Ubiegłoroczne dzieło Greenawaya nawiązuje do mojego ulubionego filmu tego reżysera sprzed dwudziestu lat, „Kontraktu rysownika”, do zawartego w nim smutnego przesłania, że świat jest w rękach sił sprzecznych z posłannictwem geniusza, że geniusz przychodzi, by przegrawszy, odejść.
Przegrana jest przewrotna i pozorna, przegrana jest nieśmiertelna, geniusz przegrywa permanentnie, nieustannie emitując swój krzyk i swoją przegraną na wieki, podczas gdy ci, którzy go za życia zniszczyli, trwają jedynie jako tylko martwe, nieśmiertelne wizerunki.
W „Kontrakcie rysownika” artysta wychodzi poza swoje kompetencje umilacza dworskiego życia, ujawniając zbrodnię. Robi to mimochodem, jest kimś przeciwnym niż detektyw, który sztukę wykrywania przestępstw przyporządkowuje Prawu.
U Artysty – zazwyczaj tak artystę Greenaway przedstawia – jest inaczej, on się nie interesuje ziemskim złem, ono samo wchodzi w przestrzeń, w kadr jego postrzegania i ujawnia je wraz ze wszystkim. Właśnie ten brak wybiórczości czyni dzieło wielkim.
Bardzo trudno pogodzić się z portretowaniem przez Greenawaya tak potężnego ducha jakim był Rembrandt.
Na mój skromny smak, na moje uwielbienie Rembrandta, film jest wielkim niesprostaniem. Najprawdopodobniej spotkanie tak dużych indywidualności – reżysera – malarza Greenawaya i malarza Rembrandta po czterystu latach (film powstał w czterechsetną rocznicę urodzin malarza) uwydatnia ich nierówność na korzyść Rembrandta. A jednak nawet niesprostanie może być w wielkim stylu i trudno odmówić wielkości „Straży nocnej”.
Tytułowy obraz, sugerujący przedsięwzięciu Greenawaya taką samą jak w obrazie, teatralną intencję przedstawienia portretu zbiorowego w sytuacji społeczno – rodzinnej, jakie geniuszowi w Holandii dane było doświadczać, wchodzi w kadr w połowie filmu. To ogromne, zdecydowane płótno przy perfekcyjnej technice filmowej wygrywa jakością, promieniuje malarską materią tak mocno, że osłabia i unieważnia wszelkie wspaniałości sztabu kostiumologów i charakteryzatorów. Gdy kamera przechodzi rytmicznie z portretów na płótnie na twarze aktorów, otrzymujemy niezamierzony efekt porównawczy. I nawet nie to jest śmieszne, że aktorzy, niejednokrotnie rewelacyjni w swoim fachu stają się jakimś pokrzywieniem pierwowzoru, ale konsekwentnie rzutuje to już na wszystko, równocześnie niesłychanie pomniejszając samego Rembrandta. I Rembrandt Greenawaya jest jedynie synem młynarza, niczym więcej, jest gminnym pacykarzem, który różnorodnymi aktami płciowymi próbuje zaczarować swój fach i jeśli w efekcie rzeczywiście maluje arcydzieła, dzieje się to jedynie za przyczyną prawdy historycznej, a nie panegiryku Greenawaya.
Bardzo trudno jest nakręcić film o życiu Chrystusa, trudno też uchwycić geniusza, by nam jak anioł nie umknął.
Im bardziej twórcy chcą przybliżyć boskość do człowieka, im więcej wprowadzają swojskich elementów tzw. przaśnych żywotów poprzez wprowadzanie obsceny, słów ordynarnych, szastania się w histerycznym obłędzie aktora głównego, który jak ranione zwierzę dwoi się i troi, by żądany przez reżysera efekt uzyskać, tym bardziej uzyskują efekt przeciwny.
Tak dzieje się też z doskonałym aktorem Martinem Freemanem, fizycznie niemal sobowtórem Rembrandta van Rijna, znanego z wizerunków na niemal pozostawionych przez malarza stu autoportretach.
