Na Matki Boskiej Zielnej Iśka jak zwykle robi małe przyjęcie tylko dla nich, dla Krzysi i dzieci. Dzieci już poszły na Słowackiego. Mimo, że jest święto, to ogród Iśki jest tak zarośnięty i tak osłonięty, że nikt z ulicy nie zauważy, że chodzą po drzewach i wkładają gruszki do worków. Jutro przyjdą jeszcze raz dokończyć zbieranie i przynieść worki, bo dzisiaj z workami po ulicy iść nie wypada. Krzysia już poszła do swojej szkolnej koleżanki Zosi, która z mężem Józkiem, też przyjacielem z czasów szkolnych i ich trójką dzieci, mieszkali we własnej kamienicy naprzeciwko Isi. Widzieliby z okna, jak by szli, więc wolała najpierw zajść do niej, by się przywitać.
– Zdumiewające, że w Katowicach Krzysia też ma zaprzyjaźnione małżeństwo o tych samych imionach – zamyśliła się Wanda.
Wanda od początku wakacji postanowiła odżywić dzieci. Co one tam na Śląsku jedzą?! Wanda zamartwiła się bardzo poważne. Andrzej nie urósł wcale, Ewa przyjechała zupełnie przezroczysta i zielona. Teraz są opaleni po Sanie, ale w dalszym ciągu drobni i rachityczni.
Wanda ubierała jedwabną sukienkę, wkładała pończochy i kapelusz, mimo upalnego, sierpniowego południa wsuwała na dłonie koronkowe rękawiczki. Emil jutro pobiegnie na targ na Zasanie, ma umówiony już schab, ale Krzysia będzie musiała jeszcze z Jagiellońskiej przynieść umówiony ser i jajka. Co by było, gdyby Gomułka nie złagodził ustaw względem rolników indywidualnych? Nie byłoby nic! A tak okoliczne wsie karmiły Przemyśl i można było dostać wszystko. W sklepach, jak co roku w panice zbliżającej się wojny znikało jedzenie, jednak Emil miał swoje dojścia.
Niedawno złożyli się w trójkę i kupili za swoje emerytury telewizor na raty. Belweder. Emil tak go kochał i tak się z nim cieszył, że na ciuchach od ruskich kupił kolorową szybkę, która na górze miała kolory zimne, błękity imitujące niebo i w środku przechodziła w róże i brązy. Na tak wyszlachetnionym ekranie nawet Gomułka wyglądał niczego sobie. Zresztą, oglądali telewizor w środkowym pokoju, w salonie z tak dużej odległości, że żadna dosłowność i precyzja wizerunków nie wchodziła w grę. Wanda uwielbiała wszystkich spikerów, że są tacy eleganccy, spikerki, że mają takie piękne fryzury, szczególnie Irena Dziedzic. Ale, jak usłyszała nieprawdę, oburzona pisała list do telewizji w Warszawie skierowany imiennie do spikerki bądź spikera, zależnie, kto wiadomość przeczytał. Zmylona dystynkcją i arystokratycznym wyglądem postaci telewizyjnych wierzyła, że jest to jakaś opozycja względem świata powszedniego. Pisała te listy z pozycji zawiedzenia własnego zaufania i miłości do kogoś, kogo zbyt pochopnie pokochał. Próżno czekała na jakąkolwiek odpowiedź, czy usprawiedliwienie. Niemniej, co jakiś czas ponawiała swoje korespondencyjne boje, a jako osoba lubiąca pisać listy, słała je już bez wiary w jakąkolwiek wymianę.
A i tak mimo kłamstw w końcu wszystkiego dowiadywali się z Wolnej Europy mimo zagłuszaczek, które tutaj na wschodzie Polski zagłuszały z większą mocą, niż na Śląsku. Tak dowiedzieli się, że Mur Berliński już od dwóch dni dzieli miasto nad Sprewą, podobnie jak dwadzieścia lat temu nad Sanem i wiedzieli, że nic z tego dobrego nie wyniknie.
