Zanim podejmę się absurdalnego zadania wyjaśnienia sobie i ewentualnym czytelnikom mojego bloga teorii Lacana bez zaznajomienia się z jego tekstami (których nie ma), powrócę jeszcze do biografii portretującej w barwny sposób filozofa – lekarza.
Woody Allen powiedział, że mózg jest jego ulubioną częścią ciała.
Tak i w dzisiejszej chemicznej agresji wobec nie dość sprawnie funkcjonującego organu, powinniśmy się troskać i niepokoić o jego właściwe traktowanie.
Walka Lacana ze stowarzyszeniami psychoanalitycznymi, skostniałymi i nie uwzględniającymi cywilizacyjnych przemian, została wygrana jego odejściem – a raczej wykluczeniem – założeniem własnej szkoły i prowadzeniem własnej praktyki.
Kozetka Lacana, chwalona na stronach biografii ustami tych, którzy ją przechodzili, wyglądała mniej więcej tak:
Położone głęboko w podwórzu mieszkanie pod numerem 5 przy rue de Lille było zarazem gabinetem analityka i jego domem. Lacan spał tu w pięknie urządzonym pokoju, tu również przyjmował gości i pacjentów. Dla tych ostatnich przeznaczone były cztery pomieszczenia. Położona tuż przy drzwiach poczekalnia umeblowana była skromnie: stojak pod kwiaty z malowanej blachy, mahoniowy okrągły stolik, stojak na gazety z lakierowanego na biało drewna, na którym piętrzyły się podarowane przez Georges’a Bernier wspaniałe egzemplarze L’Oeil.
Z poczekalni przechodziło się do pokoju przejściowego, skąd droga wiodła do dwóch innych pokojów: do gabinetu analitycznego z jednej i do biblioteki z drugiej strony, czasem nazywanej też „lochem”. W owym pokoju przejściowym, mającym charakter ziemi niczyjej, w którym Lacan przygotowywał niekiedy seminaria, znajdowały się stosy książek oraz wiele przedmiotów artystycznych zgromadzonych w przeszklonej szafie: kamienna rzeźba przedstawiająca „węzeł”, figurki z terakoty, afrykańskie rzeźby w drewnie, egipskie reliefy, brązy z Dalekiego Wschodu itd. Ścianę nad kominkiem zdobił obraz Andre Massona pt. La Baigneuses a la cascade. Nad marmurowym kominkiem tronowała bajeczna figurka nagrobna z Madagaskaru.
Przez drzwi z prawej strony wchodziło się do biblioteki, służącej jako druga poczekalnia — na szesnastu regałach zgromadzono tu czterysta białych kruków. Pomieszczenie umeblowane małym mahoniowym biurkiem, dwoma szezlongami pokrytymi tapicerką z malinowego aksamitu oraz dwoma fotelami, zdobił drugi obraz Andre Massona pt. Le Joueur de dominos. Do położonego z lewej strony od biblioteki gabinetu można było przejść przez jeszcze jeden pokój przejściowy — prawdziwe miejsce przejścia, otwarte na wszystkie strony.
Apartament Lacana przy rue de Lille najwyraźniej ilustrował jego teorię. Pokoje rozmieszczone były na kształt tetrapodu, a pacjenci przechodzili przez nie w swego rodzaju obrządku podobnym do procedury passe, wreszcie hierarchia pomieszczeń przywodziła też na myśl labiryntową zasadę inicjacji. Każdy pacjent mógł znaleźć tu schronienie odpowiadające powadze swego stanu. Jedni mogli na zasadzie ustępowania miejsca zamykać się w „lochu” i spędzać tam cale godziny, mogli też dołączyć do towarzystwa, inni znów sami mogli wybrać sposób spędzania czasu. W godzinach wielkiego przypływu pacjentów seans u Mistrza trwał kilka minut; kiedy pacjenci nie przybywali tak tłumnie, czas posiedzenia zbliżał się do dziesięciu minut.
Lacan często przyjmował pacjentów tuż po wstaniu z łóżka, ubrany w elegancki szlafrok, na nogach mając czarne pantofle. Po ukończonych w piorunującym tempie seansach znikał, aby się ogolić, ubrać i wyperfumować, czasem prosił Glorię, żeby przycięła mu paznokcie — przy każdym ruchu nożyczek biadolił niczym dziecko. Krawca, pedikiurzystę i fryzjera przyjmował najczęściej w domu, prowadząc terapię. W południe wychodził z domu i szedł do Sylvii na obiad.
Organizując sobie w ten sposób czas i przestrzeń, Lacan zatarł w końcu granice pomiędzy swym życiem zawodowym i prywatnym.
Oczywiście, tak idylliczny obraz lekarza w komforcie luzu i przyjemności życia – co udzielało się pacjentom – był jedną tylko stroną życia francuskiego naukowca, który pozostawił po sobie imponujący dorobek literacki.
Biografka podkreśla uwodzicielski sposób traktowania pacjentów, polegający na zniewoleniu dobrowolnym, a nie lekarskim przymuszaniu pacjentów niezwykle przecież podatnych na manipulacje, słabych i bezradnych.
Jak i teraz, psychiatrzy ubiegłego wieku panicznie bali się zgonów swoich pacjentów. Każde samobójstwo pomniejszało ich wiarygodność. Lacan, dbający o jak największe dochody z uprawianego zawodu, poddawał psychoanalizie pacjentów w wielkiej o nich dbałości, grzeczności z zachowaniem ich swobody i dobrowolności. Przypominało to bardziej sztukę, niż lekarską pomoc. Również adepci, którzy obowiązkowo przed podjęciem zawodu musieli poddawać się psychoanalizie, wyróżniali się na korzyść nie tylko rekomendacją terminowania u Lacana. Lacan był erudytą, doskonałe wykształconym filozofem, a jego teksty są podobno literacko niezwykle piękne.
Mimo francuskich sukcesów, w USA był zupełnie nieznany. Spotkany na ulicy Nowego Jorku Salvador Dali, po czterdziestu latach nie widzenia, umożliwił mu uliczny aplauz i uznanie (przechodnie kłaniali się Dalemu, a Lacan się odkłaniał), którego w Ameryce oczekiwał i nie dopuszczał myśli, że jest inaczej. Przejmująca relacja tego spotkania uświadamia, że korzenie jego twórczej swobody, żywości i nonkonformizmu tkwiły w młodzieńczej fazie francuskiego surrealizmu, kiedy Salvadora Dalego poznał. Przejmujący jest dialog dwóch nieprzeciętnych osobowości porozumiewających się bezbłędnie sobie znanym, tajemniczym kodem.
Cóż, nawet jedyna polska publikacja pism Lacana dostępna w Naszej Wielkiej Bibliotece mojego miasta jest przez właścicielkę sieciowego portalu „Lacan po polsku”, zapewne słusznie, skrytykowana. Pośmiertne boje o niewydaną spuściznę, politykę wydawniczą zięcia Lacana – Jacquesa-Alaina Millera, którego Lacan testamentem upoważnił, szeroko przedstawione w biografii – skutkują polską niedostępnością i testamentowym zastrzeżeniem, komu tłumaczyć go wolno. Pozostaje jedynie podziwiać i zdumiewać się wszystkim, co się na naszych oczach wokół Jacques’a Lacana dzieje.
Sieć pełna jest Lacana.
Ale czy rzeczywiście w tak chwalebnym celu, jaki przyświecał Elisabeth Roudinesco?:
Albowiem i pacjenci się zmienili: ich niezadowolenie jest bardziej widoczne niż kiedyś, a ich pragnienie uzyskania pomocy tym bardziej daje o sobie znać, że przecież codziennie muszą się mierzyć z przemożnymi ideałami sukcesu społecznego, konsensu liberalnego, fanatyzmu, okultyzmu i scjentyzmu. Tacy pacjenci wymagają czegoś więcej niż skansjonu, matemu czy chronometru. Również analitycy stracili punkty zaczepienia, które wcześniejszym pokoleniom pozwalały wybrać tę czy inną technikę, teorię czy szkołę. Ci praktycy i ich pacjenci prawdopodobnie raz jeszcze tchną w odkrycie Freuda nowe życie. Na cześć ich przemilczanej historii napisana została ta książka.
(Tłumaczenie Robert Reszke)
23 listopada 03:11, przez wariat
Psychiatra w Poradni Zdrowia Psychicznego nie poświęca nawet pięciu minut pacjentowi.
23 listopada 03:30, przez Ewa
do wariata> Lacan prowadził psychoterapie dla „wybrańców”. Chyba też nie bez przyczyny na filmach Wody Allena bohaterowie są dumni, że chodzą do swojego psychoterapeuty, podczas gdy w Polsce jest to sprawa wstydliwa. I słusznie.
Uczestniczyłam raz na zajęciach w ośrodku dla nerwowo chorych w czasie trwającego tam pleneru malarskiego.
Od razu zresztą zostałam wyproszona z sali, za rysowanie podczas sesji, co podobno przeszkadzało pacjentom. Na sali było około stu osób i głosy z sali były tak zakłamane, że nie można było tego słuchać. Koordynująca pani psycholog nie robiła z tym nic, zarzucając mi tendencyjność (skąd ja wiem, że kłamią?).
Więc chyba pozostaje w Polsce tylko praca chemiczna z pacjentami. Chociaż, czytając „Lacan po polsku” – wygląda to imponująco: http://www.lacan.pl/
23 listopada 12:17, przez Jacek
Tusk w dzisiejszym sejmowym przemówieniu zatroskał się o nasze pokolenie pięćdziesięciolatków.
Podobno za jego kadencji będziemy potrzebni…