w tym celu budziła się wcześnie. Troje dzieci sąsiadów: Małgosia, Danek i Wojtek, który już wyzdrowiał, codziennie chodziło na roraty aż do Bożego Narodzenia i pani Danusia, jak przychodziła do Krystyny pożyczyć pieniądze, zawsze się nimi chwaliła. Jednak Krystyna nie pozwoliła wątłej Ewie na chodzenie na roraty, podobnie postąpiła Pani Marzenkowa.
Nadszedł czas, gdy katechetka ogłosiła obowiązkowe w klasie siódmej lekcje wtajemniczeń w płeć małego katolika i nastąpił szereg spotkań wyłącznie jednopłciowych, raz mieli nie przychodzić uczniowie, a raz uczennice. Dziewczynki ze zdumieniem patrzyły na czarną tablicę, gdzie katechetka, ubrana w szaty podobne do zakonnych o nieokreślonej barwie brązowo-czarnej kreśli coś niezrozumiałego na tablicy. Można było wyczuć z tych rysunków dwa oddzielne problemy, które w jakiś sposób trzeba połączyć, by zaistniał trzeci, ale nikt nie wiedział jak, najprawdopodobniej nie znała odpowiedzi sama katechetka. Kiedy zgnębione i przerażone wracały po ciemku do domu, Marzenka dopytywała się Ewy, a raczej głośno myślała, jak, jak właściwie dochodzi do zbliżenia?
Krystyna zadowolona, że ktoś za nią wykonał tę nieprzyjemną dla niej robotę uświadamiania córki – o tym rodzicielskim obowiązku przypominał „Przekrój” w dowcipnych poradach dla matek – że lepiej w domu niż w bramie, nigdy z Ewą o tym nie rozmawiała, gdyż wiedziała, że salka katechetyczna to nie brama. W tym wypadku brama okazałaby się z pewnością skuteczniejsza, gdyż niedoinformowanie Ewy, którą ani to obchodziło, ani była ciekawa, spowodowało, że poczuła jeszcze większą grozę świata i strach w nim było przebywać. Wszystkie katusze, jakich doznawała na co dzień związane przede wszystkim z brzydotą otoczenia i zimnem międzyludzkim były niczym w porównaniu z tym, co będzie, jak zacznie wieść życie nie dziewczynki, a kobiety. Te przerażające operacje na ciele ludzkim wyrysowane przez katechetkę na tablicy nie mogły się już od Ewy odkleić i pozostały w niej raz na zawsze.
Wywiadówka szkolna obligowała rodziców do przerabiania z dziećmi lekcji, poświęcania im czasu, pisani wieczorami dyktand, tłumaczenia prawa rozdzielności dzielenia względem dodawania oraz natury spółgłosek dźwięcznych i bezdźwięcznych, powtarzania przed snem z dzieckiem kilku słówek rosyjskich, a przede wszystkim interesowania się tym wszystkim, co dzieje się w szkole. Dzięki temu, że Krystyna dała Ewę do szkoły rok wcześniej, Ewę miała ominąć katastrofalna decyzja Ministerstwa Wychowania i Oświaty wprowadzająca już dla roczników 1952 osiem klas i przedmiot Wychowania Obywatelskiego. Wszystkim dwójarzom zależało na tym, by nie przebywać w podstawówce nie rok, a dzięki ustawie dwa lata dłużej. Ewie to nie groziło, wraz z Basią, Jolą i Marzenką miała nieustannie same piątki i groziły jej na świadectwie same bardzo dobre, tak jak we wszystkich poprzednich klasach. Wszystkie jej piątkowe koleżanki szły, tak jak Andrzej do ogólniaka, ale Ewa chciała iść do Liceum Plastycznego, co Krystynę niemile zaskoczyło. Ponieważ Ewa się uparła, Krystyna szybko zaczęła dowiadywać się jakiego koloru tarczę nosi taka szkoła. Uspokoiła się, że czerwoną, bo niebieska czy zielona przynależna „zawodówkom”, to byłby wstyd przed Zosią, czy całą Koszutką?
Ku nieszczęściu klasy, pani Szalecka poszła na urlop macierzyński i zastąpiła ją otyła nauczycielka, która nie znając klasy traktowała ich łagodnie przeczekując jedynie powrót ich ukochanej pani.
Ewa pomagała w świątecznych porządkach, ale dzięki obecności Wandy, która przejęła całą kuchnię i zajmowała się gotowaniem, nie musiała wycierać naczyń po zmywaniu co przy myciu naczyń przez matkę zawsze musiała robić. Krystyna jak wszystkie kobiety zaglądała codziennie do „Delikatesów”, na Armii Czerwonej, by nie przeoczyć okazji kiedy coś rzucą atrakcyjnego na święta. W kawiarni “Kryształowa” cukiernicy pracowali na trzy zmiany produkując torty, makowce, pierniki, co Krystynę nie interesowało, gdyż Wanda była mistrzynią w wypiekach, jednak należało jej kupić surowce, co było tak samo trudne, jak wystać gotowe ciasta w „Kryształowej”.
Ewa patrzyła przez szybę okna balkonowego na stojący tam kupiony przez Krystynę świerk za 70 zł. Marzyła już o plastikowej choince, którą Wanda jeszcze w ubiegłym roku obiecała kupić na ciuchach z amerykańskich paczek lub z radzieckiego przemytu, i że będzie cała srebrna. Zrobiła już nawet małą szopkę w pudełku od zapałek, gdzie aureole Świętej Rodziny zrobiła z cekinów. Jednak Wanda była w Katowicach, a latem choinkami nie handlowano. Świerk na balkonie mimo że mały, to i tak był za duży na szopkę Ewy. Ewa marzyła, by pojechać do Krakowa na odbywający się pod pomnikiem Mickiewicza konkurs szopek. Właśnie skończyła czytać młodzieżową powieść o chłopcu w jej wieku, którego ojciec, z zawodu murarz, robił takie szopki co roku i pozwolił i pomógł synowi zrobić własną, która dostała na Rynku Krakowskim nagrodę. Jednak szopkami w otoczeniu Ewy nikt się nie interesował ani tym, co Ewa po szkole wytwarza. Jedynie Wanda zachwyciła się maską zrobioną na Kubie przez Ewę ze skórki mamey i powiesiła ją w najbardziej eksponowanym miejscu w dużym pokoju na słomiance nad tapczanem.
Tymczasem Koszutka grzęzła w zwałach śniegu, pracownicy MPO łopatami usiłowali usunąć śnieg z chodników i mimo odezw do mieszkańców i czynów społecznych, śnieg leżał zmieniając jedynie kolor, co Ewę jeszcze bardziej odstręczało. Dymiące kominy i latające w powietrzu całe płaty sadzy robiły ze śniegu odrażające błoto pokrywające wszystko wokół, bez oddechu jaką dawała w innych porach roku zieleń.
W telewizji Ewa oglądała odcinki „Doktora Kildare’a”, a odcinek o ciąży był dla niej zupełnie niezrozumiały. Oglądała, bo koleżanki kochały się w dwudziestoparoletnim aktorze Richardzie Chamberlainie i dlatego, że lubiła jak wymawiano nazwisko doktora Gillespie. Gillespie był szefem Kildare i należało się go bać, a była to kokieteria, gdyż przy końcu każdego odcinka następowała absolutna harmonia całego personelu szpitala ze sobą i z pacjentami. Ewa nigdy nie była w szpitalu, nawet nie przyszła w nim na świat i patrzyła z zaciekawieniem, jak szpital wygląda wewnątrz. Wydawało jej się, że jest to miejsce, gdzie chciałaby przebywać całe życie: czyste i nieskazitelnie białe, gdzie mieszkają uroczy, dobrzy ludzie troszczący się o siebie nawzajem, jak i tymi, którzy do nich z zewnątrz przychodzą. Tak, jakby drugi człowiek był ważniejszy od siebie samego. Nigdzie z czymś podobnym się nie spotkała, tylko w tym serialu.
Marzenka coraz częściej odwiedzała Anitę, która przegrywała z Ewą tym, że mieszkała naprzeciwko kościoła, zupełnie nie po drodze do szkoły, do której zaczęły chodzić od klasy czwartej. Do Ewy wystarczyło przejść jedynie przez podwórko i tylko lenistwu Marzenki Ewa zawdzięczała, że ta kończąca się przyjaźń jeszcze trwała. Z racji codziennego wstępowania po Marzenkę do domu, wspólnych wędrówek do szkoły i powrotów do domu, Marzenka formalnie była przyjaciółką Ewy. Dlatego na wypracowaniu języka polskiego na temat przyjaźni, Ewa ostatkiem uczuć wysmarowała bałwochwalczy panegiryk na cześć Marzenki. „Moją najbliższą koleżanką jest bardzo ładna, wysoka dziewczynka o imieniu Marzenka. Przyjaźń nasza zaczęła się w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Wspólne odrabianie lekcji, wspólne zabawy i wizyty w domach pogłębiły naszą przyjaźń…”
Lekcji w siódmej klasie było niewiele. W poniedziałek był polski, matma, biola, dwie godziny prac ręcznych i wieczorem religia w kościele. We wtorek szły na dziewiątą, gegra, W.F, matma, hista, ruski, i śpiew. W środę też na dziewiątą, dwie godziny polskiego, fiza, chemia i wieczorem religia w kościele. W czwartek ruski, gegra, matma, polski, biola, ruski. W piątek na dziewiątą matma, hista, w.f., chemia, i lekcja wychowawcza. W sobotę na dziewiątą gegra, fiza, polski, matma.