Gomułka w przemówieniach zapewniał, że będzie dążył do socjalizmu inną drogą niż ZSRR, bardziej polską, ale nic na to nie wskazywało. Podobno, jak głosiła Wolna Europa, sam wymyślił grafik prac dla wszystkich pegeerów w Polsce. Bazary w Przemyślu uginały się od przemycanych produktów radzieckiego przemysłu, a polski przemysł w Przemyślu nie wytwarzał nic, jedynie propagandę. Gdzieś funkcjonowała spółdzielnia „Czerwona Zorza” założona przez Polska Ligę Kobiet, działało aż 6 zakładów produkcyjnych, ale zawsze w czasie przyszłym, wśród planów, w celebracjach wmontowywania kamieni węgielnych pod ich budowę, lub w trakcie rozbudowy i modernizacji przedwojennych. Straszono, że przedwojenna „Polna”, nie będzie już produkowała maszyn do szycia, ale nie było wiadomo co będzie. Piotr Jaroszewicz fotografował się nieustanie przed jakimiś obiektami, których tożsamości nie dawało się rozpoznać na prasowych zdjęciach. Straszono, że już wkrótce wybudują Zakłady Płyt Pilśniowych, że przemyski oddział przedwojennych Zakładów Wytwórczych Aparatury Rozdzielczej teraz im. Georgija Dymitrowa już niedługo ruszy. Ale po mieście niczego nie było widać. Miasto żyło podobnie jak przed wojną niemal dwadzieścia lat i atroficznie kurczyło się. Jakby sennie zapadało się w siebie, nie remontowane domy gniły, a nowych nie budowano.
Wanda całymi nocami czytała książki przyniesione z biblioteki na Grodzkiej. Kiedy tam wchodziła, przypominało jej się kasyno garnizonowe, które było tu zanim po wojnie umieszczono tu bibliotekę. Przed wojną nie bywała, a teraz przyszło jej tu zachodzić tak często. W kasynie całą młodość spędziła jej szwagierka, Isia. Isia, jak tylko rano zjawił się u niej ordynans męża i napalił w piecu, już czekająca, ubrana elegancko i umalowana, szła ze Słowackiego na Grodzką do kasyna i tam grała z oficerami i ich żonami w brydża. Synów kierowała do swojej matki na Czarneckiego, by tam po szkole zjedli obiad. Na popołudnie umawiała się z Wandą i szły do kina. Potrafiły w ciągu jednego wieczoru zaliczyć dwa seanse, z „Olimpii” na Rejtana szły do „Polonii” na Mickiewicza, lub odwrotnie. Jeśli repertuar się nie zmienił, potrafiły pójść zachwycone jeszcze raz na ten sam film. Czasami zabierały Krzysię, ale musiały ją przemycać i ukrywać przed nauczycielkami z gimnazjum Konopnickiej, gdzie obowiązywał surowy zakaz chodzenia do kina na seanse nie dla dzieci.
Isia do „Fredreum” nie chodziła. Wanda zabierała tam Krzysię. Na Zamek szły najczęściej na premiery, w których grała młodziutka aktorka Janka Górska, żona Bolka, brata Franciszka. Ale Wanda lubiła chodzić do Fredereum na wszystko. Mimo, że sztuki były najczęściej głupie, to jednak cała ta teatralna otoczka, szczelnie nabitej ludźmi trzymającymi płaszcze na kolanach sali, gdyż teatr nie miał szatni, była podniecająca. Spotykał się tam cały inteligentny Przemyśl, żony przemyskich notabli i oficerów, bogaci kupcy i rzemieślnicy. A jak przyjeżdżał teatr ze Stanisławowa na występy gościnne, biletów nie można było dostać.
Teraz Wanda nie chodziła do Fredreum, nie wiedziała nawet, co tam się dzieje. Janka podobno w dalszym ciągu gra, mimo, że Niemcy spalili w baszcie, jak się potem okazało, 1469 sztuk rekwizytów, 2078 sztuk garderoby i 2866 książek teatralnej biblioteki. Niedługo minie sto lat od powstania teatru, mieli co palić.
Teraz jest podobno na Zasaniu kino panoramiczne „Bałtyk” w Domu Robotniczym, ale jeszcze tam nie była. Oprócz „Przekroju” Wanda nie kupowała gazet i nawet nie wiedziała, jakie teraz w Przemyślu wychodzą. W międzywojniu wychodziło 65 tytułów lokalnych, jednak Franciszek kupował tylko krakowski Ilustrowany Kurier Codzienny” zwany „Ikacem”. I faktycznie kupował go codziennie, Krzysia musiała mieć ilustrowany tygodnik „As”. Teraz Emil kupował warszawski „Ekspres Wieczorny” by mieć program telewizyjny, Leśka kupowała „Za i Przeciw”, ale Wanda tego nie czytała i nie wierzyła, że można coś prawdziwego napisać w komunistycznej gazecie o życiu religijnym w Polsce. Gomułka właśnie wycofał religię ze szkół, zniósł dzisiejsze święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.
Wanad szła sama w górę Smolki i tam dopiero, jak ulica się kończyła, wchodziła na Słowackiego. Pięła się cały czas pod górę i przy jej otyłości był to dla niej wielki wysiłek. Ulica było opustoszona, przechodząc pod balkonami kamienic niepokoiła się, że zaraz puszczą zardzewiałe kosze secesyjnych elewacji i runą na jej głowę. To było takie piękne miasto, którego teraz nie lubiła. Niby to samo, wiele się tu nie zmieniło, jednak coś sztywnego i martwego unosiło się w powietrzu. Nic dziwnego, że jak tylko złachmanione wojsko Armii czerwonej pojawiło się od strony Bakończyc, jak wjeżdżało na Franciszkańską czołgami, Franciszek postanowił opuścić to miasto i już nigdy tutaj nie wrócić. Podobnie zrobił syn Isi, Jasiek o rok starszy od jej Leszka. Jak wyjechał w sierpniu 1939 roku z ojcem do Rumunii, to zaciągnął się do angielskiej marynarki i nigdy już do Przemyśla nie przyjechał, nawet na pogrzeb ojca. Wrócił jego ojciec i jako były oficer sanacyjnego wojska, żyjący w ustawicznym strachu po presją inwigilacji i zagrożenia aresztowaniem, zmarł zostawiając Isię samą z dwoma kamienicami. Isię odwiedzał rzadko jej młodszy syn Jurek, młodszy od Krzysi, który nie nadawał się jeszcze na wojnę i dzięki temu pozostał w Polsce, skończył studia w Krakowie i tam pozostał. Isia została w Przemyślu sama i dostawała nawet paszport, by mogła odwiedzić syna w Wielkiej Brytanii, ale jak tam jechała, nigdy go nie odwiedzała. Mieszkała u jednej z przyjaciółek z czasów, kiedy grała w brydża w Oficerskim Kasynie Garnizonowym, nie znosiła angielskiej żony Jaśka, ani ich dzieci i chyba z wzajemnością.
Jednak, jako matka chrzestna Krzysi, lubiła ją bez przymusu i rodzinnych zobowiązań. Podziwiała Krzysię, że wyrwała się z Przemyśla, że wyszła za maż za inżyniera i że ma takie miłe dzieci. Isia lubiła dzieci Krystyny i nie podzielała strachu Wandy o ich zdrowie. Isia była przerażająco chuda, właściwie patrząc na nią myślało się, że się zaraz złamie, że cienkie jej nogi pękną. Isia ubierała się z angielska, zawsze na płaskich obcasach, w wełnianych spódnicach i wykwintnych sukienkach, których miała mnóstwo i których nie mogła nikomu podarować, gdyż były zbyt obcisłe na Krystynę, a tym bardziej na Wandę. Zachwycała tymi sukienkami noszonymi też „koło domu”, bez używania, jak u Wandy i Lesi, szlafroków.
Dzieci właśnie przebrały się i myły w łazience zachwycone, że jest łazienka na dodatek bardzo ładna, cała w różowych, malowanych w różyczki kafelkach przedwojennych, z miedzianymi kranami i porcelanową wanną. Siostra Isi Olga mieszkająca w Krakowie, podarowała Isi własnej produkcji wianuszki, które wisiały na ścianie łazienki idealnie się w nią wkomponowując. Secesyjny wystrój kamienicy, ozdobna klatka schodowa z rzeźbionymi plafonami powtarzał się w mieszkaniach i łazienka też utrzymała ten styl. Olga, smażąc nad ogniem plastikowe opakowania w zieleniach i różach skomponowała całkiem udane wianki róż imitujące porcelanę, wygięte ogniem w secesyjne w ekspresyjne kształty-łamańce nie bardzo kleszczami i śrubokrętem kontrolowane, wymykające się samowolnie uderzeniom narzędzi. Ewa była zachwycona tymi wiankami, jak i wszystkim, co było w salonie cioci Isi. W ogromnym pokoju z dywanami na parkiecie inkrustowanym mosiężnymi okuciami stało kilka stolików, jakby przygotowanych do gry w brydża. Już dawno nikt tu nie gał w karty, Isia przykryła je serwetami szydełkowanymi, lub haftami huculskim. Na ścianach wisiały ludowe dywany z kresów. Na nich, w kosztownych ramach pastele artystów szkoły lwowskiej, obrazy olejne i szkice. Obrazy były jedynie oprawą dla drogich secesyjnych mebli, kredensów, szaf, foteli i sofy.
Ewa łakomie patrzyła na skórzane pudła na kapelusze, niedbale wtłoczone w jakieś zapomniane pomieszczenie mieszkania, stanowiące rupieciarnię miedzy piętrami kamienicy, ale nie ośmieliła się ciocię Isię choćby o jedno poprosić. Ciocia Isia tymczasem wniosła na srebrnej tacy móżdżek zapiekany w maleńkich maślanych bułeczkach, które były gorące i trzeba było je natychmiast zjeść. Mimo okropnej nazwy Ewa wiedziała już, że nic na świecie nie ma smaczniejszego, niż móżdżek cielęcy. Isia, mimo, że całą przedwojenną przemyską młodość, jako młoda mężatka spędziła w kasynie oficerskim na grze w karty nie troszcząc się o dom i posyłając dzieci do babci, wspaniale gotowała i piekła. Różowe babeczki z kremem porzeczkowym, które ciocia Isia zaraz wytłumaczyła jak prosto się robi – szklanka cukru, szklanka porzeczek, jedno białko i ucierać tak długo, aż zrobi się krem – Ewa potem długo powtarzała w Katowicach, jak tylko udało jej się zebrać porzeczki.