Recenzje sieciowe zarzucają filmowi pustkę i nudę. Zawsze jednak, jak z pańskiego stołu, spada nam, widzom jakiś okruch rembrandtowskiego geniuszu i to starcza by zanurzyć się, pogrążyć i na amen zapamiętać się w niemal półtoragodzinnym wariactwie na temat Rembrandta. Mimo wszystko postmodernistyczna swoboda i jej wieloznaczność bardziej jest strawna od koturnowych, martwych prób niemożliwych przecież sprawczych mocy, by geniusz jeszcze raz na ziemię powrócił.
Jak ma geniusz powrócić?
Greenaway jest zdeklarowanym ateistą, co szeroko udowadnia w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”. Przedstawia tę wiarę jako nową religię.
W „Kontrakcie Rysownika” bohaterem jest artysta libertyn, który część zapłaty za rysunki otrzymuje w naturze, co ów kontrakt, spisany notarialnie zapewnia i dlatego wszystko filmowo do siebie pasuje. Nawet rysunki, autorstwa samego Greenawaya, są w „Kontrakcie” bardzo na miejscu, mimo, że rysowane pół wieku później. Jak i używane przez aktorów w rokokowych strojach telefony komórkowe.
Natomiast przy tak religijnym malarzu, jakim był Rembrandt, nic się nie sprawdza, nic nie wychodzi. Wszystko jest i nie ma niczego.
O pokazie premierowym pokazie na Placu Wszystkich Świętych w Krakowie 13 października 2007 bardzo dużo w necie na indywidualnych blogach.
W licznych wywiadach Greenaway donosi, zresztą słusznie, że Polska jest nieobecna na mapie kulturalnej świata teraz i nigdy nie była przedtem.
Nie wiadomo, nie odpowiada na pytanie, dlaczego właśnie Polska jest współautorem tego filmu.
Kto tu komu chciał pomóc?
Pisałam Rysiu zaraz po obejrzeniu przy równoczesnym jedzeniu jeszcze potraw wielkanocnych i dopiero dzisiaj poszukałam w necie recenzji.
Staram się uczciwie najpierw je wszystkie przeczytać, a dopiero potem pisać swoją.
Dlatego teraz dopiero ustosunkuję się do Anity Piotrowskiej z TP, która jak zwykle mnie nie zawiodła pisząc bardzo wyczerpująco.
Jednak nie zagalopowałabym się przywołując Billa Violę przez Greenawaya, gdyż mimo wszystko on jest komercyjny, wręcz kiczowaty w swoim odżegnywaniu się od komercji, podczas gdy Viola, który zaczynał, gdy ja byłam na studiach, zupełnie nie.
Właśnie Viola jest religijny i metafizyczny w miarę jak się starzeje, Greenaway jak widać duchowo się wyszastuje i wycieka z niego wszystko. Toteż podziw dla wielowarstwowości „Straży Nocnej” jest w moim pojęciu przesadzona. Niezorientowany czytelnik może rzeczywiście poczuć się zbyt mały intelektualnie, by wszystkie niuanse filmu pojąć:
„ Podczas seansu bez przerwy jesteśmy bombardowani informacjami i obrazami. Być może twórca w ten sposób zachęca nas do bardziej selektywnego, bardziej indywidualnego odbioru. Wyniesiemy z niego jedynie tyle, ile sami zdołamy z tego zgiełku wyłowić.”- pisze Piotrowska.
Może nie trzeba się tak dobrowolnie wpędzać w kompleksy. Rzeczywiście, cytatów z obrazów Rembrandta jest dużo, np., gest podwijania spódnicy przez służącą Henrykę nawiązuje do „Kobiety kąpiącej się w rzece (Hendrickje Stoffels)” 1654. Saskia ma na sobie kostium „Flory”, wszystkie monstrualne czapki, futrzane hełmy, pantalony, kryzy – to niemal żywcem przeniesione z płócien rekwizyty, nic a nic nieprzesadzone, nie, tak jak twórczo reżyser potraktował monstrualne peruki w „Kontrakcie rysownika”. Więc Greenaway raczej przeczy sobie.
Jest ten film dowodem na to, że żadne manifesty, deklaracje, nie stworzą arcydzieła.
I jeszcze to „my, geniusze”. Nie. Może właśnie ogromna cena, jaką zapłacił Rembrandt za sprzeciw, była tym jego wywyższeniem?