Nie potrafię sobie dać rady z całodobowym biletem, paskami w górę, czy w dół? Bileterka w kasie powiedziała, że tylko raz mam skasować, zrobiłam to przy windzie, a potem tylko zachować do kontroli,. A tu barierki nie chcą mnie wpuścić, nadjeżdżający pociąg już widnieje w czeluści tunelu, fala tłumu napiera na wszystkie wejścia stacji „Politechnika”, wchodzący kładą tylko na czytnik plecaki, torebki, portmonetki i saszetki, nikt właściwie takiego jak ja biletu tutaj nie ma. Chcę się wycofać, by nie blokować i robię zrezygnowana odwrót w tył, i nagle jakaś miła dziewczyna za mną wyjmuje z mej dłoni bilet i go kasuje, czym uwalnia mnie i cały naciskający za mną potok ludzki. W podzięce obracam się jeszcze raz i macham ręką, ale już jej nie ma, wszystko się miesza, plączą się ręce i nogi, już jesteśmy wewnątrz wszyscy, i już jedziemy.
Podróż dla mnie zawsze będzie sentymentalna, tak jakbym była już wszędzie i tylko modyfikowała moje powroty serią powtórzeń spotkań materialnych z mentalnymi.
I to, że mijając Aleje Jerozolimskie widzę napis „Mysia” gdzie nigdy nie byłam, nie znaczy, że nie porusza. I to, że mijając palmę Rajkowskiej chcę podejść i zobaczyć, czy aby pień nie został wykonany z góralskich gontów (podobną posadzę u siebie w ogrodzie na wsi, drewniana dachówka nie jest już tak droga, jak kiedyś).
Nie wejdę na ulicę Mysią i nie podejdę do palmy, bo się boję. W pierwszym przypadku boję się na zapas, w drugim realnie, by nie zapłacić mandatu: na wysepce ronda Charles’a de Gaulle’a, na której stoi rzeźba, nie ma dojścia dla pieszych.
I tak wędrując po Warszawie zawsze mam blokady nie do pokonania nawet przy najbardziej niewinnych myślach.
Dlaczego Pałac Kultury jest taki brudny? Ile trzeba by zaniechać kosztownych pikiet Młodzieży Wszechpolskiej, by miasto miało pieniądze na pomalowanie elewacji?
Dlaczego ołtarz główny Kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu jest taki brudny? Zastanawiałam się, co przedstawia ta zionąca czarna płaszczyzna jak przepastna dziura przypominająca kwadrat Malewicza. W tym wypadku prostokąt i sześć owali, trzy po obu stronach. Podeszłam bliżej do balasek niedowierzając oczom, ale w dalszym ciągu niczego tam, prócz czerni, nie było. Wróciłam więc do ławki patrząc się tym razem, jak dwaj mężczyźni – młody i stary – wpatrują się w tablicę na filarze poświęconą Bolesławowi Prusowi. Brakowało tam liter i najprawdopodobniej zostały skradzione, czyniąc hołdowniczy napis śmiesznym. Młody mężczyzna wszedł na drabinę i z pudełeczka wybierał brakujące litery wstawiając je i wycierając klej szmatką, ale w dalszym ciągu ich brakowało, brakowało ich też w pudełeczku. Zrezygnowani mężczyźni podeszli do innej tablicy równie świetnego zmarłego Polaka i byłam pewna, że mężczyzna stojący na drabinie ograbia z liter tamtej znakomitości, by przykleić je Prusowi. Ale obaj wraz ze mną wyszli z kościoła, a ja już myślałam o czym innym.
– Dlaczego obrazy Canaletta na Zamku Królewskim są takie brudne? Przecież widziałam Canaletta i w Dreźnie, i w Norymberdze i w Nowym Jorku, i były zawsze podobne do tych na reprodukcjach. A te w Warszawie są prawie czarne. – A wie pani, co przedstawia ołtarz główny kościoła Świętego Krzyża? Jest zupełnie czarny! – pytam po przebudzeniu moją współlokatorkę, której jeszcze nie było, jak ja wczoraj zasnęłam.