Tymczasem zbliżało się już to, co było przyczyną spotkania w to piękne sierpniowe popołudnie. Wszyscy wyszli na balkon, gdzie ciocia Isia postawiła już krzesła. Nie wiadomo, jak można było zaufać balkonowi, że nie runie, jednak zaufano. Wszyscy, na wołanie Isi wtargnęli na balkon z odzewem, że już idą, zostawiając swoje talerzyki z jedzeniem. Na balkonie naprzeciwko siedzieli już Kotkowscy z dziećmi, Józek i Zosia machali przyjaźnie ręką. W dole, z wysokości pierwszego piętra widać było zbliżającego się w białym habicie dominikanina z krzyżem. Potem szła procesja otwierająca morze pątników wracających z Kalwarii Pacławskiej. Przyjechali pociągiem z okolicznych miasteczek i wsi do Przemyśla, by stamtąd dołączyć do innych grup idących dwadzieścia kilometrów z Przemyśla do Kalwarii. Teraz wracali obwieszeni nanizanymi na sznurki preclami dmuchanymi, poprzedzielanymi kolorowa bibułką. Ewie najbardziej podobała się ta pielgrzymkowa biżuteria. Tłum zawodził pieśni religijne, przesuwał się wolno i szedł tak, że korowód nie ustawał i się nie kończył Ludzie siedzący na balkonach wzdłuż Słowackiego rzucali im kwiaty. Nie doczekali jednak końca pielgrzymki, po jakimś czasie każdy z widzów powoli wymykał się z balkonu i wracał do pysznego jedzenia Isi.
Ewę zachwycały różne anielskie drobiazgi, torebka herbaty ze sznurkiem zakończona obrazkiem dyliżansu i siedzących na nim opasłych dżentelmenów w cylindrach, którą Isia podawała w delikatnych filiżankach i spodkach na korowych podstawkach z maleńkimi srebrnymi łyżeczkami.
Trzeba było już wracać. Ewa poprosiła o pozwolenie zerwania z ogrodu nasturcji, gdyż chciała je malować i ozdobić nimi szybki kredensu Babci. Zeszła jeszcze raz do ogrodu, który przy rozpoczynającym się zmierzchu pachniał wszystkim zapachami przemyskiego lata. Ewa omdlewała od tych zapachów. Minął już lipiec i lilie, po których zapach wstępowała do każdego z kościołów, modląc się długo przy ołtarzach obłożonych białymi liliami. Potrafiła godzinami klęczeć na klęczniku w kościele, byleby tylko narkotyzować się tym zapachem i czystością świętości. Teraz cierpki zapach nasturcji w przeróżnych odcieniach czerwieni ją znowu odurzał.
Wołali już ją, już odprowadzała wzrokiem gruszki leżące w wysokich trawach zadowolona, że są pretekstem, by przyjść tu jutro. Wanda już stała na ulicy, zarzuciła letni czarny płaszcz jedwabny i ubrała rękawiczki. Przytrzymała na głowie słomkowy czarny kapelusz z szeroką, jedwabną szmaragdową wstążką. Po pątnikach nie było już śladu, tylko cała jezdnia pokryta była umierającymi kwiatami.
Słowackiego nie miała w latach sześćdziesiątych asfaltu, tylko kostkę. Pozdrawiam!
Ach, dziękuję! Zaraz poprawię. Dlatego daję do Sieci licząc na poprawienie błędów.
A czy wie może Pan/Pani, jakie pisma lokalne wtedy w 1961 roku wychodziły? Nie mogę do tego dotrzeć.
Przed wojną prawicowe były endecka „Ziemia Przemyska” i sanacyjny „Tygodnik Przemyski”, socjalistyczny „Głos Przemyski”, „Nowiny Związkowe”, „Przegląd Związkowy”. Tygodnik „Życie Przemyskie” wyszło po raz pierwszy dopiero 7 lutego 1967 roku. Ale przecież w 1961 musiało coś wychodzić…
użyłam słowa “jezdnia”, to nie muszę poprawiać.
Niestety, nie pamiętam. Mieszkałem na Smolki, wyemigrowałem w latach siedemdziesiątych. Za Przemyślem nie tęsknię, ale miło Panią poczytać.
