W wywiadach autor powołuje się na wpływ literacki Marii Janion, na zachwyt nad twórczością Eustachego Rylskiego, a jego obywatelski światopogląd to powinowactwo z wrocławską „Pomarańczową Alternatywą”.
A jednak debiutancka powieść trzydziestoletniego – jak anonsuje na skrzydełku wydawca – pisarza już po przejściach (politycznych), jest zdumiewająco autonomiczna, kulturowo osobna, gorąca i poszukująca.
Mimo chaotyczności w konstrukcji, tej ewidentnej wady w odbiorze (ogromne przestrzenie czasowe nie są czytelne), książka jest bardzo prawdziwa dzięki prawdziwym spotkaniom z prawdziwymi problemami, którymi Michał Zygmunt się z czytelnikiem dzieli.
Autor, dopuszczony do głosu – jak dziecko – próbuje podekscytowany opowiedzieć wszystko na raz, co nie zawsze to, co wie narrator, jest dla czytelnika jasne. Ważne jest jednak to, że pisarz uniknął, pomimo politycznej otoczki przy promowaniu książki – skargi, propagandy, deklaracji określonej postawy.
„New Romantic” już w tytule mieści ironię i dystans do szkolnego, lekturowego etosu Polaka.
Pokolenie moich dzieci dostaje w spadku neoromantyzm solidarnościowy z zabawą w konspirację, zabawą jak zwykle w historii świata, niebezpieczną.
Młodzi bohaterowie książki Zygmunta – zazwyczaj licealiści, studenci, młodzi dziennikarze – to romantyczni przedstawiciele takich osobowości, którzy przychodzą na świat nie tyle, by go zmieniać, ile odbyć na ziemi swój tragiczny los zafascynowani wszelkim fermentem i powiewem wspólnotowych działań.
O ile dokonania patriotów walczących o niepodległość dwieście lat temu zawsze wypełniały się pod osłoną skrzydeł bogów greckich, bądź chrześcijańskich aniołów – czyli duchowych fluidów będących ewidentnym wsparciem dla jednostek zagubionych w kosmosie – o tyle bohater naszych czasów jest samotny jak pies, a jego przeklęty los jest tylko śmieszny.
By uśmierzyć ten ból, wikła się w absurdalne przedsięwzięcia. Robak pustki egzystencjalnej toczy zarówno ludzi u władzy jak i tych, którzy pod takim samym pretekstem, chcą ją obalić.
Ruch gejowski w środkowej części zwalczony zostaje obozem koncentracyjnym w którym przerabia się orientacje seksualne na właściwe (chociaż przy takiej political fiction można też diagnozować terror przeciwny, a rozmnażanie z próbówki).
Całe szczęście, mimo wyraźnych odniesień do rządzącej prawicy w 2005, kasandryczność autora nie jest ważna dla całego wydźwięku utworu. Archetypiczne schematy wymiany władzy powtarzają się zawsze do znudzenia.
Bohaterowie Zygmunta są umiejscowieni w szerszym obszarze politycznych działań, a dopiero w tej płaszczyźnie społecznej tkwi homoseksualizm, jako jawność i pokrzywienie się skrywanym w epokach wcześniejszych afektom. Nie to, że literatura nie pozostawia żadnych złudzeń, co do relacji kochanków poznających się na wstępie już w internetowym czacie w oszustwie – partner przychodzi na spotkanie, jako dojrzały mężczyzna, wbrew sieciowej mistyfikacji:
Kochali się krótko, jakieś dwadzieścia minut, Jacek spieszył się na samolot, a na Damiana czekał obiad, matka nie tolerowała spóźnień. Jacek leżał nieruchomo, niechętnie oddawał pocałunki, lekko się odwracał i kierował głowę Damiana niżej, niżej, jeszcze niżej. To prawdziwy mężczyzna, myślał Damian, nie żadna ciota, tu nie ma przytulania, tu są zwięzłe, niewerbalne polecenia. Zrób mi laskę. Ciągnij. Ssij jeszcze. Prawdziwy facet nie głaszcze po główce i nie całuje, on każe drutować. Potem od niechcenia zwali ci konia. A wcześniej to on płacił za drinki, mimo że Damian mógłby zapłacić za siebie, w końcu miał pieniądze.
Literatura tylko beznamiętnie sygnalizuje, tak jak i autor, że wszystko, co się na kartach książki będzie działo, czytało i prezentowało, to dobra wola, nic więcej.
Dlatego cierpienie bohaterów, mimo, że nie ma światowej zagłady, nie ma nędzy (zazwyczaj narratorzy pochodzą z zamożnych mieszczańskich rodzin), to tylko wypełnianie pustki, to tylko nihilistyczne dreszcze. Tak jest z egzaltacją religijną chłopca, którego uwikłanie katolickie prowadzące go do święceń kapłańskich jest jedynie zwężeniem, strachem i duchowym zniewoleniem, a nie duchowym odrodzeniem. Tak jest w chłopcu zafascynowanym polityką, organizacjami, politycznym terrorem. I taki jest holenderski dziennikarz Martin Kozicki.
Mimo galerii autentycznych postaci cynicznej sceny politycznej, deformacja polska na tle poczynań “Armii Tęczowej” ilustruje właśnie ten zagadkowy, niepojęty tłum bezprizornej mentalnie młodzieży, angażującej się w sprawy, których do końca nie jest w stanie pojąć, a która w swojej masie wciąż walczy by walczyć, wciąż się zbiera, knuje, robi zadymy, wykonuje wyroki śmierci. Zdumiewający jest ten bohater neoromantyczny,
te Kordiany, ci Barykowie, Chełmiccy, Pyjasowie, gdzie zatarta jest już zupełnie materia walki, jedynie pozostaje romantyczne rzężenie nie, by się ustawić w życiu, zarobić pieniądze, żyć na własny rachunek, ale aby bić romantyczną pianę nawet jak nikomu nie jest ona potrzebna.
Ta smutna książka o pokoleniu naszych dzieci, naszych następców, którzy:
Prędzej czy później zaczynali zazdrościć pokoleniom wcześniejszym, które nie musiały walczyć z braćmi, mając wyrazistego wroga z zewnątrz, mówiącego językiem obcym. Ich podstawowe potrzeby konsumpcyjne zaspokajane były przez system reglamentacji i prężny czarny rynek. Co do potrzeb bardziej wysublimowanych, młody powstaniec warszawski nie pragnie nowej konsoli do gier, lecz pistoletu ze zrzutów, a młody solidarnościowiec nowego powielacza z przemytu. Jak niemal wszyscy przedstawiciele dorastającego w Trzeciej Rzeczpospolitej Pokolenia Nic, Mateusz i Wiktor wielokrotnie zastanawiali się, czy starczyłoby im odwagi do walki z okupantem. Czy mogliby strzelać do hitlerowców oraz przemycać bibułę pod groźbą internowania przez Służbę Bezpieczeństwa.
Można, czytając książkę odczuć wdzięczność autorowi, że ta wielka pokoleniowa denuncjacja rozwydrzonej politycznie i obyczajowo młodzieży, ten wielki osąd społecznego i uczuciowego bezguścia został prawdziwie i z wielkim talentem Michała Zygmunta wyartykułowany.
Cierpienia młodego Wertera, który nawet nie z potrzeb hedonistycznych, lecz nudy robi laskę właścicielowi sześćdziesięciu spółek są jedynie cierpieniem zaniepokojonego maminsynka, by się o tym nie dowiedziała jego mamusia, co w wypadku wsypy może pozbawić go domowych obiadków.
Samotność dzisiejszego neoromantyka, to też bardzo specyficzne usługi świadczone bliźniemu – tak jak w końcowej scenie –
zbliżył wylot lufy do mojej potylicy i nacisnął spust. Siła wystrzału rozerwała mi twarz. Kiedy osuwające się ciało dotknęło brudnego piasku plaży, byłem już martwy. Wentz uklęknął obok i zanosząc się płaczem, strzelił mi w głowę jeszcze dwa razy.
Scena ta, kończąca książkę w niedwuznaczny sposób daje też do zrozumienia, że romantyzm, nawet jak już jest szczątkowy, fikcyjny i wyparty, objawia się w niekontrolowaniu, w człowieczym rozdarciu. Że nasze stechnicyzowane, blokowe hodowle nigdy nie wytrzebią z człowieka jego romantycznej proweniencji.
Ale, sądząc po wstępie do utworu pióra rówieśnika autora, Łukasza Andrzejewskiego, pokolenie „Nic” nic nie wie o sobie i źle interpretując tę książkę, broni się przed taką wiedzą, jak może.
Bowiem wszelkie polityczne zaanektowanie tej prozy na całe szczęście jest niemożliwe.
Nie mam zupełnie teraz czasu tutaj pisać, ale chciałabym tylko zwrócić uwagę na absurd toczącej się dyskusji na portalu Nieszuflady wokół recenzji Elizy Szybowicz w „Krytyce Politycznej” podobno niszczącej, z powieści „Lali” Jacka Dehnela.
Typowo polskie: „nie czytałem, nie czytałam, ale…” dyskutantów sprowokowało mnie do napisania tych słów na mim blogu.
Ja książkę przeczytałam dwa razy i rok temu pozostawiłam ślad tego czytania na moim blogu w postaci krótkiej notki.
Książka jest dobrze napisana, jest w konwekcji takiego gatunku, jak i rozrywkowy program telewizyjny „łoskot” i rozpatrywanie takiej aktywności pisarza w innych płaszczyznach filozoficzno-ideowych jest jedynie brzydką, szkolną grą rywalizacyjną.
Czytam na blogu Lecha Bukowskiego spis treści najnowszego numeru KP i fragmenty cytowanych tam tłumaczeń największych dzisiejszych światowych intelektualistów.
Umieszczona w tym numerze KP recenzja w takim kontekście z czysto komercyjnej w założeniu powieści Jacka Dehnela ma się do tego wszystkiego jak pięść do nosa i erudycyjne popisy recenzentki są po prostu śmieszne.
Oj, nie przesadzajmy. Nie ma w recenzji popisów erudycyjnych i – moim zdaniem – nic nie jest w niej śmieszne ( odwrotnie: wszystko ma być nieśmieszne). Kompletnie chybiony jest tylko passus na str. 146: że oto Dehnel wyrzeka się ostentacyjnie “racjonalnego uzasadnienia” narracji “Rynku” ( w ten sposób dojdziemy do deprecjacji Homera i Biblii). I ten końcowy o holocaustowym decorum- przecież Zizek, bohater KP., bez zmrużenia oczu przeskakuje od Auschwitz do problemu tłuszczu w hinduskich mcdonaldsach, więc po co mówić o mało etycznej żarliwości Dehnela, skoro dawca dyskursu w samej KP tworzy rozmaite ornamenty.
Poza tym recenzję warto przemyśleć. Są przecież konkretne zarzuty, chociaż – to jest jasne i czytelne od początku – na całej linii recenzji autorka ma zamiar wianuszkiem argumentów z przewagą tych ad hominem otoczyć hybris Dehnela i uderzyć dokładnie w jego ja. I stawką jest w zasadzie wyniosłość Dehnela. Jego ręka, gdy bezdomnemu z dworca wkładał płytę awangardową w łosskocie mogłaby zostać sfotografowana. Naprawdę nie wiem, czy jest on w tym momencie winny czy niewinny, ale na pewno te nieszufladowe akty obrony D. są nietrafione ( jaki marksizm KP? Gdyby dziś zniknęło chrześcijaństwo, jego substancję można by odtworzyć na podstawie 14 num. KP). i jego wzgardliwe wzruszenie ramion też jakoś nie wydaje się szczere.
Oj buku, straszne żałuję, że nie mogę z Tobą tutaj porozmawiać, przylatuje syn ze Stanów na festiwal tańca do Gdańska i muszę się jakoś przygotować (to takie tłumaczenie, jak Jacka Dehnela w Nieszufladzie, że pracuje w Berlinie, ja w kuchni, ale u siebie).
Nie mam pieniędzy na zakup jakichkolwiek pism, też i KP, więc i tak nie mogę dyskutować.
Być może, że masz rację, chodziło w tym wpisie o wagę tematów. W końcu wszystko może być tematem filozoficznych i społecznych dywagacji, ale czy to nie jest to przerobiony już, sofistyczny, lisi sposób?
Czyżby Pani sugerowała, że Pan Jacek Dehnel był w Berlinie na zmywaku?
Nie, broń Boże!
Zgodnie ze słowami innego wielkiego poety, Tomasza Pułki, polityka kulturalna nie dopuszcza do takiej marnacji poetów, skoro dzisiejsza polska poezja jest w światowej czołówce.
Natomiast czytam w Nieszufladzie z żalem, że wódka jest wśród Wielkich Poetów trunkiem niedopuszczalnym, co mnie automatyczne wyklucza.