– A była pani w kościele dolnym? Zakonnica zjechała z nami windą! – odparowuje kobieta, chyba dużo starsza ode mnie, ale sądząc po zażywności, chyba nie. Nie wiem nic o niej, oprócz tego, że jak mówi, mieszka tutaj już od niedzieli.
– I nie bała się pani przyjechać tu aż ze Szczecina właśnie 11 listopada?
– Nie, było bardzo spokojnie! Policjanci pilnowali i nic się złego nie wydarzyło! Sfotografowałam nocą starówkę, przepięknie, bajecznie oświetlona, kipiała życiem! Politycy jeździli w te i we w te limuzynami, wracali z kolacji i jechali na kolacje, było bardzo uroczyście! Mnóstwo zdjęć, kupiłam specjalnie aparat…
Tylko potem się tych zdjęć nie ogląda – dodała smutno.
A dla mnie wczoraj Stare Miasto wyglądało ponuro. Zastanawiałam się, dlaczego te śliczne kamieniczki są takie brudne i czy trzy wróble siedzące na mieczu syreny są prawdziwe, czy to też jest żeliwny odlew. Na folderach, które wyszperałam z torebki dla porównania, trzy wróble siedziały identycznie, jak tutaj na mieczu i doszłam do wniosku, że są odlane. Uwagę moją odebrał wróblom biegający wokół syreny duży, oszalały pies. Najwidoczniej zgubił się i zatrzymując przeliczał w głowie szanse na odnalezienie utraconego domu. W miarę kolejnych rund przeliczenia stawały się coraz dokładniejsze, pies zaczął wykonywać histeryczne ruchy i by na to nie patrzeć weszłam szybko do Muzeum Literatury, ale tam tłok i mnóstwo licealistów, więc wytrysnęłam z powrotem, by chcąc nie chcąc patrzeć na nieruchome figury sarmatów stojące na postumentach, których nikt nie opłaca, na bohomazy na sztalugach, których nikt nie kupuje i na tego rozszalałego wokół nich psa.
Dagmara, Słowaczka, której absolwent warszawskiej ASP zrobił dwójkę dzieci i uciekł, słał obowiązujące go alimenty zarobione na portretach rysowanym turystom na Starym Mieście. Dagmara, córka komunisty, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Dreźnie i przybyła do Polski zwabiona ruchami wolnościowymi „Solidarności”. Kiedy w stanie wojennym przeklinała swój los z Polakiem i jego szmirą, portrety ich synów słane przez Polaka z Warszawy na Słowację, powstałe w godzinach nostalgii Dagmara niszczyła nie pokazując ich nigdy dzieciom.
Ale teraz trudno było szukać na rynku rozwiedzionego z piękną Dag męża. Nikt tu nikogo nie portretował, obrazy te, co były, były wprawdzie jak zwykle straszne, ale, jak to bywa po sezonie, nieważne.
Schroniłam się na dobre w Zamku Królewskim, gdzie jest porządna szatnia i tam przewodnicy grup młodzieżowych nakazują swoim podopiecznym pozbycia się gum do żucia. Jednak to nie gumy są zagrożeniem pałaców na całym świecie, a ich gospodarze. Zniosłabym nawet brudne obrazy Matejki, i brudnego Rejtana i Batorego pod Pskowem, gdybym nie podsłuchała u jednej przewodniczki opowieści, jak to król z okien sali poselskiej strzelał do psów.
Zamek odbudował Gierek i pamiętam, była wielka obywatelska debata w prasie i telewizji: budować, czy nie budować. Na tym dylemacie mnóstwo pracowników prasy i telewizji się przyżywiło, zabłysło i zaistniało medialnie, ponieważ temat był bezpieczny, a mógł się kontynuować w nieskończoność. Publiczność już wtedy uwielbiała debatę, talk-show, teleturniej, a więc wszelkie pozory łudzące, że cokolwiek zwykły szary człowiek w tym państwie znaczy, o czymś decyduje. I, ponieważ nie miał nic do gadania, Zamek zbudowano, bo jeśli już o coś pytano, to nie po to, by otrzymać negatywną odpowiedź.