Wcale takie wspomnienia nie muszą odwzorowywać rzeczywistości 1:1. Zapamiętuje się rzeczy inaczej niż robi to zdjęcie. Ważne, żeby było prawdziwie. Trudno przypuszczać, żeby mała Ewa zanotowała w swoim pamiętniku liczbę spalonych przez Niemców rekwizytów teatralnych, nawet jeśli wtedy wiedza o tym była powszechnie znana. Ważne, że wie teraz co należy wygrzebać ze śmietnika historii. Zresztą, ta metoda wyliczania rzeczy, o których narratorka wówczas nie mogła mieć pojęcia, jest ciągle obecna i jak się wydaje, nie tylko trafnie odmalowuje opisywaną rzeczywistość, ale także stwarza pewien komiczny i konieczny dystans wobec rzeczy ponurych i nie do strawienia.
chciałabym jednak, by było pisane z punktu widzenia wielu narratorów. Zastanawiam się nawet, czy nie wprowadzić teraz Gomułki. Bardzo mi się taki zabieg podobał w „Wojnie i pokoju” Tołstoja. Oczywiście, najprzyjemniej się pisze z własnych wspomnień, ale kogo to obchodzi.
Bohaterami są różne osoby, ale występują w 3 osobie. Nadnarratorem jest jednak mała Ewa.
“– Zdumiewające, że w Katowicach Krzysia też ma zaprzyjaźnione małżeństwo o tych samych imionach – zamyśliła się Wanda.”
Gdyby narratorem była Wanda powinno być: “zamyśliłam się”. Tu Ewa jednak rządzi i wie o czym Wanda się zamyśliła. Tak jest o wiele lepiej, musi być jakiś pośrednik dla wspomnień Wandy, żeby nie było tak kategorycznie. Nawet za Gomułkę trzeba wspominać, choć jego myśli są powszechnie znane i wiadomo nad czym on się tak zamyślał.
chciałabym o Gomułce, ale niedościgniony Janusz Szpotański mnie onieśmiela, napisał przecież wszystko, co było do napisania o Gomułce!
Może coś wniesie adres strony z wirtualną kolekcją czasopism
http://serwisy.wimbp.rzeszow.pl/wirtualna_kolekcja_czasopism.html#zw_przem
Zdumiewające, że w Przemyślu nie wychodziło w roku 1961 ani jedno pismo przemyskie, a przed wojną 65!
Dziękuję Pani Emilio, nie dotarłam do tej strony, szukałam po wikipediach i bibliotekach.
Będę musiała w poprzednim odcinku zmienić na „Nowiny Rzeszowskie”, bo widzę, że te wychodziły od 1949 roku i pewnie obsługiwały cały region swym gigantycznym nakładem.
Lepiej poprawiać sukcesywnie, bo potem się zapomni. Robert uważa, że to nieważne. No, nie wiem.
Dzisiaj byłam u lekarza o nazwisku Dzierżyński po kolejny antybiotyk. Młody, już z tytułem doktoratem, „zaciągający” po wschodniemu. Zastanawiałam się, czy zna biografię Feliksa Dzierżyńskiego Sylwi Frołow wydaną w 2014 z uwzględnieniem odtajnionych dokumentów, którą właśnie czytam. Pewnie nie zna, bo i po co.
Czytam w „Polskim roku 1968” Jerzego Eislera o czasach dzisiejszych: „(…)w pobliżu szkoły podstawowej przy ulicy Filareckiej w Warszawie wymalowano wielkimi literami napis: „Mam w dupie bohaterów marca 68″(…)”.
Zgadzam się, że nie ma obowiąku odwzorywania rzeczywistości, tym bardziej, że i tak nie jest to możliwe. Nawet niby wszystkowiedzący narrator nie ma w końcu boskiego oka. Natomiast nie widzę tu wcale żadnej narratorki Ewy, co za pomysł, jest za to klasyczna narracja powieściowa, nie pamiętnikarska, i bardzo dobrze. Połączenie tak kronikarskarskiej pasji z wniknięciem w kilku bohaterów, z których mała Ewa jest postacią centralną, ale wszystkie są ważne, jest bardzo udane i sprawdzało się w powieści mnóstwo razy.