Za pierwszą ławką, w której była Ewa z Marzenką, siedzieli chłopcy, z którymi wiodły na lekcjach życie towarzyskie, za nimi siedziała Basia z Usią i potem znowu chłopcy, tak że cały ten rząd dobrze uczących się uczniów i uczennic był jakby poza uwagą nauczycieli starających się przepchnąć resztę klasy, by nie musiała powtarzać roku i iść do klasy ósmej nie ukończywszy o czasie podstawówki, co w statystykach szkolnych by fatalnie wyglądało. Chłopcy byli urodziwi i dowcipni, wszyscy szli do Śląskich Zakładów Technicznych oprócz Leszka, którego ojciec był kolejarzem i obaj nie wyobrażali sobie, by przyszłością Leszka nie było Technikum Kolejowe. Ewie podobał się bardzo Andrzej Górnikowski, ale był jakiś osobny i nie należał do paczki. Na wzór młodzieży starszej zaczęto nieśmiało, pod pretekstem imienin organizować prywatki i takie odbyły się u Basi i u Marzenki. Ewa była zapraszana, ale wszyscy byli tam onieśmieleni i dowcipy, które w szkole przechodziły gładko, w domach umierały i drętwiały pod bacznym okiem mam.
Ewa jednak mimo tego stadnego życia klasowego czuła się samotna i zamykała się coraz szczelniej w swoim świecie rzeźb z końcówek ołówków i bardziej wolnościowym zeszycie nazwanym BRUDNOPIS Klasy VII, w którym bez pokazywania go nauczycielkom mogła nareszcie notować swobodnie wszystkie swoje klęski i rysować co chce. Rysowała na każdej już lekcji wszystkich i wszystko, rysowała też w domu oglądając telewizor, w którym pozowali jej Dziedzic, Suzin, Wicherek i doktor Kildare. Rysowała to co przeczytała, Indian z Amazonki z Fidlera i Murzynów z Sienkiewicza. Ewa chciała za wszelką cenę uciec z rzeczywistości, ale nie tylko nie było to możliwe dlatego, że nie miała odwagi, ale dlatego, że ukształtowana przez szkołę i dom jej osobowość była zbyt przyziemna i zbyt zwężona. Afirmacyjny głos świata z telewizji i gazet zawstydzał ją jedynie i wyzwalał wyrzuty sumienia. Wszyscy się cieszyli nadchodzącym Bożym Narodzeniem. Wujcio Adaś, czyli Adam Kwiatkowski ogłaszał, że dużo zaproszeń na “rybkę”, oczekuje gości i dostał paczkę, a tam zrobiona przez nie lalka „Kajtuś” od katowickich dzieci… Nie tylko cieszyły się tak sławne postacie życia publicznego. Sonda uliczna potwierdzała euforyczność katowickiej rzeczywistości schyłku 1964 roku ustami tramwajarzy, budowlańców, sprzedawczyń i pracowników MPO.
Ewa poszła na pocztę wysłać pocztówkę cioci Lesi i wujkowi Emilowi do Przemyśla, z którymi tym razem babcia nie spędzi świąt. Przeskakiwała brudne zaspy śniegu na ulicy Klary Zetkin. Panował tu niesłychany tłok, gdyż właśnie tylko tutaj z całego miasta można było wysyłać paczki za granicę, co wiązało się z otwarciem przed wysyłką paczki i sprawdzeniem jej zawartości. Urząd celny mieścił się w najmniejszym pokoju poczty co nie pozwalało na zatrudnienie większej liczby pracowników, dlatego przed świętami ludzie narażani byli na takie piekło.
Po drodze chciała kupić jeszcze z uskładanych oszczędności prezenty, chciała Andrzejowi pod choinkę kupić płytę, ale w pawilonach przed niebieskimi blokami były tylko płyty „O mnie się nie martw” oraz „Przyjdzie na to czas”, a jak wiedziała, nie słuchał takich płyt.