PLATH

Sylvia Plath z biegiem lat nie traci na aktualności, powstają jej liczne biografie żonglujące wprawdzie cały czas tymi samymi, wyretuszowanymi przez matkę i eks-męża faktami z jej życia, to jednak coraz wnikliwiej opisują Stany Zjednoczone i Europę połowy ubiegłego wieku.
I tak, po ponurym filmie „Sylvia” z 2003 roku, gdzie nie wiedzieć czemu wszystkie ściany pomieszczeń – czy w amerykańskim campusie, czy w londyńskim mieszkaniu, czy w Devon – scenograf kazał pomalować na ciemną szarość, dostajemy tym razem bajecznie kolorowy świat w książce „Sylvia Plath w Nowym Jorku lato 1953” autorstwa Elizabeth Winder.
W biografiach zawsze, niekoniecznie na początku, pisze się od Adama i Ewy, czyli gdzie i komu się urodziła opisana osoba. I tutaj biografia nie ogranicza się do tytułowego roku, lecz krąży po całym życiu Sylvi Plath jak paluch po ciele, całe szczęście nie brudny i depresyjny, a nowoczesny, witalny, wymoczony w szamponie marki Halo i wyperfumowany Tigress marki Faberge.
Dla mnie ongiś małej dziewczynki wyczekującej przed telewizorem „Klubu Myszki Miki” lektura tym bardziej cenna, że oddaje ducha tych lat z prostotą gazetowego przekazu. W „Klubie Myszki Miki” dziewczynki wprawdzie nie nosiły elastycznych pasów do pończoch i nie piekły się w nich oraz rękawiczkach i kapelusikach w nowojorskich upałach, niemniej widać było, że już do tego wszystkiego przygotowane. Elizabet Winder analizując archiwalne egzemplarze magazynu „Mademoiselle” w którym Sylvia odbywała coś podobnego do naszej praktyki studenckiej, tylko o wiele przyjemniejszej, bo nie polegającej na przebywaniu z klasą robotniczą i chłopską, ale z intelektualistkami (Sylvia Plath przeprowadzała tam wywiady i korespondowała z Candy Bolster Bobbit, Janet Burroway, Margaret Affleck Clark, Adel Schmidt Donati, Gael Greene, Diane Johnson, Glorią Kirshner, Laurie Glazer Levy, Ann Burnside Love, Carol LeVarn McCabe, Janet Wagner Rafferty, Nevą Nelson Sachar, Ruth Abramson Spear, Marybeth Weston-Lobdell, Laurie Totten Woolschlager a do redakcji przychodzili William Faulkner, Truman Capote, Tennessee Williams, Jack Kerouac i William S. Burroughs) pokazuje, czym wtedy biała amerykańska nastolatka była i do czego dążyła.
Wszystkie te cymesy, o których nawet istnieniu nie wiedziałam w dzieciństwie i młodości Sylvia Plath zdeprecjonowała w „Szklanym kloszu”, a pisarkę Olive Higgins Prouty, do której napisała proszalny list o pieniądze, pod postacią Filomeny Guinei, w powieści dokumentnie ośmieszyła.
Teraz pisząc o syndromie Sylvii Plath i zniekształcającym go obrazie świata zapomina się o tych, którzy sportretowani przez nią poczuli skrzywdzenie i odrazę.
Pozostaje na zawsze nigdy nie wyprostowane to zniekształcenie, które pozwala prawdziwej sztuce dociec inną drogą do prawdy o świecie, niekoniecznie sprawiedliwie.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na PLATH

  1. Też zapamiętałem ten film o Plath jako dość mocno ponury, ale nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak wielką rolę w tym wrażeniu odegrały dekoracje. Na pewno stosowali tam jakieś “brudne” filtry na kamery. Z tego filmu dość wyraźnie wyłania się teza, że za jej samobójstwo najbardziej odpowiada mąż. Chociaż z drugiej strony, absolutnie go nie usprawiedliwiając, myślę, że codzienne życie z kimś o tak poważnych zaburzeniach musiało być po prostu skrajnie trudne. Ona się męczyła i on się męczył i tak męczyli siebie nawzajem.
    A o ile dobrze sobie przypominam “Szklany klosz”, ona tam dość fajnie zarysowała klimat lat 50 już na samym początku, wspominając sprawę Rozenbergów. Od początku czuć tam duszny nastrój jakiegoś bliżej niesprecyzowanego udręczenia, jakby parcia z zewnątrz, które potem konkretyzuje się w próbie samobójczej Esther. No i ta jej chorobliwa wręcz ambicja.
    Ten klosz – mam takie poczucie – ona zarówno wytwarzała sobie sama, jak i tworzył go wokół niej świat zewnętrzny, próbując na niej wymusić taki a nie inny styl życia, narzucając jej społeczne role, którym ciężko było jej sprostać.