Jednak to, co stanowi o jej uroku, to magia detali właśnie, i dlatego ważne są Twoje poszukiwania, Ewo. Pisałam Ci już, i powtórzę, że czytam wszystkie odcinki lat 60-tych z niekłamaną przyjemnością, popadając czasami w zadumę nad kuriozami, do których tak łatwo przyzwyczaił się cały dorosly naród. Właśnie z punktu widzenia dziecka nabierają one szczególnej wartości, bo dzieci przyjmują rzeczywistość zastaną jako jedyną możliwą, nie znając innych ewentualności, i tym wyraźniejsze są ich wzdragania czy ucieczki.
To cieszę się Małgosiu, że nie odbierasz tego jako pamiętnikarstwa, a cenię sobie Twoje zdanie.
Pragnęłabym, by miało wymiar artystyczny, ale trzeba pisać, jak wyda.
Jednak, jak pisze Robert, przenika tutaj wszystko optyka małej Ewy jest pewnie trafna i chciałabym to przezwyciężyć, trochę się boję, bo jestem za krótka na takie totalne osądy czasów, które pragnę sportretować. Wprowadzę dzisiaj ryzykownie postać Gomułki jako taki głos komentatorski do czasów w których żyliśmy.
Bo przecież lata sześćdziesiąte to niesamowity ferment światowy w obyczajowości, kulturze, to Twiggy, pigułka antykoncepcyjna, to właśnie proletariat krajów kapitalistycznych został paradoksalnie uwolniony i nie mogliśmy się z nim łączyć mimo zachęt sloganu „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”…
Dopiero tak naprawdę, to teraz dzięki Internetowi możemy się łączyć na portalach literackich, ech… I czy właśnie nie zawdzięczamy tej niemożności czasom, które trwale coś popsuły…
Czekam więc na Gomułkę 🙂
Ryzykowne to przedsięwzięcie, aby oddać z bliska postać, którą zna się jedynie jako złego misia z okienka. Inni bohaterowie są żywi i ciepli, mimo że dość ‘chirurgicznie’ opisani. Mam nadzieję, że Ci się uda.
Masz rację Małgosiu, to ryzykowne, jak się nie ma tak jak ja, ani przygotowania historycznego, ani tak naprawdę żadnego, co zawdzięczam właśnie Gomułce.
Jednak jestem Świadkiem i to uważam mnie zwalnia od ciężaru odpowiedzialności za słowa. Dam zaraz kawałek i będą odcinki, planuję na Gomułkę 10.
Chciałam wczoraj wkleić, ale zasnęłam. Mam powikłania po przeziębieniu, ale liczę, że doktor Dzierżyński mnie z tego wyciągnie. W poniedziałek będzie decydował, czy mnie nie badać w kierunku gruźlicy.
Zaraz wkleję Gomułkę, tylko ugotuję obiad.
Weszłam na fora gomułkowe, których jest mnóstwo w Sieci, przerażona jego wybielaniem dzisiejszym i komentarzami afirmującymi Świadków Gomułki, np:
„(…)Moi rodzice byli zwykłymi robotnikami w domu się nie przelewało zresztą tak jak u 99% rodzin. Chodziłam z kluczem na szyi, ale byłam na koloniach, moi rodzice mieli pracę nie martwili się, że nie będą mieli pieniędzy na chleb dla dzieci, na książki do szkoły. Wieczorem mogłam spokojnie wyjść na miasto bez obawy, że mnie ktoś okradnie…Małe dzieci w wózku zostawiało się przed sklepem a matka robiła w tym czasie zakupy. Zbrodnie, gwałty, rozboje, teraz są na porządku dziennym. Dawniej to były przypadki 1 na tysiąc. Ludzie byli przyjaźnie do siebie nastawieni nikt nikomu nie zazdrościł. Może dlatego, że każdy miał to samo. Stało się w kolejkach za mięsem, papierem toaletowym, pomarańcze były tylko na święta, ale mimo wszystko żyło się o wiele lepiej.(…)”