  2. Ewa pisze:

    Jest teoria, że człowiek wcale nie musi być istotą społeczną, że nam to wmówiono i że tak naprawdę ten Drugi nie jest nam potrzeby szczególnie przy zawodach artystycznych, gdzie potrzebna jest samotność i dialog z samym sobą nie mówiąc o mnichach i pustelnikach. I, jak się rozważa to że „Człowiek nie jest samotną wyspą”, to czemu nie?
    Sylvia Plath miała w genach pęd ku śmierci, jednak zawsze można to przezwyciężyć (np. twórczością artystyczną) i nie uważam, że trzeba winić geny. Może uratowałaby swój niewątpliwy geniusz żyjąc samotnie, jak zrobiło skutecznie wielu artystów. Zresztą, po rozstaniu z Tedem napisała swoje wszystkie główne dzieła dzięki którym zyskała nieśmiertelność. Ale miała dzieci i związane z tym problemy, które ją przerosły. (Zawsze bardziej przerażał mnie jednak los kochanki Teda, o której cicho, nikt filmów nie kręci, a przecież tragedia o wiele drastyczniejsza i ofiara zaszczutej).
    Ta krwawa jatka, którą Sylvia Plath sobie i najbliższym fundowała była jednak jedyną materią jej twórczości i tak się zastanawiam, o czym by ona mogła pisać będąc samotną, skoro wszystko, co napisała było autobiograficzne.
    Piszesz Marcinie o klimacie lat 50 odmalowanym w „Szklanym kloszu”. Nasi sławni poeci samobójcy (np. Tadeusz Borowski) zabijali się w gorszych klimatach w Polsce tych lat i można powieść Sylvii Plath z polskiej perspektywy odczytywać jako rozwydrzenie i rozkapryszenie. Na dodatek dzięki też między innymi związkowi z Tedem Hughesem drukowała, publikowała i żyła z pisarstwa, a przecież zaistnieć jest bardzo trudno. Przykładem jest choćby sieciowy portal Liternet opętany przez gombrowiczowski bemberg, z którego nie sposób wypłynąć na szersze wody literackie mimo, że tam chorób psychicznych dostatek, a jednak się nie daje, bo wszystko idzie w gwizdek.

  3. Wmówiono czy nie, większość tzw. zwykłych ludzi doskonale się w tych społecznych rolach odnajduje. Potrzebują ich, żeby funkcjonować. I to jest dobre, skoro działa. Zgoda, że są jednostki, które się w tym nie mieszczą – niezależnie czy odpowiadają za to geny, czy jakieś stricte duchowe czynniki. Gdy takie jednostki próbują żyć normalnie, zwykle kończy się to katastrofą, o ile nie mają obok siebie kogoś bezgranicznie wyrozumiałego, kto pomoże im uporać się z codziennymi wyzwaniami, choćby wychowaniem dzieci. Plath nie mogła na Teda w tym względzie liczyć może też dlatego, że sam był taką “jednostką”. Mi się zdaje, że ona bardzo chciała się sprawdzić w roli matki, że chciała zachować się odpowiedzialnie – nawet jeśli nie czuła tego wewnętrznie. Choć pewnie dla niej byłoby lepiej, gdyby do sytuacji macierzyństwa w ogóle nie doszło.
    W sumie ciekawe, jak wyglądałaby jej twórczość, gdyby podjęła heroiczną decyzję o życiu w samotności. Jeśli czerpała inspirację z autobiografizmu, mogłaby albo stać się wsobna, albo próbować wyjść poza własne doświadczenie lub jakoś obudować je szerszymi kontekstami, albo… doszłaby do ściany i tak czy siak popełniłaby samobójstwo, tylko kilka lat później. Każda z tych dróg wydaje mi się na równi prawdopodobna, jeśli o nią idzie.

    Co do tych lat 50, to wiesz, jak to mówią: koszula bliższa ciału. Z perspektywy PRL rozterki Esther na pewno jawią się jako rozwydrzone kaprysy, ale dla niej jej własne udręki były równie prawdziwe i dojmujące jak dla mieszkańców bloku wschodniego ich udręki. Chyba nie ma sensu jej o to winić, nie ma tu jakiejś wspólnej miary.

  4. Ewa pisze:

    Z punku widzenia wartości dla ludzkości ważne jest, by artysta ocalił swój talent, geniusz i dał dzieła światu i dawał je do późnej starości. Rozwój artysty jest żmudny, wymaga wiele pracy w opanowaniu warsztatu, wykorzystania dokonań poprzedników-mistrzów, wreszcie zrewidowania swojej ścieżki, skorygowania jej, a często zakwestionowania. Kiedy gaśnie wcześnie, marnuje wiele szans i nie daje okazji na objawienie się twórczego potencjału. Ponieważ artyści to bardzo delikatne mechanizmy, narażeni są na wiele deformujących ich chorób psychicznych i oprócz podstawowego, determinującego los wezwania do twórczości w postaci talentu muszą się jeszcze zmagać z przynoszącymi cierpienie chorobami. A jeśli wpadną jeszcze w złe towarzystwo (np. Liternet) nie podołają wyzwaniu. Piszę tylko o artystach prawdziwych do których zaliczam Plath, bo przecież wielu jest takich artystowskich obiboków którzy ich tylko udają i mącą w świecie sztuki i chorują na takie same choroby psychiczne co artyści. Oprócz nich cierpią na kompulsywną gromadność i zniszczyli swoją chorobą polską literacką Sieć swoją agresywną na kształt zarazy aktywnością.
    A napisałam o PRL-u nie dlatego, że nie wiem, że jak napisała Sylvia Plath, że na każdego może spaść „szklany klosz” bez względu czy wzrasta w komunizmie czy za żelazną kurtyną, ale o tym, że ludzkość powinna dążyć do dania artystom jak najlepszych warunków rozwoju. Stalinowskie wiezienia, inwigilacja, cenzura, wszystko to przecież u nas było w tym czasie. W 1953 który tak barwnie opisuje Elizabeth Winder w ostatnio wydanej biografii „Sylvia Plath w Nowym Jorku” u nas zmarł Bierut.
    A ogólnie, wynalezienie psychotropów i zastąpienie nimi okropnych dla lekarzy i pacjentów zabiegów elektrowstrząsami przyniosło z biegiem lat wielką ulgę i może zapobiegło wielu samobójstwom geniuszy.

Skomentuj Marcin Królik Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *